Filmy wojenne to często pokaz ludzkiego dramatu w obliczu sytuacji niemożliwej. Jednak walorem rozrywkowym jest warstwa widowiskowa, której czasem brakuje. Skupiam się na okresie II wojny światowej.
Filmy wojenne to jeden z popularniejszych gatunków w historii kina. Przeważnie oparty na prawdziwych historiach pozwala poznać losy ludzi, o których nie chciało się czytać w książkach. W artykule chcę przyjrzeć się zagadnieniu rozrywkowości gatunku z pominięciem stricte dramatów osadzonych w czasach I czy II wojny światowej.
Zdecydowanie uwielbiam wiele klasyków, które przez ograniczenia technologiczne, budżetowe nie mogły pokazywać niektórych rzeczy na skale przez wielu oczekiwaną. Jednak każdy z tych klasyków łączył różne aspekty wojny, dając rozrywkę, a często tworząc coś niezapomnianego. W tym miejscu zawsze przypominają mi się takie tytuły jak Działa Navarony, Czas Apokalipsy, O jeden most za daleko, świetna komedia Złoto dla zuchwałych i tak naprawdę wiele innych. To nadal po latach są kapitalne filmy, ale mimo wszystko - nawet patrząc z perspektywy i doceniając wiele ich aspektów ponadczasowych w kontekście tworzenia dzieł wybitnych, brakowało mi w gatunku czegoś istotnego na polu rozrywkowym.
Nie da się nie zauważyć, że w kontekście filmów wojennych można dostrzec jedno kluczowe wydarzenie, które na zawsze zmieniło ten gatunek. Od 1998 roku mówimy o wszystkim, co powstało przed Szeregowcem Ryanem oraz o tym, co oglądamy po nim. Steven Spielberg zrewolucjonizował gatunek (aczkolwiek Terrence Malick dołożył swoją cegiełkę z Cienką czerwoną linią) pokazując całkowicie inne podejście do kręcenia realizmu walk, ich brutalności oraz widowiskowości. Pomimo ponad 20 lat od premiery lądowanie w Normandii nadal jest jedną z najbardziej spektakularnych i niesamowitych scen w historii kina. Kino gatunkowe o II wojny światowej oglądałem od dziecka, ale Szeregowiec Ryan uzmysłowił mi, jak bardzo kwestia widowiskowości wpływa na odbiór historii. Nie mówię nawet o tej pierwszej epickiej scenie, ale też o każdym starciu, jakie oglądamy, które choć jest kameralne, to spektakularnie nakręcone.
Moda na tego typu filmy pokazała, że ten potencjał można doskonale wykorzystywać, bo oparcie na kapitalnie nakręconych walkach żołnierzy nie idzie w sprzeczności z emocjami, dobrymi kreacjami aktorów oraz kunsztem na każdym polu realizacyjnym. Jak to w Hollywood bywa, gatunkowe propozycje zaczynały wyrastać jak grzyby po deszczu. Były lepsze, wybitne (Helikopter w ogniu, Przełęcz ocalonych, Listy z Iwo Jimy), kuriozalnie złe (Szyfry wojny Johna Woo) oraz nierówne (Pearl Harbor Michaela Baya). Przyznam szczerze - lubię Pearl Harbor, bo dzięki fenomenalnej muzyce Hansa Zimmera z czasów, gdy jeszcze mu się chciało oraz efekciarstwu Baya, dobrze się to oglądało pomimo fatalnie prowadzonego romansu i scenariuszowych mielizn. O dziwo pod wieloma względami nawet w tym aspekcie wydaje się to jeden z najlepszych filmów Baya, który poświęcił czas na przedstawienie bohaterów, ich uczucia, problemów i motywacji. Coś, czego przecież w późniejszych latach unikał jak ognia.
W ostatnich latach poza wyjątkami jak Przełęcz ocalonych czy Furia (niezłe walki czołgów) filmy wojenne lub osadzone w czasach II wojny światowej nie dawały walorów czysto rozrywkowych. Dramatów osadzonych w tym czasie mamy ogrom i opowiadanych na różne sposób, osadzone w rozmaitych zakątkach świata, więc czemu Hollywood nie chce poświęcić czasu na pokazanie heroicznych czynów żołnierzy? Bitew, które zmieniały bieg historii w czasach II wojny światowej? Nie da się ukryć, że ten aspekt jest jakby trzeciorzędny. Mogę zrozumieć, że to wszystko jest ryzykowne, kosztowne, ale osobiście czuję, że brakuje takich filmów. Zresztą podobnie jest z historycznymi widowiskami w stylu Bravehearta czy Królestwa Niebieskiego (tylko wersja reżyserska, genialna!). Hollywood kompletnie odwróciło się od tego typu propozycji po różnych wpadkach w box office, ale czy na pewno tego typu kino się nie sprzeda? Wydaje się, że jeśli coś jest dobrze zrobione, to można to promować z takim naciskiem, że każdy chętnie pójdzie na coś w stylu Szeregowca Ryana, prawda? Odpowiedzią na pytanie może być wchodzący na ekrany Midway w reżyserii Rolanda Emmericha, który według recenzji faworyzuje widowisko, spektakl efektów specjalnych nad resztą elementów składowych filmu. Być może nie będzie to Szeregowiec Ryan, ale od pierwszego zwiastuna widzę w tym coś, co chcę zobaczyć właśnie z powodu rozwałki. Tej bitwy, która zmieniła bieg historii. Wiem, że efekty komputerowe, być może nie na rewolucyjnym poziomie, ale czy to ważne? Czasem prosta rozrywka w gatunku może być tym, czego oczekujemy i w tym upatruję osobiste zaspokojenie tego apetytu.
Jednak w Hollywood skupiają się raczej na dobrze sprzedających się filmach komiksowych, nie dopatruję się więc renesansu wojennych widowisk. By osiągnąć na tym polu sukces i zmienić coś w umysłach osób decyzyjnych, trzeba zrobić coś na wybitnym poziomie, co pokaże, że da się to sprzedać na poziomie podobnym do komiksowych superprodukcji. Tutaj jednak brak chęci podejmowania ryzyka, o której wspominał ostatnio Martin Scorsese, nie napawa mnie optymizmem. Być może przyszłość gatunku leży w świecie seriali, gdzie Steven Spielberg, Tom Hanks i reszta twórców Kompanii braci szykują wojenny serial o budżecie największego kinowego blockbustera.
Rynek jest bezlitosny. Dostając ciągle kino komiksowe lub sequele, coraz trudniej jest przebić się oryginalnym historiom. W tym jednak leży przyczyna pewnego problemu Hollywood, które boi się ryzyka i idzie po prostu na łatwiznę. Trudno się temu dziwić, bo filmy o wysokich budżetach nie są tworzone z potrzeby dobroci serca, ale po to, aby zarobić. Gdy lęk paraliżuje przed sięgnięciem po historie z czasów II wojny światowej, które mogą rozruszać kinowy repertuar, cóż na to poradzimy? Dobrze, że co jakiś czas pokazują się filmy gatunku, które odnoszą sukces, jak ostatnio Przełęcz ocalonych. Czy Midway dołączy do grona udanych produkcji? Czas pokaże. Na pewno 1917 w reżyserii Sama Mendesa może wiele namieszać na rynku, bo sukces wydaje się bardzo prawdopodobny.