Są takie seriale anime, które należą do klasyki gatunku, i co najważniejsze, które wypada po prostu znać. A już najlepiej je po prostu obejrzeć. Fullmetal Alchemist: Brotherhood to właśnie taki obowiązkowy wręcz tytuł.
Bywa tak, że po prostu coś jest dobre, a dobre warto znać. Słowacki wielkim poetą był, jego dzieła są wielkie, toteż lektura obowiązkowa. Można ignorować kanon, ale pozostaje poczucie, że ignoruje się coś znaczącego, skoro spora rzesza miłośników danej dziedziny jest tym czymś zachwycona. Toteż koniec końców sięgamy po pewnie mocno już przereklamowane dzieło, no i cóż, okazuje się, że było warto. Tak właśnie miałam z serialem anime
Fullmetal Alchemist: Brotherhood – produkcja z lat 2009-2010 to drugie podejście animatorów do historii przedstawionej w mandze Hiromu Arakawy pod tym samym tytułem. Mangę można kupić w Polsce dzięki wydawnictwu J.P.Fantastica (27 tomów). Pierwszy raz zekranizowano opowieść o braciach Elric w 2003 roku, jednak z racji wciąż ukazującej się mangi fabuła nieszczególnie trzymała się oryginału. Tym samym zdarzyła się sytuacja dość rzadka – kilka lat później zaczęła powstawać jeszcze jedna animowana adaptacja,
Fullmetal Alchemist: Brotherhood właśnie. 64 odcinki zamknęły historię definitywnie. Przyznam, że chcąc jednak znać klasykę, sięgnęłam od razu po tę drugą wersję zdarzeń, ignorując pierwszą adaptację. Nie żałuję ani trochę – obejrzałam jedno z najlepszych anime w historii (ciekawostka – według użytkowników serwisu myanimelist.net to rzeczywiście najlepsze anime w historii).
Na początku XX wieku, gdzieś w alternatywnym świecie w małej miejscowości Resembool żyją Bracia Edward i Alphonse Elric. Ci blondyni to chłopcy wyjątkowi, ponieważ parają się alchemią. Kiedyś była tylko źródłem fascynacji, teraz koniecznością. Alchemia jest okrutna za sprawą reguł, które nią rządzą – prawo równej wymiany to podstawa, wymuszająca oddanie czegoś w zamian, jeżeli chce się ją stosować. Nie wolno wytwarzać złota, ponieważ gospodarka Amestris, kraju, gdzie mieszkają nasi główni bohaterowie, mogłaby się załamać. Jest jeszcze jedna zasada, a kto ją złamie, nie osiągnie niczego, a wiele straci. Nie wolno transmutować człowieka. Jak łatwo się domyślić, właśnie tego spróbowali Edward oraz Alphonse. Ojciec wyruszył w świat, gdy byli mali, a ich matka zmarła. Zrozpaczeni chłopcy łamią tabu, próbując ją ożywić – efektem jest utrata ręki oraz nogi u Edwarda oraz całego ciała Alphonse’a. Od tej pory Ed żyje z protezami, a dusza Ala zostaje przez jego brat zamknięta w stalowej zbroi. Jedynym sposobem na odzyskanie ciała jest legendarny kamień filozoficzny. Po latach nauki, główni bohaterowie są już naprawdę dobrymi alchemikami, zaś Edward zostaje najmłodszym w historii państwowym alchemikiem. To wszystko tylko środki do celu, bardzo jednak odległego…
Fullmetal Alchemist: Brotherhood to shounen anime, więc wypada spodziewać się sporej ilości walk, niezwykłych mocy i generalnie rozwoju bohaterów na zasadzie od zera… no właśnie do bohatera. A tu figa z makiem – owszem, początkowo wydaje się, iż to będzie prosta historyjka o podróży w poszukiwaniu świętego Graaala, czyli kamienia filozoficznego z dodatkiem pojedynków z niezwykłymi przeciwnikami. Zapowiada się tendencyjnie, po czym wszelki schematy uciekają i znikają za horyzontem. Odzyskanie ciał dla braci Elric jest ważne, jednak to marzenie zostaje zepchnięte na dalszy plan, kiedy okazuje się, że trafiają na ślad intrygi, mogącej zagrozić nie tylko ich bliskim lecz… No dobrze, żeby nie zdradzać szczegółów dodam tylko, że skala całego przedsięwzięcia jest ogromna, a jej geneza sięga wielu lat wstecz. Edward z Alem spotykają wiele osób, które także pragną odnaleźć kamień filozoficzny, jednak to tylko początek historii o niezwykłym rozmachu… Amestris, kraj rządzony przez wojsko jest sceną, na której rozegrają się niedługo straszne wydarzenia.
W
Fullmetal Alchemist: Brotherhood najlepsze jest właśnie to, że historia zaskakuje raz za razem, widzowie nie śledzą też jedynie głównych bohaterów. W końcu okazuje się, że zależy nam kilkunastu postaciach, mając nadzieję, że dotrwają do ostatniego odcinka. Są wśród nich żołnierze wyżej i niżej postawieni, jak pułkownik Roy Mustang, zwolennik demokracji czy generał Armstrong, kobieta z żelaza. Są i możni z innych państw, jak książę Ling Yao, pragnący kamienia filozoficznego dla ustabilizowania sytuacji w swoim kraju, Xing, czy zupełnie przypadkowo napotkani bohaterowie, którzy nagle dostają swoje pięć minut, po czym okazują się naprawdę fajni. To jest właśnie to – na przestrzeni 64 odcinków fabuła rozwija się na tyle, że bez problemu poznajemy każdego z licznych bohaterów, śledząc ich wątki, a często i też retrospekcje, a to właśnie przeszłość okazuje się kluczem do przyszłości. Nie ma postaci schematycznych, są ludzie z krwi i kości, mających swoje motywacje, czasem przypadkiem zbliżone do tego, co chcą osiągnąć bracia Elric. A jak już o nich mowa – Edward to typowy choleryk, mający dosłownie kompleks niższości (coś jakoś marnie rośnie, ale to wciąż nastolatek), z kolei spokojny młodszy Al jest głosem rozsądku, lecz także człowiekiem o niesamowitej sile woli. Jego dusza egzystująca w pustej zbroi nie musi jeść, pić czy spać, to jednak nie zaleta, a wielka uciążliwość… Nie czuć smaku, dotyku, nie móc zasnąć – łatwo sobie wyobrazić, że Edward ma ogromne wyrzuty sumienia, żałując zdarzenia sprzed lat, które skończyło się tak tragicznie dla niego i brata. Nie sposób nie polubić Elrików, czy też masy innych bohaterów, nawet tych złych. O tak, to także opowieść o tym, jak podział na dobro i zło powoli zanika, ukazując mnóstwo odcieni szarości. Ktoś zazdrości tym dobrym, ktoś chce mieć wśród nich kumpli…
Pod względem fabularnym nie ma w zasadzie na co narzekać. Serial chwilami tak wciąga, że można połykać odcinek za odcinkiem, czego dowodem jest fakt, że 10 ostatnich epizodów obejrzałam w ciągu jednego dnia (przedtem starałam je sobie dawkować), po czym dość długo nie mogłam się przyzwyczaić do myśli, że to już naprawdę koniec tej poruszającej opowieści. Z kolei pod względem technicznym można pochwalić dość prostą animację – staranną, bez fajerwerków, ale to po pierwsze trochę starszy tytuł, a po drugie – prawie nie ma CGI. Walki są zanimowane rewelacyjnie, co samo w sobie wystarczy. Za to muzyka… Muzyka to coś, co aż woła o poszukanie nut w internecie. Akira Senju stworzył soundtrack pełen przejmujących utworów, a co ważne, to nie melodyjki na trzy instrumenty, ale też pełne orkiestrowe partytury z chórami – polskimi, trzeba dodać, ponieważ za nagranie odpowiada m.in. nasza rodzima Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Narodowej, z czego naprawdę trzeba być dumnym.
Fullmetal Alchemist: Brotherhood po prostu trzeba obejrzeć (zwłaszcza, że nadciąga film live-action). Co prawda trochę ten seans zajmie, ale warto, ponieważ to po prostu świetny serial, nie dający długo o sobie zapomnieć. Teraz najchętniej sięgnęłabym po mangę. Gdybym tylko miała miejsce na 27 tomików…
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h