Według badań przeprowadzonych przez amerykańskich (oczywiście) naukowców, każdy obywatel ich wspaniałego kraju uratował świat średnio dwa razy w życiu. Absolutnym rekordzistą jest Bruce Willis (średnia: raz na rok). Ma też najszersze spektrum działania: od wysadzania nadlatujących asteroidów przez unicestwianie kosmicznego Wielkiego Zła aż po ratowanie Bena Afflecka. Trwają pertraktacje na temat przydzielenia mu przez rząd trzycyfrowego numeru telefonu, który byłby podawany w zestawie z innymi numerami alarmowymi.

Jedynym Amerykaninem, który pozwolił doprowadzić świat do zagłady absolutnej jest Nicolas Cage. Naród do dzisiaj mu tego nie zapomniał – prawdopodobnie dlatego został najczęściej parodiowanym celebrytą. Nie usprawiedliwiło go nawet to, że w "Knowing" musiał zmierzyć się z aniołami apokalipsy, które przybyły na rydwanie bożym (zresztą dość starannie odtworzonym według instrukcji zawartych w księdze Ezechiela - do dzisiaj zastanawiam się, jak ludzie mogli pomylić go z czymś tak banalnym jak statek kosmiczny). Apokalipsa wcale nie jest taka znowu ostateczna i niepowstrzymana, co udowodnili bracia Winchester (drugie miejsce po Willisie, ale tylko dlatego, że ich ogólny wynik podzielony był przez dwa). Co prawda zespołowo, ale Cage też mógł przecież po kogoś zadzwonić. Albo po prostu zgarnąć kilku przypadkowych, amerykańskich przechodniów z ulicy i razem z nimi stawić czoła niebezpieczeństwu.

Dodatkowo Amerykanie trzęsą rynkiem superbohaterów, co raczej przesądza sprawę. Polska na przykład ma tylko Pana Kleksa i Jana III Sobieskiego w zestawie z Husarią. Ponoć Izraelczycy też mają jakąś swoją wersję Justice League, ale jej członkowie nie pracują w piątek wieczór (a wiadomo, że wtedy przestępczość i częstotliwość migracji kosmitów znacznie wzrasta). Poza tym sześcioramienny Menorah Man i Królowa Szabatu, która potrafi wyłączyć wszystkie urządzenia elektryczne swoją różdżką, to chyba nie do końca to, o co nam chodzi.

Miejscowy prorok hatakowy przepowiedział koniec ery amerykańskiego twardziela. Gdyby okazało się, że ma rację, zawsze można spróbować zadzwonić do chłopaków z Francji, ale też zależy, w jakiej sprawie. Z jednej strony trzeba przyznać, że ten ich Le Parkour sprawdził się nie raz przy okazji ścigania złych przestępców. Z drugiej natomiast, mają dość zawężone kwalifikacje. Taki Jean Reno na przykład - może poradzi sobie z szefem mafii, seryjnym mordercą, a nawet złym hakerem, który chce wysadzić pół świata w powietrze, ale chyba nie dałby rady kawalerii gigantycznych mechów z kosmosu. Nawet, jeśli miałby cały kocioł wyskokowego trunku Pamoramiksa. Generalnie Francuzi żyją w ciągłym strachu, odkąd zabrakło Louisa de Funès, który umiał poradzić sobie absolutnie z każdym kataklizmem.

Cała moja nadzieja złożona jest w depozycie na Dalekim Wschodzie. Chińczycy na pewno mają jakiś potencjał. Ich superprodukcje filmowe pokazały, że potrafią przetrwać półtorej godziny z nożem wbitym w plecy i skakać na wysokość, o której Neo mógłby pomarzyć (i robią to poza Matriksem!). Chłopcy z Indonezji potrafią z palcem w nosie zrobić całkiem śliczną masakrę na każdym piętrze dość wysokiego wieżowca. Świat do dzisiaj kiwa głową z uznaniem, bo nawet Hitman nie był tak kreatywny (i gibki) w kwestii obijania twarzy. Japończycy... no, oni niby są przygotowani na każdą ewentualność (rebelia cyborgów pod wpływem jakiegoś wirusa, masowe uwięzienie umysłów w grze MMORPG, próba uzyskania kamienia filozoficznego z esencji dusz mieszkańców całego kraju i wiele, WIELE innych), ale, niestety, tylko na papierze. Naprawdę, mogli chociaż te (cudowne) mechy zbudować. Zanim wyprzedzili ich Amerykanie.

Na razie jednak fakty mówią same za siebie - nawet Sherlock wyniósł się do Nowego Jorku.

Dobrze, że chociaż James Bond nie umiera (nigdy).

W. Morgulis

Czytaj więcej: EFEKT BAZINGA: Prawo do słodkiej zagrychy

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj