Obawiam się Zuckerberga, nawet kiedy niesie dary. Ta parafraza słów wypowiedzianych przez Laookona w Eneidzie Wergiliusza doskonale przystaje do czasów, w których przyszło nam żyć. Społecznościowa hegemonia Facebooka jest niepodważalna i z miesiąca na miesiąc serwis rośnie w oczach. Mogę sobie prychać na błękitny portal i twierdzić, że złota era Facebooka już dawno przeminęła, ale liczby będą przeciwko mnie. Obecnie z usług serwisu korzysta 2,8 miliarda internautów. Nawet jeśli przyjmiemy, że połowa z tych kont jest martwa bądź fake’owa (co będzie sporą przesadą), i tak otrzymamy kolosalną liczbę potencjalnych odbiorców facebookowej narracji. Z raportu Digital 2021 Global Overview Report wynika, że obecnie dostęp do internetu ma ok 59,5% populacji, czyli ok. 4,66 mld ludzi. Można zatem założyć, że od 30 do 50% z nich choć po części czerpie swoją wiedzę na temat otaczającego świata z portalu Zuckerberga. Facebook jest także trzecią najczęściej odwiedzaną witryną na świecie według analiz ekspertów z Semrush oraz Similarweg, w ich rankingach ustępuje miejsca wyłącznie google.com oraz youtube.com. W zestawieniu Amazon Alexa, w którym przeanalizowano średnią liczbę dziennych wyświetleń stron internetowych, zajmuje co prawda odległe, siódme miejsce, ale deklasuje całą konkurencję w liczbie minut, jakie każdego dnia poświęcamy na scrollowanie postów. Dodajmy do tego, że drugi najpopularniejszy serwis społecznościowy na świecie, YouTube, ma o blisko pół miliona mniej użytkowników niż złote dziecko Zuckerberga. Czy nam się to podoba, czy też nie, Facebook ma ogromną siłę przebicia, a dzięki Bulletinowi będzie mógł przyciągnąć do siebie kolejny rząd dusz i po raz kolejny wypaczyć obraz współczesnego internetu. Na wstępie warto przedstawić nową szarą eminencję, która tylko czeka na to, aby wciągnąć nas w swoje sidła. Bulletin na pierwszy rzut oka może wyglądać dość niepozornie, ot kolejna platforma powstała na fali popularności takich usług jak Substack czy Revue od Twittera. Według Facebooka ma stanowić dla nas kolejne źródło pozyskiwania ciekawych materiałów od cenionych twórców. Użytkownicy serwisu będą mogli zapisać się na listę subskrypcyjną wybranych autorów, aby otrzymywać od nich newsletter z nowymi artykułami bądź podcastami publikowanymi w ramach Bulletin. Sama usługa ma być po części oddzielona od Facebooka, gdyż będzie funkcjonowała pod niezależną witryną. Listy subskrypcyjne będą z kolei w całości zarządzane przez konkretnych autorów, co ma tworzyć pozory niezależności platformy. Facebook zakłada, że część treści może zostać ukryta za paywallem, a wpływy z ewentualnych wpłat nie będą obciążone żadną marżą (przynajmniej na wstępie). Dodajmy do tego opcjonalną możliwość integracji bulletinowych treści z facebookowym feedem, a otrzymamy narzędzie, które powinno być spełnieniem marzeń tych, którzy chcą odciąć się od dużych wydawców i budować własną narrację bez oglądania się na dobro konkretnej reakcji. Niestety, kiedy zagłębimy się w szczegóły, zobaczymy, że te wszystkie zalety to nic innego jak tylko lukrowanie nowej metody na dotarcie Facebooka do szerszego grona odbiorców. Tym, co w Bulletin razi najbardziej, jest ekskluzywny charakter nowego portalu. Facebook już nie udaje, że jest tylko agregatorem treści i na poważnie łączy w sobie funkcję agregatora treści oraz wydawcy, wciela się w rolę klasycznej redakcji internetowej. Nie każdy może pisać do Bulletin, grono tych szczęśliwców jest ściśle ograniczone i w znakomitej większości składa się z obywateli Stanów Zjednoczonych. To Facebook wybrał, kogo zatrudni do pracy w platformie. A według redakcji Recode, która informowała o zasadach funkcjonowania Bulletin na kilka tygodni przed jego debiutem, klucz doboru pierwszych autorów był prosty: korporacja chciała uniknąć kontrowersyjnych osób oraz takich, którzy nadmiernie kojarzą się z polityką. Wszystko po to, aby Bulletin sprawiał wrażenie