O serii Gears of War słyszał chyba każdy, kto choć trochę interesuje się rynkiem gier i konsol. Przygody Marcusa, a właściwie to już całego klanu Fenixów, bawią nas niezmiernie od prawie półtorej dekady. Tytuł ten to obowiązkowa pozycja dla każdego, kto posiada konsolę Microsoft. I choć grę spokojnie można zacząć od czwartej części, będącej jednocześnie pierwszą na obecną generację, to jednak pojawia się pytanie, jak oryginalna trylogia trzyma się po latach? Krótka odpowiedź brzmi – bardzo dobrze. Jednak nie jestem tu, aby udzielać krótkich odpowiedzi. Zacznijmy więc od fabuły. Gears of War to opowieść o wojnie, czy też raczej wojnach, w sercu których (w przypadku wszystkich numerowanych odsłon) znajduje się Marcus Fenix, a później jego syn. Losy tej rodziny są ściśle związane z konfliktami, którymi targana jest planeta Sera, tak bardzo podobna do naszej Ziemi. Choć materiały promocyjne w większości pokazują Marcusa jako wielkiego mięśniaka, któremu bica pozazdrościłby nawet Pudzian, to zarówno on, jak i każda ważna postać w tej sadze posiada niespodziewaną głębie i złożoność. To samo zresztą tyczy się całej fabuły, która na pierwszy rzut oka sprowadza się do kliszy „ludzie kontra obcy”, ale im bardziej się w nią angażujemy, tym więcej odkrywamy warstw i stopni złożenia, o których nie mieliśmy pojęcia. Pełno tu też emocjonujących momentów, a twórcy nie bali się podejmować odważnych kroków, by wstrząsnąć graczem, choć trochę czasu zajęło im zebranie się na to. Pełno tu politycznych gierek, zdrady, zwrotów akcji, mocnych scen przemocy, a także momentów zwyczajnie wyciskających łzy. Są też takie sytuacje, w których czujemy się jak bohaterowie w naprawdę wysokobudżetowym kinie akcji. Od zawsze powtarzam jednak, że historia, choćby najlepsza, nie jest nic warta bez dobrego medium, w tym przypadku mechaniki rozgrywki. W tym aspekcie Gears of War to po prostu solidna strzelanina trzecioosobowa, a konkretnie to cover-shooter. Niby nic tu odkrywczego, kilka gimmicków, takich jak aktywne przeładowanie czy fakt, że podstawowa broń naszych bohaterów to karabin z bagnetem łańcuchowym, którym możemy widowiskowo rozczłonkowywać wrogów, gdy skończy nam się amunicja (albo zwyczajnie mamy na to ochotę). Jednak sposób podania tego wszystkiego jest po prostu wyśmienity. A do tego fakt, że podstawa rozgrywki jest taka prosta, gra tutaj na korzyść, bowiem jest ona również ponadczasowa. Nie ma potrzeby wymyślania koła na nowo, dzięki czemu to, co bawiło i świetnie działało w 2006 roku, robi to tak samo dobrze i w 2020. Z czasem zresztą wprowadzano też inne, bardziej zaawansowane elementy i tryby rozgrywki, jak choćby słynna już Horda, która stawiała graczy naprzeciw kolejnym falom niemilców, co runda pozwalając na rozbudowanie i usprawnienie obrony, zakup nowych broni czy zwyczajnie zajęcie bardziej strategicznej pozycji. I choć przez lata, jakie minęły od premiery, takie rozwiązania zdążyły się już przyjąć znacznie szerzej, a niektórym nawet zbrzydnąć, to nie ma co ukrywać, że Gearsy zrobiły to naprawdę dobrze już od początku, bo grywalności temu konkretnemu trybowi nikt nie odmówi. Zwłaszcza że w ostatniej części oryginalnej trylogii doszedł jeszcze tryb Bestii, w którym to my byliśmy stroną atakującą i rzucaliśmy się na panicznie broniących się ludzkich żołnierzy.
fot. Microsoft
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że liczba gier spełniających powyższe kryteria dobrej historii, solidnego gameplayu oraz grywalności jest ogromna, ba, jest sporo gier zwyczajnie lepszych. Jest jednak pewna rzecz, która wyróżnia serię Gears od War na tle innych, a mianowicie lokalna kooperacja na podzielonym ekranie. Może się to wydawać dziwne w obecnych czasach, bo sieciowe tryby dla wielu są podstawą i mało kto wyobraża sobie grę bez nich, jednak dla mnie osobiście nic nie przebije dobrej sesji na podzielonym ekranie. Może to dlatego, że pochodzę ze starszego pokolenia, moją pierwszą konsolą był NES, a jak już w nastoletnich latach brałem się za multiplayer, był on w formie LAN party. Jakikolwiek by nie był powód, jedno jest pewne – ilość czasu jaką spędziłem ze swoim bliskim przyjacielem, grając na podzielonym ekranie w oryginalną trylogię GoW, można liczyć w setkach godzin. Skrypty kampanii mieliśmy w małym palcu, znaliśmy strategię na każdą mapę i falę Hordy.
Gra posiada też oczywiście klasyczny multiplayer z bardziej ortodoksyjnymi trybami jak zdobywanie flagi czy deathmatch, jednak w mojej opinii to właśnie w tej wspólnej, kanapowej rozrywce tkwi największy atut tej serii. Zwłaszcza że zauważalnie twórcy innych tytułów od dawna już odchodzą od tego typu rozrywki, co mnie osobiście smuci, bowiem zawsze będę preferował scenariusz na kilka padów – znajomi, jakieś przekąski i coś do przepłukania gardła zmęczonego rozmową, śmiechem i okrzykami radości, gdy uda się z zaskoczenia przeciąć przyjaciela na pół piłą łańcuchową.
Microsoft
Na koniec zostaje jeszcze kwestia oprawy audiowizualnej i tutaj też nie ma nic negatywnego do powiedzenia. Unreal Engine nadal trzyma formę, a że za pierwsze części gry odpowiadają ludzie, którzy ten silnik stworzyli, możemy być pewni, że jest on wykorzystany na tyle, na ile pozwala technologia. Odpowiadając więc na pytanie zadane w tytule: tak, warto sięgnąć po tę serię nawet po tylu latach, a w dobie pandemii może nawet wykorzystać okazję i namówić kogoś z domowników na wspólne granie?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj