Ostatnie dekady XX wieku bez cienia wątpliwości można nazwać zwycięskim pochodem dreszczowców. Filmowa tożsamość lat 80. opiera się przede wszystkim na rozkwicie kina grozy, szczególnie slasherów. Tąpnięcie, jakie nastąpiło wraz z początkiem nowego milenium, było zatem niemiłą, nową rzeczywistością dla fanów horroru. Produkcje z tego gatunku zapadły na jakąś chroniczną chandrę, a kolejne nieudane powroty do uznanych serii powodowały niemały ból głowy u maniaków kina z dreszczykiem. Kryzys dotyczył w głównej mierze Hollywood, które w pierwszej dekadzie XXI wieku nie miało wiele do zaoferowania. Dominowały wówczas filmy z podgatunków – torture porn, slasher, remaki azjatyckich ghost stories, found footage oraz zawsze popularne pozycje z zombie. Serie pokroju Hostelu czy Piły stanowiły fundament horrorowego krajobrazu w amerykańskich kinach. Przełom pierwszej i drugiej dekady obecnego stulecia był fatalny dla hollywoodzkich dreszczowców. Idealnym podsumowaniem oraz zamknięciem tego okresu, a także swego rodzaju nowym otwarciem dla gatunku, była produkcja z 2011 roku – Dom w głębi lasu w reżyserii Drew Goddarda. Film, w którego powstanie mocno zaangażowany był także Joss Whedon, jest w zasadzie obrazem satyrycznym, pełnym metatekstowych odniesień do innych dzieł. Twórcy – odpowiedzialni m.in. za serial Buffy: Postrach wampirów – postawili sobie za cel jawnie sparodiować skostniały od wielu lat gatunek, zwracając uwagę na (delikatnie mówiąc) średnią kondycję amerykańskiego horroru. Produkcja została entuzjastycznie przyjęta przez krytykę i doceniona przez wielu widzów za swój odświeżający charakter. To był jednak dopiero początek zmian, jakie miały nadejść w kinie grozy w nadchodzących latach. Ważnym punktem na linii czasu omawianego gatunku jest niewątpliwie rok 2013. To wtedy swoją premierę miał film, który zapoczątkował bodaj największe w historii horrorowe uniwersum. Obecność w reżyserii Jamesa Wana stworzyła podwaliny do opowiadania historii w tym samym świecie przedstawionym, co zostało skrzętnie wykorzystane w postaci sequeli i spin-offów. Takie przedsięwzięcie było możliwe do zrealizowania za sprawą ogromnego sukcesu komercyjnego dzieła będącego preludium do The Conjuring Universe. Szum, który narobiła wokół filmu poczta pantoflowa – często sugerująca, że to "najstraszniejszy horror w dziejach" – sprawił, że Obecność przy budżecie 20 milionów dolarów zarobiła blisko 320 mln. Takiej okazji nie mogło przepuścić będące dystrybutorem serii studio Warner Bros. Już rok później do przybytków X muzy trafiła produkcja opowiadająca o laleczce Annabelle (reż. John R. Leonetti), która zrobiła furorę za sprawą krótkiego występu w filmie Wana i zdaniem producentów zasłużyła na spin-off. No i najwyraźniej była to dobra decyzja, ponieważ przygody „morderczej” zabawki okazały się wielkim sukcesem. Do tej pory powstało osiem pozycji należących do Uniwersum Obecności, a kolejne są w planach. Cała franczyza jest niejako utorowaniem drogi dla horroru do pierwszej ligi w Hollywood. Stanowi legitymizację dla tego gatunku w kontekście istotności kina grozy na amerykańskim rynku filmowym. Postacią prymarną dla powodzenia serii o nawiedzeniach, egzorcyzmach, i wszędobylskich duchach jest James Wan. To właśnie australijski reżyser malezyjskiego pochodzenia jest ojcem całej marki. I to on przedstawił światu Eda i Lorraine Warrenów – bohaterów spajających Uniwersum Obecności. Znaczenie horroru w świadomości widzów zatem wzrosło, a przecież omawiane produkcje o paranormalnych zjawiskach stanowią tylko jedną z wielu gałęzi coraz widoczniej rozpościerającego się na mapie Hollywood kina z dreszczykiem.
fot. IMDb.com
Prawdziwa zmiana status quo dla gatunku nastąpiła w 2014 roku. Zadebiutowały wówczas filmy takie jak – Babadook (reż. Jennifer Kent), Coś za mną chodzi (reż. David Robert Mitchell) oraz O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu (reż. Ana Lily Amirpour). Na sile przybrał wtedy ruch, znamy dzisiaj pod nazwą posthorroru. Termin ten na łamach The Guardian ukuł w 2017 roku Steve Rose. Swój artykuł poświęcił produkcjom, które w odróżnieniu od konwencjonalnych dreszczowców nie straszyły tanimi jump scare’ami ani rozlewem krwi, a zaszczepiały w widzu jakiś egzystencjonalny lęk, trudny do zdefiniowania prostymi słowami. Zdaniem autora filmy należące do nurtu posthorroru odznaczają się przede wszystkim jedną cechą – łamaniem gatunkowych zasad. Można się z tym stwierdzeniem bez wahania zgodzić. Produkcje te uciekają od znanych nam klisz bądź dekonstruują je, aby zaprezentować jakieś nowe perspektywy – nieobecne dotąd lub często pomijane w horrorach. Studiem, które specjalizuje się w produkowaniu i dystrybuowaniu tego typu dzieł, jest A24 – dzięki nim zresztą zdobyło rozpoznawalność i wysoką pozycję. Można także wyodrębnić grupę pewnych twórców, utożsamianych z posthorrorem. Należą do niej: Ari Aster, Jordan Peele i Robert Eggers. Ich dzieła dotykają tematów daleko wykraczających poza dotychczasowe ramy gatunku. Koncentrują się na rozważaniach politycznych, społecznych, filozoficznych, a także eksplorujących naturę człowieka. Posthorror chętnie posiłkuje się środkami wyrazu kojarzonymi z dreszczowcami, ale wykorzystuje je najczęściej w innym celu, nierzadko w sposób transgresywny, aby skomentować jakiś współczesny problem lub otaczającą nas rzeczywistość. Filmy wyróżniają się również formą – oferują najczęściej niespieszne tempo, stylistyczną powściągliwość i niejednoznaczność narracji, kojarzoną z bardziej artystycznymi dziełami festiwalowymi. Prawdziwym ukoronowaniem dla posthorroru był rok 2019, kiedy to debiutowały pozycje od wyżej wymienionej trójki reżyserskiej – Lighthouse (Eggers), Midsommar. W biały dzień (Aster), To my (Peele). Każda z nich cieszyła się dużą estymą i bardzo dobrymi recenzjami. Ciekawe są w tym kontekście negatywne głosy skierowane w stronę krytyków – zarzucano im niechęć do gatunku i snobistyczne podejście, przejawiające się np. za sprawą używanego przez nich zwrotu "elevated horror". Przeciwnicy tego terminu przekonują, że posługiwanie się nim wskazuje na elitarystyczną postawę, a takie "wynoszenie" wybranych produkcji do rangi czegoś lepszego jest przejawem zwykłego gatekeepingu. Niewątpliwie jednak posthorror wpłynął pozytywnie na postrzeganie gatunku, a być może nawet go "uszlachetnił", pokazując, że kino grozy jest w stanie opowiadać o ważnych tematach i prowokować do myślenia. Nurt ten stanowi w zasadzie fundament tego, co można nazwać współczesnym renesansem horroru.
Posthorror chętnie posiłkuje się środkami wyrazu kojarzonymi z dreszczowcami, ale wykorzystuje je najczęściej w innym celu, nierzadko w sposób transgresywny, aby skomentować jakiś współczesny problem lub otaczającą nas rzeczywistość.
Pełny obraz triumfu tego gatunku w ostatnich latach jest jednak dużo szerszy i uwydatnia się praktycznie na każdym polu. Mamy do czynienia choćby z niezwykle udanymi powrotami znanych serii w postaci legacy sequeli i requeli – Halloween (reż. David Gordon Green, 2018), Doktor Sen (reż. Mike Flanagan, 2019) czy Krzyk (reż. Matt Bettinelli-Olpin, Tyler Gillett, 2022). Prawdziwą furorę robią obecnie komediowe slashery, wywracające gatunek do góry nogami i eksperymentujące z nim. W tym miejscu wymienić należy dzieła Christophera Landona – Śmierć nadejdzie dziś z 2017 roku oraz jego sequel z 2019, a także Piękna i rzeźnik z 2020. Coraz więcej do powiedzenia mają produkcje spoza USA, które zyskują rozgłos na całym świecie, np. południowokoreański Zombie express (reż. Yeon Sang-ho, 2016) czy dwa filmy Juli Ducournau nawiązujące do nurtu francuskiej nowej ekstremy – Mięso z 2016 roku i nagrodzone Złotą Palmą Titane z 2021. Swoją niszę odnalazł również Nicolas Cage, którego występy w iście szalonych horrorach – Mandy (reż. Panos Cosmatos, 2018) i Kolor z przestworzy (reż. Richard Stanley, 2019) – zostaną zapamiętane na zawsze w kręgach fanów kina grozy i wielbicieli tego aktora. Warto zwrócić uwagę na to, jak wielki sukces kasowy potrafią osiągnąć przedstawiciele omawianego gatunku, czego odzwierciedleniem są wyniki osiągnięte przez dwie części To w reżyserii Andy’ego Muschiettiego z 2017 i 2019 roku. Zsumowane zarobki obu filmów przekraczają miliard dolarów! Niestety horrory wciąż są pomijane w kontekście najważniejszych nagród w branży, jednak i na tym poletku odnajdziemy sukcesy: przykładem może być wygrana w Cannes wymienionego wyżej Titane oraz Oscar za najlepszy scenariusz oryginalny 2017 roku dla Uciekaj! Jordana Peele’a.
