Wyzwiska, agresja, pogróżki, a nawet groźby śmierci. Wielu aktorów nieraz spotykało się z równie niedorzecznymi zachowaniami ze strony widzów, zastanówmy się jednak nad przykładem, według wielu z Was (z tego, co można wyczytać w komentarzach), całkiem błahym. Pochylmy się nad przypadkiem Kelly Marie Tran.
Premiera widowiska Star Wars: The Last Jedi już pół roku za nami; film, jak powszechnie wiadomo, niezwykle spolaryzował widownię. Z dezaprobatą spotkało się wiele elementów produkcji, choć żadna z postaci nie została zalana krytyką tak obficie, jak Rose, w którą wcieliła się Kelly Marie Tran. Niechęć do postaci niezwykle szybko przerodziła się w niechęć do samej aktorki.
Wulgarne, rasistowskie i seksistowskie ataki na Tran trwały aż do bieżącego tygodnia. Kilka dni temu aktorka w końcu zaczęła się wycofywać. Póki co usunęła ze swojego liczącego ponad 200 tyś. obserwujących konta na Instagramie wszystkie zdjęcia. Rzecz jasna, w przypadku współtworzących Gwiezdne Uniwersum postaci nie jest to pierwszyzna. Ba, to w ogóle nie jest żadna pierwszyzna. Zdarza się.
Zatrzymajmy się jednak na chwilę, zamiast wzruszać ramionami.
Powtórzmy jeszcze raz: widzowie wyrażali swoją dezaprobatę wobec postaci Rose, którą gra Kelly, wulgarnie i poniżająco komentując aktorkę. W tym miejscu możemy wyjaśnić sobie kilka, wydawałoby się, oczywistych i niewymagających komentarza kwestii. A jednak – jak się okazuje – wciąż tak bardzo niepojętych.
Krytyka filmu jest działalnością intelektualną, która opiera się przede wszystkim na dyskusji i budowaniu osądu, wartościującego komentarza na temat tego dzieła sztuki. Oczywiście, krytykę dzielimy na tę profesjonalną i amatorską, to wszystko skupia się jednak na wydawaniu pewnej opinii o kulturze. Nawet podczas rozmowy ze znajomymi czy w trakcie wymiany komentarzy w sieci, gdy dyskutujesz właśnie na temat Star Wars: The Last Jedi, kontrowersyjnych decyzji scenariuszowych, niepotrzebnych wątków, a nawet gdy wyśmiewasz fruwającą Leię i mówisz, jak marną z danego powodu postacią jest Rose – to wszystko jest, jak najbardziej, pełnoprawną dyskusją o kulturze.
Krytyką ani dyskusją o kulturze nie jest za to zalewanie tsunami wyzwisk i szyderstw aktorki, która dostała do odegrania taką właśnie postać (czy interesującą, czy marną – nie ma to najmniejszego w tym kontekście znaczenia) i która zrobiła to, czego życzył sobie scenarzysta i reżyser.
Wyobraźmy sobie teraz Kelly, młodą, nieznaną raczej aktorkę, która otrzymała szansę zagrania w wielkiej franczyzie; przed nią furtka do kolejnych, ogromnych życiowych szans, sławy, wspaniałych zarobków. Przyjmuje tę rolę, być może nawet coś jej w niej nie leży, ale nic nie szkodzi; teraz stanie się częścią wspaniałego, kreowanego od dekad świata, do którego miłość połączyła miliony ludzi na całej kuli ziemskiej.
Wyobraźmy sobie takoż, jak na tę wspaniałą wizję pluje rzesza wulgarnych, internetowych frustratów. Jak Kelly Marie Tran czyta dziesiąty, setny i tysięczny dotykający ją osobiście komentarz, powtórzmy, dotykający ją osobiście, wymierzony w nią bezpośrednio przez to, że widzom nie spodobała się postać Rose.
Lub z innych powodów, jeszcze bardziej szkaradnych, w przypadku których odtwarzane wciąż i wciąż niczym melodia z pozytywki słowa „znowu ta cholerna poprawność polityczna” są jedynie przykrywką dla pospolitej niechęci czy uprzedzeń – o nich jednak nie będę tu pisał. Napomknę tylko, jak bardzo jest to ironiczne, biorąc pod uwagę wartości, jakie Gwiezdne Wojny przemycają – a wręcz je gloryfikują. Jeszcze większym paradoksem wydaje się to zresztą w przypadku nadchodzącej serialowej adaptacji Wiedźmina… Ale ja nie o tym.
Powtórzmy: dyskusja o popkulturze to ocena dzieła owej popkultury. Nie jest nią popularny internetowy hejt wymierzony w twarz młodej, wykonującej swoją pracę dziewczyny. „Takie bywają koszty sławy i aktorstwa”, powiecie. Nie. Koszty sławy to liczenie się z krytyką, brak prywatności, nieraz niechciana rozpoznawalność. Nie są i nie mogą nimi być groźby, poniżanie, inwektywy. Nikt z nas – po jednej i po drugiej stronie barykady – nie może się z nimi godzić ani przyjmować ich jako naturalny koszt czegokolwiek.
Powiecie jeszcze może: cholera! Ona tylko usunęła zdjęcia na Instagramie! Przecież to nic! Otóż – znowu nie. Usunęła, znaczy – nie ma już siły. Znaczy – zdecydowała się na krok w tył w showbiznesie. Znaczy – czuje się zwyczajnie podle.
Taka właśnie jest siła bezmyślnej niechęci bezkarnie wyrażanej w internecie… Ale przecież my to wszystko wiemy. Prawda?
A jak to jest z tym fandomem? Naczytałem się ostatnio wielu nieprzyjaznych słów, wycelowanych w stronę właśnie gwiezdnowojennych fanów. Ta cholerna fanbaza Star Wars, która wiecznie się kłóci i obraża. Bo przecież wystarczy, przykładowo, napisać gdzieś w internecie, że jednak podobał ci się Star Wars: The Last Jedi. To niezawodnie oznacza, że twoja pani matka jest kobietą lekkich obyczajów, a ty sam jesteś kawałkiem podartej tkaniny, nadającej się do, co najwyżej, wytarcia podłogi.
Ale to nie tak. Czas stanąć w obronie fanów Gwiezdnych Wojen.
Fan to entuzjasta, zapalony sympatyk, osoba, która pełna jest podziwu dla danego dzieła sztuki, innego człowieka, grupy. Osoba czasem czemuś niechętna, skupiająca się jednak na kultywowaniu i zgłębianiu tego, co kocha, a nie niszczeniu i gnębieniu wszystkiego innego, zwłaszcza tego, co w żaden sposób istnieniu obiektu jego fascynacji nie zagraża. A Gwiezdnym Wojnom w żaden sposób nie zagraża Kelly Marie Tran, nie zagraża im Star Wars: The Last Jedi, producentka Kathleen Kennedy, nikt inny. Nikt nie zniszczy nagle wszystkich kopii Oryginalnej Trylogii, nikt nie spali na stosach książek Starego Kanonu. Można więc być fanem Gwiezdnych Wojen i odcinać się od tego, co nowe, a zarazem być nim i przyjąć to, co nadchodzi. I jedno i drugie jest absolutnie w porządku. I wszyscy FANI o tym wiedzą.
Bo to nie fani sprawili, że wyszydzany i gnębiony Jake Lloyd niedługo po Mrocznym Widmie zrezygnował z aktorstwa i do teraz boryka się z problemami z psychiką. To nie przez nich William Atherton po Ghostbusters bał się wchodzić do barów. To nie za ich sprawą... Wymieniać można bez liku. Również przypadki sprzed ery social media, które jednak, fakt, stały się w rękach mas potężną bronią, z którą nie wszyscy potrafimy się obchodzić, bo zapominamy - co za banał! - że tam po drugiej stronie internetu, po drugiej stronie ekranu, w tę filmową, wyczyniającą cuda postać wciela się zwykły człowiek.
To tylko ci, którzy najgłośniej krzyczą, najbardziej bałaganią, zostawiają po sobie ogromny niesmak - i dlatego wydaje nam się, że jest ich tak wielu.
I to właśnie ta nieszczęsna grupa „fanów” kultury (bo przecież wszyscy dobrze wiemy, że problem nie kończy się na miłośnikach Gwiezdnych Wojen), przypominająca poniekąd coraz bardziej pseudokibiców piłki nożnej (spotkałem się ostatnio kilkakrotnie z tym niebywale trafnym porównaniem), zasługuje na dodanie do nazwy tego samego przedrostka. Z fanami, w rzeczywistości, ci internetowi krzykacze nie mają absolutnie nic wspólnego.
Nie pozwólmy więc obrażać fandomu Star Wars. Bo, parafrazując słowa Marszałka, fandom wspaniały, tylko ludzie…