Gdzie diabeł nie może, tam baby pośle to najnowsza komedia, która wyszła spod skrzydeł Heathcliffa Janusza Iwanowskiego. Maciej Zakościelny - odtwórca jednej z kluczowych ról opowiedział o produkcji i związanej z nią aurze lat 80.
Maciej Zakoscielny - ceniony polski aktor filmowy, telewizyjny i teatralny wystąpił w nowym projekcie Gdzie diabeł nie może, tam baby pośle. Film przybliżyć ma wątek afery alkoholowej, która rozgrywała się w Polsce pod koniec lat 80. Porozmawialiśmy nie tylko na temat produkcji. Aktor podzielił się również własnymi doświadczeniami z tamtego okresu. Zapraszam do lektury.
Gdzie diabeł nie może, tam baby pośle - premiera 14 października 2022.
Wnioskuję, że nie ma pan dobrych wspomnień z tamtego okresu.
Wręcz przeciwnie. Każde dziecko, które nie zostało w jakiś sposób skrzywdzone, będzie pamiętało swoje dziecięce lata jak najlepiej. To piękny czas, bo wszystko jest nowe i nieodkryte. Człowiek nie jest jeszcze skażony żadnymi negatywnymi doświadczeniami. Wówczas samo życie jest ekscytujące – bo odkrywamy nieznany świat. To czas beztroski.
Czyli jednak komunizm nie wpłynął negatywnie na życie małego Macieja?
Nam, ludziom żyjącym jedną nogą w tamtym systemie, doskwierały trochę kompleksy tego ustroju. Gdy już po 89. roku jeździłem do Niemiec czy później do Francji, gdzie grałem na skrzypcach w metrze, czułem, że ci ludzie nie przeżyli tego, co my. Nie mieli do czynienia z żelazną kurtyną i z czasem, kiedy świat był szary i ponury. Nie spotkali się z brakiem kolorowych rzeczy. Patrzyliśmy na to wszystko jak na Amerykę, nawet po 1989 roku. Teraz tego się nie dostrzega – pokolenie młodsze nie ma takiego problemu. Wchodzi w taki świat, jaki jest mu to dany, i myśli, że zawsze tak było. Jednak sztuka nie polega na tym, co się ma, ale kim się jest. Byliśmy fajnymi ludźmi i nie powinniśmy mieć takich kompleksów. No ale cóż...
W końcu to nie wina ludzi, że takie czasy nastały.
Nie zrozumie tego osoba, która nigdy nie musiała przechodzić przez te meandry historii. Zobaczyłem raz zdjęcie przedstawiające otwarcie jednej z ważniejszych autostrad w Kalifornii. Na sam widok pomyślałem – który to rok? Okazało się, że miało to miejsce w latach 40. ubiegłego wieku, podczas gdy u nas II Wojna Światowa i wielkie cierpienie. Na tym zdjęciu Amerykanie wiwatowali, cieszyli się ogromnie. To były dwie różne rzeczywistości. To mnie bardzo urzekło, ponieważ wiedziałem, że oni nie byliby w stanie tego zrozumieć. Ich wojny toczyły się poza granicami kraju. Ich żołnierze wysyłani byli do Afganistanu, Iraku czy Wietnamu. Nigdy nie doświadczyli takich scen jak społeczeństwo w Europie. Mogą tylko o tym poczytać, ale w nich nie płynie ta krew.
Przed kręceniem filmu był pan świadomy wszystkich wydarzeń zawartych w produkcji? Czy jednak Gdzie diabeł nie może... rzuciło nowe spojrzenie na dawne lata?
Cała historia była dla mnie zaskakująca. Nie miałem świadomości, że miały miejsce takie szwindle. Żyłem chyba w jakimś innym kraju. Co prawda słyszałem o podobnych rzeczach, ale dla mnie – dorastającego chłopaka - było to abstrakcyjne. Nie miałem kompletnie poczucia, o co tak naprawdę chodziło. Dopóki nie zacząłem o tym czytać, rozmawiać z reżyserem Heatcliffem Januszem Iwanowskim, przypominać sobie czasy, kiedy na hali targowej w moim rodzinnym mieście stali faceci z torbami, a w nich kasety VHS z różnymi filmami na wypożyczenie. Jeden przechodził, coś mówił, wszyscy w tym samym momencie zapinali torby i się zawijali. Chodziło o naloty tajniaków, bo to było nielegalne. Zawsze robiło to na mnie duże wrażenie. Człowiek się czuł jak w filmie sensacyjnym. Mnóstwo było takich akcji, np. ucieczki przed ZOMO etc. O aferze alkoholowej, którą pokazujemy w filmie, czytałem z wypiekami na twarzy. Niesamowite, że można było dojść do porozumienia z państwem, tzn. z kimś, kto dał cynk, że zaraz w życie wejdzie ustawa, która umożliwi sprowadzenie alkoholu na własny użytek bez cła. Jednak cały myk polegał na tym, że nikt nie określił też, ile ten własny użytek powinien wynosić. Należy dodać, że ci, którzy byli u tzw. koryta, mieli w tym również interes, tak jak jest to pokazane w naszym filmie. To było niebywałe, ale niewiele się zmieniło od tego czasu.
Niestety, a myślę, że wszyscy życzylibyśmy sobie praworządności w Polsce.
Tak, a przynajmniej, żeby była ta przyzwoitość. Mam poczucie, że od pewnego czasu nasza arena polityczna to swego rodzaju cyrk. Albo folwark zwierzęcy. W latach 90. W Telewizji Polskiej leciał świetny program satyryczny Polskie zoo, które w mojej ocenie bardzo dobrze pokazywało kondycje naszej sceny politycznej.
A co do postaci, jest to raczej nowość w wykonaniu Macieja Zakościelnego. Reżyser napomknął, że obsadził niektórych aktorów w zupełnie nowych rolach. W tym również pana. Jak bardzo ta rola różniła się od reszty pańskich wcieleń?
Zaczynając od początku – Antoni Kafer to profesor, który wykłada na wydziale malarstwa. Jest erudytą, człowiekiem bardzo obytym w świecie. Wyjeżdża na Zachód – do Niemiec. Czuć w nim powiew światowca – w jego zachowaniu, umiejętności prowadzenia dyskusji. Zna języki obce. W związku z tym może wprowadzić bohaterów w kręgi ludzi z wyższych sfer. Każdy w tej bandzie ma zadanie do wykonania i każdy coś do niej wnosi. Mój bohater lubi otaczać się pięknymi rzeczami. Jest obywatelem świata, potrafi dobrze się ubrać, jest znawcą sztuki. Kolekcjonuje nie tylko dzieła sztuki, ale i piękne kobiety, w szczególności studentki. Żeby żyć na takim poziomie, który mu odpowiada, musi również kombinować. To były takie czasy – jak człowiek miał jakiś majątek, to wiadomo, że nie dorobił się tego w normalnej pracy. Dlatego podrabiał ikony i sprzedawał je jako oryginały. I to są naleciałości z tamtego okresu. Takie panowało ogólnospołeczne przyzwolenie w narodzie i każdy kombinował. Jeden w taki sposób, drugi kradł samochody z Niemiec, trzeci okradał Wojsko Polskie.
Wspomniał pan o podrabianiu ikon. Czy ten element stanowił ważny wątek dla pana jako odtwórcy roli? Wiem, że skorzystał pan z pomocy rektora ASP w Warszawie.
Tak, to prawda. Dzięki uprzejmości rektora ASP w Warszawie, pana Błażeja Ostoja Lniskiego, udało mi się spędzić dzień z ikonami. Jeden z profesorów pokazał mi cały proces powstawania ikon – jak się je wykonuje, jak należy nakładać odpowiednie warstwy. Dowiedziałem się również, w jaki sposób można je postarzyć i zorientować się, czy są podrabiane. Co prawda w filmie to jest tylko mały epizod, jednak wydawało mi się, że taki dzień praktyki będzie dla mnie bardzo pomocny. Miałem wrażenie, że przybliży mnie to do postaci. Bo to, co robił jako artysta malarz, bardzo go określało. Czułem, że potrzebuję zetknięcia się z malarstwem, płótnem, z ludźmi, którzy tym się zajmują. Poczuć smak tej ciszy i skupienia, które dominują przy całym procesie. To ogólnie miało wpłynąć na moją postać. I rzeczywiście, Antoni jest trochę wycofany. To człowiek, który nie odzywa się, kiedy nie musi. Ale gdy już zabierze głos, jego słowa znaczą wiele. Fajnie go słuchać. Dlatego jest to postać inna i tak interesująca. Antoni to skromny i nienarzucający się inteligent. I oczywiście ta broda, którą musiałem zapuszczać. Stanowi ona symbol opozycjonisty, ale także idealnie wpasowuje się w tamte czasy. Tak wtedy mężczyźni wyglądali – jedni byli gładko ogoleni (wojskowi i milicjanci), a drudzy bardzo zarośnięci.
Wszystkie postacie mają swój pierwowzór. Rafał Zawierucha miał okazję nawet poznać osobę, którą gra na ekranie. A czy pan wie, kogo zagrał?
Reżyser wspominał, że moja postać to połączenie kilku osób. Nawet wspominał, że Kafer to trochę on, ale nie wiem, o które „trochę" chodzi w tej postaci. W związku z tym nie było tej jednej osoby, więc budowałem ją z opowieści Janusza i aury tamtych lat. Tworzyłem ją przez wzgląd na ikony i świadomość, że był profesorem na uczelni. Świat ikon przypominał mi mój stosunek do muzyki, ogólnie do mojego wykształcenia muzycznego. Dorastałem w podobnym klimacie. Szkoła muzyczna, ciocia – śpiewaczka operowa, druga, która nauczała w szkole muzycznej. To wszystko pomogło mi zbudować pewien rodzaj wyjątkowości i poczucia, że ten człowiek jest trochę z innego świata. Ze świata kultury i sztuki. I to odkrywałem w sobie, tworząc tę postać.
Możemy doszukiwać się w Kaferze Macieja Zakościelnego.
W każdej postaci możecie mnie zobaczyć. W jednej więcej, w drugiej mniej. Choć podobno im postać dalej od aktora tym ciekawsza.
Antoniemu towarzyszy kobieta, która odgrywa ważną rolę w jego życiu, ale też w karierze. Ten film jest dziełem feministycznym. Tutaj kobiety rządzą, prawda?
Daleki jestem od takich określeń. Uważam, że jest to po prostu opowiedziana pewna historia. Choć kobiety odgrywają tutaj dużą rolę. W przypadku Kafera to Marzena, w tej roli Agnieszka Więdłocha, która rzeczywiście potrafi czytać go jak książkę. To była prawdziwa miłość. Kafer mógł dla niej wiele zrobić, a ona była dla niego ogromnym wsparciem, a przede wszystkim osobą, z którą świetnie się czuł. Odnalazł w niej wszystko – żonę, kochankę, narzeczoną, kumpla. W relacjach jego kolegów jest różnie, ale myślę, że i oni odnajdują w swoich kobietach to, czego szukają. Lis grany przez Rafała Zawieruchę, który jest nieudacznikiem, ma ojca w wojsku i choć może sobie na wiele pozwolić, nie umie tego korzystać. Wtedy właśnie pojawia się jego żona grana przez Małgosię Kożuchowską. Ona wykorzystuje te możliwości. Jeśli chodzi o Kafera i jego partnerkę, to myślę, że mają bardzo podobne cechy. Antoni by sobie pewnie poradził, ale niektóre rzeczy widać lepiej z boku. Dlatego Marzena okazuje się tak istotna w jego życiu, choć może bez niej nie mielibyśmy takiej końcówki. Ciekaw jestem, jak widzowie to odbiorą – czy jest to zasługa kobiet, że tak potoczyły się losy poszczególnych bohaterów? Czy lepiej byłoby, gdyby mężczyźni sami prowadzili swoje interesy?
Można zauważyć swego rodzaju postępujące zmiany w kinie. W filmach coraz częściej widzimy silne kobiece osobowości. Ustosunkuje się pan do tych zmian?
Nigdy nie patrzyłem na kobiety jak na płeć gorszą od mężczyzn. I choć dorastałem w świecie, w którym panował kult macho, to nigdy nie uważałem, że mężczyzna powinien być ważniejszy. Być może dlatego, że w dużej mierze na moje wychowanie miały wpływ właśnie kobiety, które otaczały mnie w moim rodzinnym dom. Dlatego trudno mi nawet o tym mówić, bo zawsze patrzyłem na to, co daje nam po prostu człowiek. Jeżeli oglądam piękny film, to nie zwracam uwagi czy to mężczyzna, czy kobieta zrealizowała to dzieło. Nie ma to dla mnie znaczenia. Myślę, że różnorodność na świecie jest dobra, dlatego nie możemy również iść ze skrajności w skrajność. Nie powinniśmy na siłę mówić: „Tak! Teraz jest woman power!". Zachowajmy balans. Jeśli kobieta stworzy dobry film – super, kibicuję jej. Jeśli mężczyzna zrobi fajny projekt – to też świetnie. Zależy mi na tym, żeby to było dobre. Chcę oglądać porządne kino. Niezależnie od tego, kto je robi.