miłego, przyjaznego miejsca. Nie bez powodu użyłem tu słowa „zatrudnił”, gdyż to ekskluzywne grono nie pisze dla nowej platformy za darmo. Facebook stworzył fundusz w wysokości 5 milionów dolarów na rzecz wsparcia dla niezależnych, lokalnych dziennikarzy, którzy zechcą wziąć udział w tym projekcie. Korporacja liczy na to, że dzięki tym środkom uda się opłacić znane nazwiska, które wyniosą Bulletin na szczyt popularności. Z czasem, kiedy nowa platforma zacznie odgrywać istotną rolę w świecie informacyjnym, poszczególni autorzy mają sami zarabiać na siebie za pośrednictwem bulletinowych subskrypcji. Uniezależnią się finansowo od Facebooka i będą mogli czerpać zyski z wpłat od swoich czytelników. A przy okazji na dobre uwiążą się do portalu. Bo choć Bulletin w teorii jest w pełni niezależną platformą, pełny potencjał pokaże dopiero w parze z Facebookiem. To dzięki niemu twórcy będą mogli łatwiej dotrzeć do odbiorców z artykułami publikując je w swoim feedzie. To na Facebooku będą mogli zakładać grupy dyskusyjne czy pokoje głosowe. Owszem, darmowe treści będą dostępne nawet dla tych użytkowników, którzy nie zalogują się do Facebooka, ale jeśli zechcemy zacieśnić naszą relację z danym autorem – mariaż z serwisem społecznościowym okaże się koniecznością. I tak dochodzimy do momentu, w którym teoretycznie szczytna idea zamienia się w niebezpieczny ewenement. Facebook powołał do życia nowe miejsce dla niezależnych twórców, ale to ludzie Zuckerberga będą decydować (przynajmniej we wczesnej fazie rozwoju Bulletin), kto zostanie dopuszczony do głosu. Portal wcieli się w rolę klasycznego wydawcy, płacąc wybranym osobom za możliwość publikowania na łamach platformy. A przy okazji będzie zachęcał partnerów biznesowych do dzielenia się swoją pracą bezpośrednio w facebookowym środowisku. Szkoda, że ci najbardziej niewygodni i kontrowersyjni twórcy, którzy z jakiegoś powodu nie wpiszą się w wizję redakcji, prawdopodobnie nie będą mieli prawa wstępu na nową platformę, gdyż mogliby wypaczyć jej sielankowy obraz. Tak zrodzi się doskonała synergia narzędzi do agregowania i tworzenia treści, a jeśli Bulletin okaże się sukcesem – nowy model biznesowy może wyprzeć mniejsze platformy blogowe czy strony autorskie postawione na prawdziwie niezależnych witrynach. Taki hybrydowy konstrukt może poważnie zaburzyć status quo współczesnego internetu, uzależniając młodych dziennikarzy od tej z pozoru ciekawej platformy. Kolejne pokolenia niezależnych dziennikarzy mogą stanąć przed trudnym wyborem: zbudować swoje miejsce w sieci od zera, na własnych warunkach i z mozołem walczyć o odbiorców, czy może zwrócić się w stronę Bulletina, aby otrzymać kompleksowe narzędzie wydawniczo-komunikacyjne i dotrzeć do szerokiego grona użytkowników. Przy okazji sprzedając swoją prywatność, bo po aferze Cambridge Analytica trudno uwierzyć w to, że Facebook robi to wszystko z dobroci serca. Część treści na Bulletin może i będzie darmowa, ale aby w pełni wykorzystać potencjał tej platformy, konieczne będzie zaprzedanie swoich poufnych danych ludziom Zuckerberga. Dzięki temu będą wiedzieć, kim jesteśmy i jakie reklamy trafią do nas najlepiej, a co za tym idzie - jak na nas zarobić. Gdyby Bulletin faktycznie funkcjonował w pełni niezależnie od Facebooka, nie byłbym wobec niego aż tak krytyczny. W końcu wśród autorów znajdziemy kilka głośnych nazwisk pokroju dziennikarki sportowej Erin Andrews, kanadyjskiego pisarza Malcolma Gladwella czy Tana France’a, jednego z prowadzących program Porady różowej brygady. Problem tkwi w tym, że ta opcjonalna integracja z Facebookiem wcale nie będzie opcjonalna. Największy sukces odniosą ci, którzy wykorzystają możliwości narzędzi społecznościowych. A niezależni dziennikarze, którzy zaistnieją wyłącznie dzięki Facebookowi, nie będą już tak niezależni, jak twierdzi ekipa Zuckerberga promująca Bulletin.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj