Fani kina grozy od dobrych kilku lat nie mają na co narzekać. Są oni bowiem wprost zasypywani całą masą bardzo ciekawych i jakościowych filmów, w których to lęk – ten dosłowny, i ten egzystencjonalny – stanowi fundament narracyjny. Czy 2023 będzie kolejnym rokiem z rzędu stanowiącym
Ostatnie dekady XX wieku bez cienia wątpliwości można nazwać zwycięskim pochodem dreszczowców. Filmowa tożsamość lat 80. opiera się przede wszystkim na rozkwicie kina grozy, szczególnie slasherów. Tąpnięcie, jakie nastąpiło wraz z początkiem nowego milenium, było zatem niemiłą, nową rzeczywistością dla fanów horroru. Produkcje z tego gatunku zapadły na jakąś chroniczną chandrę, a kolejne nieudane powroty do uznanych serii powodowały niemały ból głowy u maniaków kina z dreszczykiem. Kryzys dotyczył w głównej mierze Hollywood, które w pierwszej dekadzie XXI wieku nie miało wiele do zaoferowania. Dominowały wówczas filmy z podgatunków – torture porn, slasher, remaki azjatyckich ghost stories, found footage oraz zawsze popularne pozycje z zombie. Serie pokroju Hostelu czy Piły stanowiły fundament horrorowego krajobrazu w amerykańskich kinach. Przełom pierwszej i drugiej dekady obecnego stulecia był fatalny dla hollywoodzkich dreszczowców. Idealnym podsumowaniem oraz zamknięciem tego okresu, a także swego rodzaju nowym otwarciem dla gatunku, była produkcja z 2011 roku – Dom w głębi lasu w reżyserii Drew Goddarda. Film, w którego powstanie mocno zaangażowany był także Joss Whedon, jest w zasadzie obrazem satyrycznym, pełnym metatekstowych odniesień do innych dzieł. Twórcy – odpowiedzialni m.in. za serial Buffy: Postrach wampirów – postawili sobie za cel jawnie sparodiować skostniały od wielu lat gatunek, zwracając uwagę na (delikatnie mówiąc) średnią kondycję amerykańskiego horroru. Produkcja została entuzjastycznie przyjęta przez krytykę i doceniona przez wielu widzów za swój odświeżający charakter. To był jednak dopiero początek zmian, jakie miały nadejść w kinie grozy w nadchodzących latach.
Ważnym punktem na linii czasu omawianego gatunku jest niewątpliwie rok 2013. To wtedy swoją premierę miał film, który zapoczątkował bodaj największe w historii horrorowe uniwersum. Obecność w reżyserii Jamesa Wana stworzyła podwaliny do opowiadania historii w tym samym świecie przedstawionym, co zostało skrzętnie wykorzystane w postaci sequeli i spin-offów. Takie przedsięwzięcie było możliwe do zrealizowania za sprawą ogromnego sukcesu komercyjnego dzieła będącego preludium do The Conjuring Universe. Szum, który narobiła wokół filmu poczta pantoflowa – często sugerująca, że to "najstraszniejszy horror w dziejach" – sprawił, że Obecność przy budżecie 20 milionów dolarów zarobiła blisko 320 mln. Takiej okazji nie mogło przepuścić będące dystrybutorem serii studio Warner Bros. Już rok później do przybytków X muzy trafiła produkcja opowiadająca o laleczce Annabelle (reż. John R. Leonetti), która zrobiła furorę za sprawą krótkiego występu w filmie Wana i zdaniem producentów zasłużyła na spin-off. No i najwyraźniej była to dobra decyzja, ponieważ przygody „morderczej” zabawki okazały się wielkim sukcesem. Do tej pory powstało osiem pozycji należących do Uniwersum Obecności, a kolejne są w planach. Cała franczyza jest niejako utorowaniem drogi dla horroru do pierwszej ligi w Hollywood. Stanowi legitymizację dla tego gatunku w kontekście istotności kina grozy na amerykańskim rynku filmowym. Postacią prymarną dla powodzenia serii o nawiedzeniach, egzorcyzmach, i wszędobylskich duchach jest James Wan. To właśnie australijski reżyser malezyjskiego pochodzenia jest ojcem całej marki. I to on przedstawił światu Eda i Lorraine Warrenów – bohaterów spajających Uniwersum Obecności. Znaczenie horroru w świadomości widzów zatem wzrosło, a przecież omawiane produkcje o paranormalnych zjawiskach stanowią tylko jedną z wielu gałęzi coraz widoczniej rozpościerającego się na mapie Hollywood kina z dreszczykiem.
fot. IMDb.com
Prawdziwa zmiana status quo dla gatunku nastąpiła w 2014 roku. Zadebiutowały wówczas filmy takie jak – Babadook (reż. Jennifer Kent), Coś za mną chodzi (reż. David Robert Mitchell) oraz O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu (reż. Ana Lily Amirpour). Na sile przybrał wtedy ruch, znamy dzisiaj pod nazwą posthorroru. Termin ten na łamach The Guardian ukuł w 2017 roku Steve Rose. Swój artykuł poświęcił produkcjom, które w odróżnieniu od konwencjonalnych dreszczowców nie straszyły tanimi jump scare’ami ani rozlewem krwi, a zaszczepiały w widzu jakiś egzystencjonalny lęk, trudny do zdefiniowania prostymi słowami. Zdaniem autora filmy należące do nurtu posthorroru odznaczają się przede wszystkim jedną cechą – łamaniem gatunkowych zasad. Można się z tym stwierdzeniem bez wahania zgodzić. Produkcje te uciekają od znanych nam klisz bądź dekonstruują je, aby zaprezentować jakieś nowe perspektywy – nieobecne dotąd lub często pomijane w horrorach. Studiem, które specjalizuje się w produkowaniu i dystrybuowaniu tego typu dzieł, jest A24 – dzięki nim zresztą zdobyło rozpoznawalność i wysoką pozycję. Można także wyodrębnić grupę pewnych twórców, utożsamianych z posthorrorem. Należą do niej: Ari Aster, Jordan Peele i Robert Eggers. Ich dzieła dotykają tematów daleko wykraczających poza dotychczasowe ramy gatunku. Koncentrują się na rozważaniach politycznych, społecznych, filozoficznych, a także eksplorujących naturę człowieka. Posthorror chętnie posiłkuje się środkami wyrazu kojarzonymi z dreszczowcami, ale wykorzystuje je najczęściej w innym celu, nierzadko w sposób transgresywny, aby skomentować jakiś współczesny problem lub otaczającą nas rzeczywistość. Filmy wyróżniają się również formą – oferują najczęściej niespieszne tempo, stylistyczną powściągliwość i niejednoznaczność narracji, kojarzoną z bardziej artystycznymi dziełami festiwalowymi. Prawdziwym ukoronowaniem dla posthorroru był rok 2019, kiedy to debiutowały pozycje od wyżej wymienionej trójki reżyserskiej – Lighthouse (Eggers), Midsommar. W biały dzień (Aster), To my (Peele). Każda z nich cieszyła się dużą estymą i bardzo dobrymi recenzjami. Ciekawe są w tym kontekście negatywne głosy skierowane w stronę krytyków – zarzucano im niechęć do gatunku i snobistyczne podejście, przejawiające się np. za sprawą używanego przez nich zwrotu "elevated horror". Przeciwnicy tego terminu przekonują, że posługiwanie się nim wskazuje na elitarystyczną postawę, a takie "wynoszenie" wybranych produkcji do rangi czegoś lepszego jest przejawem zwykłego gatekeepingu. Niewątpliwie jednak posthorror wpłynął pozytywnie na postrzeganie gatunku, a być może nawet go "uszlachetnił", pokazując, że kino grozy jest w stanie opowiadać o ważnych tematach i prowokować do myślenia. Nurt ten stanowi w zasadzie fundament tego, co można nazwać współczesnym renesansem horroru.
Posthorror chętnie posiłkuje się środkami wyrazu kojarzonymi z dreszczowcami, ale wykorzystuje je najczęściej w innym celu, nierzadko w sposób transgresywny, aby skomentować jakiś współczesny problem lub otaczającą nas rzeczywistość.