fot. IMDb.com/© 2016 Universal Pictures
Kino grozy przeżywa zatem prawdziwy renesans. Czy najbliższe miesiące będą potwierdzeniem tego trendu i przyniosą fanom dreszczowców powody do radości? Kalendarz premier wskazuje, że jest na to spora szansa. Już początek tego roku zapowiada owocne horrorowe 365 dni. W styczniu swoją premierę miała M3GAN w reżyserii Gerarda Johnstone’a. Opowieść o morderczej lalce z rozwiniętą SI okazała się ogromnym sukcesem – również finansowym (już ogłoszono sequel). Odpowiedzialne za ten film jest m.in. studio Blumhouse, na którego czele stoi Jason Blum. Wytwórnia ta ma ogromny wpływ na wysoką pozycję, jaką horror zajmuje obecnie w Hollywood. W pierwszym miesiącu tego roku zadebiutowała także inna ciekawa pozycja, mianowicie Infinity Pool w reżyserii Brandona Cronenberga. Obraz zebrał bardzo dobre recenzje i potwierdził talent drzemiący w synu legendarnego Davida Cronenberga. Intrygującym zjawiskiem w ostatnich tygodniach są sukcesy tzw. mikrohorrorów. Jak sama nazwa wskazuje, produkcje te odznaczają się prawdziwie mikroskopijnymi w skali hollywoodzkiej budżetami, które są w stanie zwrócić się w box office z gigantycznym przebiciem. Do takich dzieł można zaliczyć Skinamarink (reż. Kyle Edward Ball) i Puchatek: Krew i miód (reż. Rhys Frake-Waterfield). Może nie są to filmy tak popularne, jak zeszłoroczny Terrifier 2. Masakra w Święta (reż. Damien Leone), ale zdecydowanie udało im się trafić do mainstreamu. Rok 2023 wypełniony jest wieloma znakomicie zapowiadającymi się pozycjami. Już w kwietniu premierę ma Bo się boi w reżyserii Ariego Astera. Nowa produkcja tego utalentowanego twórcy opisywana jest jako surrealistyczny, komediowy horror, a zwiastun zapowiada prawdziwą jazdę bez trzymanki. W nadchodzących miesiącach do kin trafią kolejne części znanych serii – Krzyk VI (reż. Bettinelli-Olpin i Gillett) oraz dziesiąta odsłona Piły (reż. Kevin Greutert). Doczekamy się także wielkich powrotów mocno zakurzonych marek w postaci Martwego zła: Przebudzenie (reż. Lee Cronin) i Egzorcysty od reżysera nowej trylogii Halloween – Davida Gordona Greena. We wrześniu srebrne ekrany nawiedzi kontynuacja Zakonnicy z 2018 roku. Za nowy odcinek dziejącego się w świecie Obecności "serialu" odpowiedzialny jest Michael Chaves. W czerwcu natomiast będziemy mieli okazję zapoznać się z rebootem Boogeymana. Film pierwotnie miał zadebiutować na platformie streamingowej Hulu, ale w związku z bardzo entuzjastycznym przyjęciem na pokazie testowym producenci zdecydowali się na premierę kinową. Oczywiście to nie wszystkie dreszczowce planowane na 2023 rok. Zapewne wiele perełek pojawi się zupełnie znikąd. Wszystko wskazuje na to, że fani wszelkich potworności będą po raz kolejny usatysfakcjonowani. Renesans horroru trwa w najlepsze!
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj