Jest rok 1953. "Dziki" i odziany w skórzaną kurtkę Marlon Brando łamie niewieście serca, Audrey Hepburn wyjeżdża na "Rzymskie wakacje" z Gregorym Peckiem, a Marylin Monroe przekonuje, iż "Mężczyźni wolą blondynki" oraz uczy "Jak poślubić milionera". Wszystko to w kinie głównego nurtu, nadal pod czujnym okiem stowarzyszenia MPPDA. Organizacja dzierżąca w dłoni restrykcyjny Kodeks Haysa piętnowała wszelkie przejawy wyuzdanej erotyki, zmuszając twórców do zepchnięcia tych tematów między przysłowiowe wiersze. Dokument narzucający ostre ograniczenia cenzorskie zdominował kształt kinematografii niemal do końca lat 50. Dopiero rewolucja obyczajowa zmieniająca oblicze społeczeństwa w kolejnej dekadzie zapewniła kinu odrobinę frywolności.

Tymczasem, póki ten dzień nie nastał, kino głównego nurtu chcąc nie chcąc musiało być wierne konserwatywnej wizji świata, której podporządkowano również wizerunek płci, jaki wyłaniał się z najpopularniejszych filmów tamtego okresu. Mężczyzna miał być dżentelmenem, kobieta miała czarować wdziękiem i urokiem osobistym. Zgodnie z założeniami Kodeksu Haysa tematyka erotyczna mogła wybrzmieć jedynie w podtekstach.

Ed Wood postanowił jednak odpowiedzieć na tendencyjne obrazy płciowości, według których kobieta była jedynie obiektem do podziwiania, a to mężczyzna władał spojrzeniem. Zacierając granice płci i przekonując, iż nasza tożsamość społeczna może się różnić od tej biologicznej, stworzył dzieło, które mimo swoich licznych niedoskonałości jest znakomitym przykładem wczesnego kina queer. Co więcej, jak pisze Rob Craig w książce poświęconej Woodowi, "Glen czy Glenda" to film, który "stawia pytania o zmieniające się role płciowe mężczyzn i kobiet, w czasie kiedy temat ten jeszcze nie miał większego znaczenia dla społeczeństwa". Chociażby z tego względu warto przyjrzeć się pierwszemu istotnemu dziełu nietypowego twórcy.

"Glen czy Glenda" to historia transwestyty (zagranego przez samego reżysera), który za pomocą specyficznej charakteryzacji raz wciela się w rolę kobiety, a innym razem – mężczyzny. Trudno jednak mówić tutaj o jakiejkolwiek fabule, jako że film miał charakter dokumentu czy wręcz poradnika uświadamiającego konserwatywne społeczeństwo o istnieniu zjawiska, które wówczas było jeszcze czymś szokującym. Postać naukowca (w tej roli niezapomniany Bela Lugosi) mająca objaśniać widzom biologiczne uwarunkowania transwestytyzmu, scena przedstawiająca operację zmiany płci oraz życie po były dowodami na to, że takie osoby żyją i niekoniecznie mają się dobrze w otaczającym je świecie.

Pierwszy ważny film Wooda był dziełem w pewnym sensie autobiograficznym, bowiem sam twórca odczuwał pociąg do damskich fatałaszków, co zresztą było rzeczą powszechnie znaną. Poza tym "Glen czy Glenda" jest jednym z nielicznych dowodów na to, iż ambicje reżysera nie kończyły się jedynie na historiach o zombie i UFO. Nie mniej od kina rozrywkowego interesowało go tworzenie kina zaangażowanego społecznie. Transgresywne dzieło, które niosło przesłanie tolerancji i zrozumienia dla jednostek transpłciowych, nie mogło jednak spotkać się z uznaniem widowni, która wierna była tradycyjnym podziałom na to, co męskie, a co kobiece. Dzisiaj natomiast – mimo szczytnych zamiarów – film Wooda jest niczym więcej, jak tylko dobrą komedią. "Glen czy Glenda" to dzieło niezwykle statyczne (co miało stać się późniejszą domeną Wooda wynikającą ze skrajnie ograniczonego budżetu), pełne pretensjonalnych dialogów i manierycznego aktorstwa. Na tym polu szczególnie wykazał się Bela Lugosi, który zdawał się wciąż żyć w skórze Draculi. Wszystkie te czynniki sprawiły, iż dzieło Wooda, aspirując do wysokiej ligi, stało się jej najprawdziwszą karykaturą. Chociaż – w przeciwieństwie do późniejszych filmów reżysera – karykaturą, która godna jest swojego niechlubnego miejsca w historii.

Z każdym kolejnym obrazem Wood zapracowywał sobie coraz bardziej na miano "najgorszego reżysera wszech czasów", które miało mu zapewnić przewrotną sławę po śmierci. Jego następne dzieło, "Narzeczona potwora", zainicjowało serię horrorów oscylujących mniej lub bardziej wokół zagadnienia tajemniczych sił. W latach 50. nastąpił prawdziwy boom na horrory SF opowiadające o inwazjach z kosmosu i niezwykłych istotach, co w swoich filmach postanowił wykorzystać również Wood. Lęk przed nieznanym wybrzmiał u niego jednak w skrajnie kampowy sposób.

Zarówno "Narzeczona potwora", jak i kolejny "hit", "Noc upiorów", podejmują uwielbiany przez Wooda wątek szalonych naukowców i eksperymentów na ludziach. Z tą różnicą, że pierwsze dzieło dotyczy prób przemienienia za pomocą energii atomowej porwanych dwunastu osób w nadludzi, natomiast drugie opowiada o przywracaniu do życia umarłych. W "Narzeczonej..." ponownie widzimy Belę Lugosiego w roli reprezentanta świata nauki. Tym razem jest on doktorem Vornoffem, który wraz ze swym asystentem o imieniu Lobo zamierza przeprowadzić eksperyment na przypadkowych osobach. Obaj bohaterowie uosabiają fascynację Wooda postępem naukowo-technicznym, który dokonał się na początku lat 50. i trwa po dziś dzień. Powiązanie nowych wynalazków (dających możliwość dokładniejszego badania najbardziej niezwykłych zakamarków ludzkiego ciała) z estetyką horroru zaowocowało dziełem nieco archaicznym, w którym aura tajemnicy blednie w połączeniu z niewprawnym warsztatem Wooda.

Tymczasem "Noc upiorów" jest filmem, który udowadnia, że Edward D. Wood Jr. interesował się nie tylko zachodzącymi na jego oczach zmianami społecznymi, ale i szeroko pojętym światem materii oraz duchowości. Niestety w obliczu braku reżyserskiego drygu i skrajnie ograniczonego budżetu nawet największe chęci musiały spełznąć na niczym. Z Orsonem Wellesem, do którego niepokorny twórca lubił się porównywać, łączyło go jedynie to, iż obaj panowie reżyserowali i pisali swoje filmy. Sama fabuła oscyluje tym razem wokół tematyki spirytystycznej. Dr Acula (aż żal, że tym razem w tej roli nie zobaczyliśmy Lugosiego) mieszka w domu na odludziu, gdzie trudni się wywoływaniem duchów. Kusi nieświadome niczego osoby swoimi umiejętnościami, mimo że tak naprawdę jest zwykłym oszustem, który zarabia pieniądze, wykorzystując cierpienie innych oraz ich tęsknotę za bliskimi. Pewnego dnia doktorowi udaje się jednak wskrzesić prawdziwych zmarłych, co ostatecznie odwraca się przeciwko niemu. Sprowadzone na świat zombie nie zamierzają bowiem dać spokoju Aculi.

Wood powtarzał tutaj nie tylko schematy fabularne, ale i błędy ze swoich wcześniejszych filmów, które – popełniane też w każdym następnym – stawały się przysłowiowym gwoździem do trumny. Dodatkowo na niekorzyść "Nocy upiorów" przemawiał brak gwiazd pokroju Beli Lugosiego, które mogłyby udźwignąć na swoich barkach wątłą intrygę uknutą przez Wooda, nadając jej nieco blasku dzięki swojej charyzmie.

Rzecz miała ulec zmianie jeszcze w tym samym roku. Niedługo po "Nocy upiorów" Wood wypuścił kolejne swoje dzieło. "Plan dziewięć z kosmosu" idealnie wpisywał się w klimat schyłku lat 50., który zdominowany został przez coraz większe zainteresowanie podróżami kosmicznymi. Premiera "Planu..." to 1959 rok, jednakże już dwa lata wcześniej (od momentu wystrzelenia w przestrzeń kosmiczną sowieckiego Sputnika 1) między Stanami Zjednoczonymi a ZSRR rozpoczął się prawdziwy wyścig o to, kto szybciej osiągnie jak najwięcej na polu eksplorowania przestrzeni międzyplanetarnej.

Narastające napięcie u Wooda wybrzmiewa oczywiście w typowy dla niego sposób. Oto małe miasteczko coraz częściej nawiedzane jest przez UFO. Zaciekawieni mieszkańcy postanawiają wybrać się na miejsce ich lądowania, którym jest... cmentarz! Tam okazuje się, że kosmici przybyli na Ziemię po to, aby wskrzeszać umarłych i zapanować nad ich umysłami. Dalekosiężnym planem przybyszów z kosmosu jest zaś pozbycie się wszystkich mieszkańców Ziemi, jak sami uważają, dla dobra galaktyki.

"Plan dziewięć z kosmosu" to przewrotne odwrócenie schematu, w którym to ludzie są bezwzględnymi konkwistadorami zagarniającymi kolejne połacie kosmosu dla dobra własnej egzystencji. Tymczasem Wood większą sympatię zdaje się żywić do kosmitów, którzy do spółki z zombie, a nawet wampirami, próbują zawładnąć Ziemianami, tak jak to oni w prawdziwym świecie próbowali zawładnąć nimi. W jednej z ról mieliśmy tutaj ponownie zobaczyć Belę Lugosiego, jednak aktor zmarł po czterech dniach zdjęciowych. Jego zastępca był prawie o głowę wyższy, co absolutnie nie przeszkadzało Woodowi. Sam film jest dziś uznawany za najbardziej znane dzieło twórcy, które przypieczętowało jego sławę najgorszego reżysera wszech czasów.

Czy zasłużenie? Ed Wood udowodnił banalną prawdę, iż jeżeli czegoś bardzo chcemy, to w końcu to osiągniemy. Od najmłodszych lat będąc wielkim miłośnikiem X muzy, marzył o tym, aby dostać się do Hollywood. Z pewnością nie przewidział jednak, że jego kariera przybierze taką, a nie inną formę. Wszak pełen pasji i chęci tworzył jeden film za drugim, aby znaleźć się kiedyś w panteonie sław obok swojego mistrza – Wellesa. Paradoksalnie swój cel osiągnął, chociaż historia zapamiętała go w nieco inny sposób, niż on sam by chciał. Wood to dzisiaj symbol urokliwego retrokiczu, autor filmów, które oglądamy po to, aby pośmiać się z ich niedoskonałości i spojrzeć na ówczesny świat z nieco mniej znanej perspektywy. Jest w nich jakaś nostalgia i poczucie smutku z powodu końca pewnej ery w kinematografii. Uczucia te potęguje dodatkowo obecność Beli Lugosiego w filmach Wooda, których to poza planem łączyła wielka przyjaźń. Aktor będący kiedyś gwiazdą wielkiego formatu, częścią hitów, o których stworzeniu autor "Planu dziewięć z kosmosu" mógł tylko pomarzyć, zakończył swój artystyczny żywot w podrzędnych historyjkach swojego przyjaciela, które były przystanią dla jego podupadającej kariery. Ceną za możliwość grania, której nie chciał mu dać już nikt inny, stało się parodiowanie własnego wizerunku. Jest w historii tych panów smutna zależność, która tak świetnie wybrzmiała w biograficznym filmie Tima Burtona o Edzie Woodzie (Ed Wood z 1994 roku). Obydwaj oddali magii kina całe serce, ostatecznie przegrywając z ulotnym pięknem kinematografii, która coraz szybciej potrzebuje nowych bohaterów.



[image-browser playlist="577664" suggest=""]

Od 16 do 25 maja katowickie kina opanują dzieła Eda Wooda. 17. edycja Festiwalu Filmowego Cropp Kultowe na moment ożywi dzieła pasjonata, którego miłość do filmu objawiała się w najgorszych z możliwych fabularnych i formalnych rozwiązaniach. Więcej informacji na www.croppkultowe.pl.





To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj