Z Hansem Rosenfeldtem, szwedzkim scenarzystą telewizyjnym („Bron / Broen”, „Wallander") i pisarzem (cykl kryminałów o Sebastianie Bergmanie) rozmawia Kamil Śmiałkowski. KAMIL ŚMIAŁKOWSKI: Pana serial „Bron / Broen” doczekał się dwóch remake'ów - i to na najważniejszych serialowych rynkach. Jak to jest być scenarzystą, który inspiruje Amerykanów, Brytyjczyków? HANS ROSENFELDT: Oczywiście bardzo mi to pochlebia. Nie oczekiwaliśmy niczego takiego, gdy zaczynaliśmy pracę nad tym serialem. Nie przypuszczaliśmy nawet, że ten nasz okaże się takim przebojem. Tym bardziej mi to pochlebia. Czuję się zaszczycony, bo to przecież kraje uznawane za serialowych mistrzów. Miał pan stamtąd jakieś propozycje? Tak, właśnie teraz pracuję w Anglii. Potrwa to jeszcze wiele miesięcy. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, serial, który dla nich piszę, będzie miał premierę w przyszłym roku. Ameryka na razie milczy. Jakie widzi pan różnice pomiędzy pisaniem dla telewizji szwedzkiej a brytyjskiej? Najciekawsze, co zauważyłem, to brytyjska obsesja na punkcie klas społecznych. Tam mnóstwo zależy od tego, gdzie mieszkasz, skąd pochodzisz, jakie są twoje korzenie. W Szwecji prawie w ogóle się tym nie przejmujemy, a w Wielkiej Brytanii system klasowy jest wciąż bardzo istotny. Tworząc postać, trzeba więc od razu osadzić ją w jakimś miejscu tego systemu i to wyznacza w dużej mierze całą opowieść. Mój brytyjski producent musiał mi to wytłumaczyć i musiałem wziąć to mocno pod uwagę. Również inne są reguły pracy w policji. Brytyjscy policjanci w większości nie są uzbrojeni, a to dla scenarzysty problem. Akcja ma wtedy swoje ograniczenia. I tak od rzeczy ogólnych do drobiazgów – trzeba wziąć pod uwagę rozmaite różnice kulturowe. Na szczęście od lat oglądam mnóstwo brytyjskiej telewizji, często bywam w Londynie – daję radę. Czy oglądał pan te inne wersje „Mostu”? Kilka odcinków. Niczego nie obejrzałem w całości. Mam zamiar oglądnąć więcej, ale gdy pojawiły się tamte wersje, byliśmy mocno zajęci naszym sezonem drugim. Nie miałem więc czasu, a poza tym nie chciałem, by mnie to rozpraszało. Nie potrafię tych produkcji oglądać po prostu jako seriali – od razu analizuję, co i jak zmienili; ile wzięli z naszego pomysłu, a co sobie dodali. Nie potrafię cieszyć się seansem – siedzę i myślę. Ale obejrzę. Na razie widziałem cztery odcinki „The Tunnel” i pilota wersji amerykańskiej. Był dobry. Ciekawy jestem tej wersji z USA, bo musieli tam dopisać trzy odcinki. Oni zrobili trzynaście, a nasz serial miał dziesięć. Nasza opowieść kończy się w ich dziesiątym odcinku i jestem bardzo ciekawy, o czym nakręcili jedenasty, dwunasty i trzynasty. Ich sezon drugi nie ma już z naszym pomysłem zupełnie nic wspólnego. W tym roku czeka nas premiera trzeciego sezonu „Mostu nad Sundem”. Gdyby to zależało tylko od pana, ile jeszcze by było tych sezonów? Gdybym to ja decydował, byłyby jeszcze dwa. Niestety nie decyduję tu sam. Właśnie zamykamy sezon trzeci, mam świetny pomysł na czwarty. To znaczy ja myślę, że jest świetny – zobaczymy, jak będzie, gdy pokażę go producentom. Z niego można by płynnie przejść do sezonu piątego, ale bardzo wątpię, czy tak się stanie. Zobaczymy. „Most nad Sundem” opowiada o problemach z granicami i prawem. Czy można to uznać za metaforę współczesności? Od razu chcę zastrzec – nie jestem dobry w metaforach. To ciało na moście, od którego zaczynamy serial, było po prostu pomysłem, fabularnym chwytem, by połączyć drogi tych dwojga policjantów. Wiele osób mówiło potem, że to sprytne, mądre użyć mostu jako metafory spotkania, przekraczania, a dla nas to był tylko pretekst do zejścia się tych bohaterów. Ten most to jedyne miejsce, gdzie mamy granicę lądową z Danią. Ale jak dziś na to patrzę, widzę w tym trochę racji. Acz najbardziej jako metaforę zetknięcia się różnych ludzi. To w końcu opowieść o bardzo różnych, niepasujących do siebie charakterach, bo poza tym Szwedzi i Duńczycy wcale się tak nie różnią. Jesteśmy bardzo zbliżonymi narodami, rozumiemy nawzajem swoje języki, podobnie podchodzimy do życia. To zupełnie inna sytuacja niż w wersji amerykańskiej, gdzie granica między USA i Meksykiem ma całkiem inny charakter. To w końcu granica między najbogatszym krajem świata i jednym z biedniejszych. To daje znacznie większe dramatyczne możliwości, a u nas, między Szwecją i Danią – co to za granica? Od razu na początku ustaliliśmy, że różnica języka nie będzie problemem, że sama granica nie będzie problemem – w naszej fabule to nieistotne, czy w danym momencie jesteśmy w Kopenhadze czy w Malmo. Liczą się postacie. Więc wracając do pytania – nasz serial nie za bardzo jest o granicach. Skąd się wziął fenomen skandynawskich kryminałów – i powieści, i tych na ekranie? Myślę, że trafiliśmy w dobry moment i byliśmy przygotowani, gdy świat pierwszy raz zwrócił na nas uwagę. Myślę o Stiegu Larssonie. Jego książki to były naprawdę ogólnoświatowe hity, które spowodowały zainteresowanie naszym regionem. Wcześniej mało kogo interesowało to, co robiliśmy, ale kiedy zaraz po Larssonie dostali „Forbrydelsen”, dostali kolejne cykle powieściowe naszych autorów, to zaczęła się moda na nasze kryminały. Piszemy je od dekad i jesteśmy w tym dobrzy. Czasem mam wrażenie, że gdyby Astrid Lingren żyła współcześnie, pisałaby kryminały. Pewnie tak. Astrid przez całe życie nie stworzyła żadnej książki z myślą o dorosłym czytelniku, ale teraz faktycznie tak to wygląda – jeśli jesteś współczesnym szwedzkim pisarzem, to wcześniej czy później z pewnością napiszesz jakiś kryminał. A jak to było z panem? Zacząłem pisać książki, gdy byłem już aktywnym scenarzystą telewizyjnym. Wspólnie z Michaelem Hjorthem napisaliśmy naszą debiutancką powieść "Ciemne sekrety" i wówczas byliśmy pierwszymi autorami, którzy z telewizji przeszli do literatury. Dziś każdy scenarzysta pisze powieści, bo jest na to zapotrzebowanie. Ale również dlatego, że jesteśmy niedużym krajem (w sensie telewizyjnym). W Szwecji są tylko dwa kanały, które produkują seriale, więc nie ma nas - czynnych scenarzystów - zbyt wielu, a każdy wydawca z otwartymi rękami przyjmie powieści kryminalne. Czyli znacznie trudniej być u nas scenarzystą niż pisarzem – rocznie produkuje się pięć, sześć seriali, pozostali scenarzyści mają więc sporo czasu. I chcą jakoś zarabiać. Nie ma pan czasem ochoty jak Alfred Hitchcock czy Peter Jackson pojawić się w malutkiej rólce w swoich produkcjach? Przecież kiedyś był pan aktorem. Nieszczególnie, tym bardziej że byłem bardzo złym aktorem. Naprawdę. Ale przyznaję, próbowałem. W drugim sezonie miałem zagrać małą rólkę kierowcy, który wozi jednego z bohaterów, ale nie udało się tego zgrać terminowo z innymi moimi obowiązkami, więc machnąłem ręką. W trzecim sezonie napisaliśmy sobie z kolegą małe role pary policjantów, ale wycięli nas przy montażu. Może uda się kolejnym razem – w czwartym sezonie. [video-browser playlist="718896" suggest=""] Przejdźmy do waszych powieści. Wspólnie z Michaelem Hjorthem stworzyliście cykl powieści, ale mnie najbardziej ciekawi, czemu piszecie razem. Bo pomysł na powieść był początkowo pomysłem na serial telewizyjny. Michael też jest scenarzystą, a do tego producentem i reżyserem. Napisaliśmy dwa scenariusze z tą postacią, psychologiem policyjnym Sebastianem Bergmanem. Telewizja najpierw chciała to kręcić, potem im przeszło. Pomyśleliśmy, że szkoda nam tej postaci, tej intrygi, więc napiszmy powieść. To był do pewnego stopnia eksperyment – czy potrafimy napisać powieść, i to wspólnie. A kiedy powieść była już praktycznie gotowa, przyszli ludzie z telewizji i powiedzieli, że znowu zmienili zdanie i chcą to kręcić. Tak powstały dwa odcinki na podstawie dwóch pierwszych fabuł. Wyszła powieść, wyemitowano pierwszy odcinek, tydzień później drugi, a powieść z tą drugą fabułą wyszła rok później. I ludzie niespecjalnie byli nią zainteresowani, bo fajnie jest przeczytać powieść przed filmem, a nie odwrotnie. Stworzyliśmy więc potem jeszcze drugą serię – też dwa odcinki, ale nie mają już one nic wspólnego z dalszymi powieściami. Trzeciej serii nie będzie, więc teraz już są po prostu tylko kolejne powieści. Jak dzielicie między siebie pracę? Zależy w której książce. Przy pierwszej byliśmy tak zafascynowani samym procesem pisania, że zmienialiśmy się co rozdział. Jeden kończył, a drugi zaczynał pisać w tym samym miejscu i cały czas gadaliśmy o tym, co robimy. Ale nie siedzieliśmy razem przy samej pracy, bo równocześnie pisaliśmy też inne rzeczy, inne projekty. Przy drugiej podzieliśmy się tematami – uznaliśmy, że jeden z nas jest lepszy w tym, drugi w tamtym. Dzieliliśmy się postaciami – jeden stwierdzał, że lepiej zna tę postać, więc będzie ją prowadził. Przy trzeciej podzieliśmy się wątkami. Ja zajmowałem się wątkiem zbrodni, a Michael praktycznie całą resztą. Przy czwartej też, a potem Michael marudził, że tęskni za kryminałem, bo praktycznie nie ma z nim nic wspólnego. Więc przy piątej, nad którą teraz pracujemy, wróciliśmy do zmieniania się co rozdział. Nie ciągnie pana do samodzielnego pisania? Ciągnie. Premiera książki już w przyszłym roku. Nasz cykl będzie miał najprawdopodobniej jeszcze trzy tomy, więc już się rozglądam co dalej i pierwszą swoją książkę chcę wydać w 2016 roku. Wasz bohater, Sebastian Bergman, jest psychologiem policyjnym. Uważa pan, że to najciekawsza część policyjnej pracy? Nie. W ogóle. To zbieg okoliczności. Mówiłem już, że tworzyliśmy to jako pomysł na serial - i to dla konkretnego aktora, Rolfa Lassgarda, który zagrał Wallandera w pierwszych dziewięciu telewizyjnych adaptacjach powieści Mankella. Wszystkie te filmy produkowała firma Michaela i chcieliśmy dalej współpracować z Rolfem, ale on po tylu latach i tylu Wallanderach nie chciał znowu grać oficera policji, biegać z bronią itd. My chcieliśmy kręcić kryminał i telewizja też chciała kryminału, więc musieliśmy to jakoś pogodzić. Zatem nie policjant, ale ktoś blisko śledztwa... I tak trochę jako zaprzeczenie Wallandera powstał nasz Sebastian – jego praca i również jego charakter, by Rolf miał coś innego do grania. I ostatnie pytanie – jakie seriale lubi pan oglądać? Oglądam bardzo dużo. Lubię, jak wszyscy, „Game of Thrones” - uważam, że to świetny serial. Oglądam „Veep”, też z HBO - to naprawdę świetna komedia. Oglądałem oczywiście „Breaking Bad”, „Dexter”, „Hannibal”. Uważam, że dobre jest „Orange Is the New Black”. Lubię „Black Sails”, lubię „The Americans” - to rewelacyjny serial, naprawdę mądry. Mam wrażenie, że łatwiej by było wymienić, których seriali nie oglądam. Naprawdę lubię to robić. Oglądam przynajmniej dwa odcinki każdego dnia. To tak jak ja. To nasza praca. Siedzę w domu przed telewizorem i mówię żonie, że pracuję. No właśnie. Szkoda, że nie możemy tego samego mówić przy grach wideo.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj