Po dłuższej przerwie, jaka minęła od pierwszej części artykułu (dla chętnych jest on dostępny TUTAJ), powracam do Was z historią nieco innego rodzaju, bowiem zamiast pada trzymam dziś w ręku pilota. Największym problemem ruchomych obrazów spod znaku Ostatecznej Fantazji jest to, że jeśli widz nie zapoznał się wcześniej z grą, z którą są powiązane, większość z nich zdaje się nie mieć sensu i być przypadkowym zlepkiem bohaterów i scen. Od tej reguły mamy w zasadzie tylko trzy wyjątki, które niestety same w sobie nie prezentują się najlepiej, może prócz Final Fantasy: Legend of the Crystals, będącym pierwszym i, w mojej skromnej opinii, najbardziej udanym podejściem do przeniesienia Final Fantasy na ekrany. Zacznijmy więc od niego.

Final Fantasy: Legend of the Crystals

Historia osadzona została 200 lat po wydarzeniach z Final Fantasy V, a jej bohaterami są potomkowie postaci znanych nam z tamtej odsłony. To wszystko, co zrażało mnie w samej grze – nudni bohaterowie, powtarzalność i wszechobecna słabizna, tutaj całkowicie znika. Nie zrozumcie mnie źle, ta produkcja nie jest bez wad, ba, ona powiela wszystkie schematy, jakie znamy z marki Final Fantasy. Po prostu oglądanie ich, zamiast ogrywania, stanowi na tyle dobrą odskocznię, że przestałem je zauważać. Fabuła znów kręci się wokół Kryształów i Wojowników Światła, cóż, nic szczególnego ani wyjątkowego dla serii. Należy jednak oddać postaciom sprawiedliwość, są nieźle napisane, w charakterystycznym dla japońskich animacji, przekoloryzowanym stylu. Mamy tu Linaly, potomkinię Bartza, jej przyjaciela Prettza, Valkusa – wielkiego osiłka, kojarzącego mi się z Armstrongiem z Fullmetal Alchemist: Brotherhoodchoćby dzięki jego roli jako elementu komediowego, oraz Rouge – przywódczynię piratów, będącą postacią dość... ekscentryczną i nie grzeszącą przy tym rozumem. Nawiązaniami do poprzednika są również postacie Królowej Lenny, potomkini swej imienniczki, oraz Mida, ducha jednego z NPC spotkanych w grze. Kreska animacji jest dość tradycyjna dla anime wychodzących w tym okresie czasu, choć prawda jest taka, że nie zestarzała się zbyt dobrze, zwłaszcza oglądana na obecnej generacji sprzęcie o wysokiej rozdzielczości. Pozycję polecam zarówno fanom sagi, jak i nowym odbiorcom, którzy nie powinni mieć problemu z jej odbiorem. Ciekawostka – w Japonii Final Fantasy: Legend of the Crystals zostało wydane w 1994 roku jako 4-częściowa seria OVA, natomiast poza jej granicami już jako film cztery lata później.

Final Fantasy: The Spirits Within

Rok 2001 nie był łaskawy dla prób przeniesienia sagi na ekran, jednocześnie dostaliśmy tragiczne Final Fantasy: The Spirits Within i słabe Final Fantasy: Unlimited. Omówienie zaczniemy od tej pierwszej. Jest to pierwszy film pełnometrażowy z Final Fantasy w nazwie oraz pierwsza próba stworzenia renderowanego filmu 3D z fotorealistycznymi modelami. Kosztował on 137 milionów dolarów i odniósł spektakularną klapę kosztującą Square nie tylko straty finansowe, lecz także opóźniającą mariaż firmy z Enix, który – jak dziś wiemy – doszedł jednak do skutku. Co poszło źle? W sumie to chyba... wszystko. Pierwszym błędem, choć jednocześnie dość odważnym krokiem, był brak powiązania filmu z którąkolwiek z gier. Prócz motywu podobnego do Gai z Final Fantasy VII jedynym oczkiem ze strony twórców do fanów pierwowzoru jest doktor Cid, a i to zostało zepsute w wersji angielskiej, gdzie został nazwany Sid. Prócz niego bohaterami są: doktor Aki – typowa silna, inteligentna kobieta-naukowiec oraz kapitan Gray Edwars – żołnierz macho, będący oczywiście byłym partnerem naszej heroiny. Resztę stanowią głównie członkowie oddziału pana kapitana, ale nie należy się do nich przywiązywać, wszak już od początku można się spodziewać ich rychłej i bohaterskiej śmierci. Antagoniści też nie ujmują – ani pseudocharyzmatyczny generał Hein, ani tym bardziej nieme Fantomy. Fabuła toczy się wokół wspomnianych wyżej Fantomów – duchów istot z innej planety, które znalazły się na Ziemi, dziesiątkując populację i zmuszając ludzi do zamieszkania w miastach otoczonych barierami siłowymi, których zasada działania nie zostaje notabene nigdy wyjaśniona. Oczywiście mamy tu obowiązkowo złego generała, który uważa, że siła rozwiąże wszystko, oraz naukowo-duchowe mumbo-jumbo, które w grach się może sprawdza, natomiast w filmie, który na siłę stara się być tak zachodni, no po prostu nie. Wszystko to w scenerii Ziemi po apokalipsie. Scenerii naprawdę ładnej. CGI w tym filmie stoi na bardzo wysokim poziomie, nawet teraz, po 16 latach. Do muzyki też nie mogę się przyczepić, ale to wszystko za mało, by uratować ten film. Podsumowując – nie poleciłbym nawet jako ciekawostki dla fanów gry. Jeśli macie ochotę obejrzeć film o starciu ludzi z wnerwionymi widmami, polecam Spectral, zrobili to lepiej.

Final Fantasy: Unlimited

Tu już jest troszkę lepiej, ale tylko troszkę... Znów mamy tytuł niezwiązany z żadną z gier, ale ten przynajmniej stara się oddać ducha tej serii, a liczba smaczków zawartych w serialu (jak choćby ikoniczna już muzyka po zakończonej walce) ucieszy każdego fana. I to chyba wyczerpuje pozytywne rzeczy, jakie mam do powiedzenia na temat tej serii, która, choć miała potencjał, została zaprzepaszczona wieloma czynnikami i głupimi decyzjami. Zacznijmy od fabuły: mamy rodzeństwo Ai i Yu, 12-latków, których rodzice zostają uprowadzeni do równoległego świata, a nasi młodzi protagoniści ruszają im na ratunek. Oczywiście, biorąc pod uwagę, że mamy tu do czynienia z Final Fantasy, nic nie jest takie proste, a cała historia ma co najmniej drugie, trzecie i czwarte dno. I wszystko to byłoby nawet okej, gdyż fabuła miała spory potencjał, który jednak został zaprzepaszczony przez klapę finansową Final Fantasy: The Spirits Within, która spowodowała decyzję o zakończeniu serialu na jednym sezonie. Efektem tego była historia wyraźnie pośpieszona, niekompletna i zagmatwana. Owszem, potem w formie mangi i innych mediów próbowano domknąć całość, ale niesmak pozostał, a sens całości gdzieś uleciał. Kolejny problem stanowi kreska. Osobiście bardzo lubię styl starych anime i nie mam nic przeciwko oglądaniu takowych, jednak jak na przełom wieku i poziom animacji z tamtych czasów, serial wypada po prostu słabo. Lokacje, tła i czasem stosowane 3D jeszcze jestem w stanie oglądać, ale animacje postaci są nijakie i brak im detali, zwłaszcza w przypadku głównych bohaterów. Podsumowując – Final Fantasy: Unlimited można obejrzeć jako ciekawostkę, natomiast nie należy oczekiwać zamkniętej, spójnej historii bez zapoznania się z materiałami pobocznymi. Niestety czas i finanse poświęcone na zdobycie ich w żaden sposób nie są współmierne do zawartości...

 Final Fantasy VII: Advent Children, Last Order: Final Fantasy VII oraz On the Way to a Smile - Episode Denzel: Final Fantasy VII

Produkcje te postanowiłem omówić wspólnie, gdyż razem z grą Final Fantasy VII stanowią całość, nie tak do końca zamkniętą, gdyż mediów, jakie powstały wokół tej odsłony sagi ciężko się doliczyć, ale to temat na osobny tekst. Zacznijmy od największej wady, bezsprzecznie łączącej wszystkie te produkcje: Nie grałeś w grę? Nie masz co oglądać filmów. Po pierwsze, nie zrozumiesz praktycznie nic z tego, co dzieje się na ekranie, a po drugie, jeżeli masz chęć zagrać w grę, to ilość spoilerów tam zawarta skutecznie zniszczy przyjemność z odkrywania historii. Są to produkcje uzupełniające VII część sagi i traktowanie ich jako osobnych dzieł jest bez sensu. Jeśli jednak zakończyliście swą przygodę z grą i macie ochotę odkryć coś więcej, to nie mogliście trafić lepiej! Świeżo po finale historii i wciąż skonfudowani tym, co naprawdę stało się w reaktorze między Cloudem, Zackiem i Sephitiotem, a nie macie czasu/możliwości grać w Crisis Core: Final Fantasy VII? Zatem Last Order: Final Fantasy VII służy Wam podsumowaniem końcówki tej historii. Ciekawi, co stało się z bohaterami po Final Fantasy VII? Tutaj wkracza Final Fantasy VII: Advent Children, dziejące się dwa lata po słynnym pojedynku kończącym tamten tytuł. Na koniec jest jeszcze On the Way to a Smile - Episode Denzel: Final Fantasy VII (też lubicie te tytuły długości średniego wypracowania?) domykające pewne wątki z okresu tych dwóch lat. Film ten jest adaptacją opowiadania pod tym samym tytułem, stanowiącego część większej serii. Podobnie jak Last Order: Final Fantasy VII jest to anime trwające nieco ponad 20 minut, podczas gdy Final Fantasy VII: Advent Children to pełnometrażowe CGI. Więcej szczegółów zdradzić nie chcę, by nie psuć przyjemności z oglądania tym, którzy chcą te historie zgłębić. O stronie graficznej i muzycznej tych produkcji nie ma co się za bardzo wypowiadać, prócz tego, że są po prostu przyzwoite. Kreska obu animacji jest lepsza i nowocześniejsza niż w Final Fantasy: Unlimited, zaś CGI z Final Fantasy VII: Advent Children pozostaje wciąż w mojej opinii jednym z najlepszych, jakie widziałem.

Kingsglaive: Final Fantasy XVBrotherhood: Final Fantasy XV

Ostatnie dwie omawiane dziś pozycje znów są uzupełnieniem większej całości, lecz tym razem da się je oglądać bez głębszej znajomości najnowszej gry. Pierwszy z tytułów recenzowałem nie tak dawno, więc chętnych do poznania detali zapraszam TUTAJTeraz więc skupmy się na miniserii anime. ‌Brotherhood: Final Fantasy XV skupia się na czwórce głównych bohaterów gry i za pomocą połączenia akcji równoległej do prologu gry i flashbacków opowiada historię powstania przyjaźni, która umożliwiła im przetrwanie tragedii, jaka spotkała ich i ich ojczyznę. Jest to całkiem przyjemny buddy movie, jest trochę akcji, ciut młodzieżowej dramy, wszystko przyprawione szczyptą humoru. Osobiście obejrzałem serię już po ukończeniu gry i trochę żałuję, że tak późno, bo gdybym znał nieco lepiej backstory grupy Noctisa, mógłbym jeszcze bardziej emocjonalnie podejść do niektórych zabiegów fabularnych, jakie twórcy zaserwowali graczom. Podobnie jak przy tytułach omawianych wcześniej, nie mam się do czego przyczepić w kwestii kreski, jest ostra, szczegółowa i przyjemna dla oka. Jeśli chodzi o muzykę, ta również nie odbiega od standardów animowanych produkcji Square, choć nieco zgrzytali mi aktorzy użyczający głosów postaciom, choć to pewnie dlatego, że wciąż w głowie porównywałem ich do głosów użytych w angielskiej wersji gry. Jeśli macie ochotę obejrzeć ten serial, to całość trwa około godziny i jest dostępna w formie epizodów na oficjalnym kanale YouTube gry. To tyle na ten weekend. W następnym zabiorę Was w podróż po Fabula Nova Crystalis, eksperymencie Square, który miał być spoiwem łączącym nowsze odsłony sagi ze sobą, a wyszło... cóż, o tym przekonacie się wkrótce.  

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj