Jest kilka powodów, dla których największe hollywoodzkie studia uwielbiają sięgać po gotowe historie i przenosić je na ekran zamiast tworzyć coś od zera. Najważniejszym z nich jest rozpoznawalność materiału źródłowego, co z miejsca załatwia część roboty promocyjnej. Spory jej kawał biorą też na siebie fani książki, komiksu czy jakiegokolwiek innego dzieła, na podstawie którego powstał film, napędzając gorące dyskusje w sieci, "lajkując" i udostępniając nowe materiały, a w efekcie zarażając swoim podekscytowaniem wszystkich wokół. Gorzej, gdy miłość fanów zamienia się w nienawiść.
Co zdarza się często, ponieważ osoby, które zaliczają samych siebie do grona miłośników danego dzieła, mają tendencję do bycia względem niego nadopiekuńczymi. Książka przestaje być własnością pisarza, a staje się dobrem wspólnym, którego czystości należy strzec. Zaraz po premierze wybuchają dyskusje na temat zmian, jakie filmowcy wprowadzili względem oryginału, niekiedy tworzy się nawet listy niczym wyliczenia grzechów reżysera. W takich przypadkach film nie jest oceniany jako samodzielne dzieło - jego wartość określa się w odniesieniu do wierności względem materiału źródłowego. Koronnym przykładem jest Gra Endera w reżyserii Gavina Hooda, powstała na bazie kultowej powieści fantastyczno-naukowej autorstwa Orsona Scotta Carda – w sieci film został niemalże zmiażdżony przez fanów książki narzekających na wycięcie wątków rodzeństwa Endera i zmiany w końcówce; nieważne, że Gra… pozytywnie wyróżniała się na tle innych produkcji SF ostatnich lat - ważne, że Hood ośmielił się mieć swoją wizję.
Bo tym jest ekranizacja: nie przeniesieniem fabuły książki na ekran w stosunku 1:1, ale reżyserską wizją opowiedzianej na papierze historii. Zadaniem reżysera jest zaś w pierwszej kolejności dbanie o jakość filmu, w drugiej natomiast o wierność względem oryginału. Byłoby dobrze, gdyby widzowie zaczęli uświadamiać sobie tę prostą prawdę.
Zrobił to Peter Jackson, twórca filmowego Śródziemia, który w ostatnich latach najpierw przeniósł na ekran trylogię "Władca pierścieni", teraz zaś wziął się za Hobbita. Kontrowersje wzbudził zwłaszcza tym drugim projektem, bo ponownie kręci trzy filmy. Sęk w tym, że materiału źródłowego jest mniej więcej trzykrotnie mniej, a to oznacza jedno: konieczność dodawania niewystępujących w książce wątków, jak choćby zapowiadane w Pustkowiu Smauga pojawienie się elfki Tauriel oraz znanego z "Władcy…" Legolasa, którego w Hobbicie nie było.
Tego typu zabiegi mogły być niepokojące, jednak przyglądając się temu, co Jackson zrobił z poprzednimi książkami Tolkiena, można chyba pokusić się o odrobinę zaufania.
Jakie zmiany względem fabuły książkowego "Władcy pierścieni" obserwowaliśmy w filmowej Drużynie pierścienia, Dwóch wieżach i Powrocie króla? Największe kontrowersje wzbudziła bodajże przemiana Faramira, brata Boromira, syna namiestnika Gondoru, Denethora, który w filmie pojmał Froda i – mając w planie przekazanie go w ręce swojego ojca – doprowadził aż do Osgiliath. Tymczasem w książce bohater ten nie tylko wypuszcza hobbitów bez większych kłopotów, ale jeszcze wypowiada znamienne zdanie, iż nie podniósłby Jedynego Pierścienia, nawet gdyby ten leżał na poboczu drogi. Prościej mówiąc: bez mrugnięcia okiem opiera się mocy magicznego artefaktu, który zniewalał innych, a wziąć go do ręki bali się choćby Gandalf czy Galadriela. W książce takie coś się broni, bo autor ma na wprowadzenie i opisanie postaci dokładnie tyle miejsca, ile potrzebuje. Spróbujcie jednak takiego czegoś na wielkim ekranie, a tylko skonfundujecie widzów.
Bo film, z przyczyn czysto praktycznych, musi być uproszczoną wersją książki, na której podstawie powstaje (zakładając, że – jak w przypadku "Władcy…" – jest to książka słusznej objętości). Bo na zekranizowanie 500-stronicowej powieści Peter Jackson miał niecałe trzy godziny. Stąd choćby brak Toma Bombadila czy dzikich, których po drodze na pola Pelennoru spotkała armia króla Theodena – jeżeli coś nie popycha fabuły filmu do przodu, nie ma na to miejsca na ekranie. Cięcia są konieczne.
W przypadku wątku Faramira istotne było jednak także przeniesienie konstrukcji książek na filmy – gdyby Jackson nie gmerał w materiale źródłowym i nie rozbudował tego fragmentu historii, Frodo wszedłby do tunelu Szeloby już w Dwóch wieżach. W efekcie na Powrót króla zostałoby mało materiału o głównym bohaterze całej opowieści, a nim niewątpliwie był Powiernik Pierścienia.
Czy można by się obejść bez tych zmian? Pewnie tak. Zwłaszcza w przypadku dzieła tak popularnego jak "Władca pierścieni" można liczyć na to, że spora część widowni zrozumie niuanse opowieści; nie będzie pytać dlaczego, skoro Pierścień był bezsilny wobec Faramira, ten nie mógł zanieść go do Mordoru albo lepiej - wykorzystać jego mocy. Zapewne. Pozostaje jednak postawione wcześniej pytanie: czy zadaniem reżysera jest przeniesienie książki na wielki ekran, czy nakręcenie dobrego filmu?
Pobawmy się w eksperyment myślowy i wyobraźmy sobie naprawdę wierną ekranizację "Władcy pierścieni". Zaczynamy od "pasjonującego" i długaśnego wstępu o życiu hobbitów, w Morii przez większość czasu widzimy głównie ciemność, w Dwóch wieżach tak na oko z godzinę, może dwie biegamy z Aragornem, Legolasem i Gimlim po polach Rohanu, a montaż polega na tym, że przez pół filmu towarzyszymy jednej grupce bohaterów, a przez drugie pół - drugiej. O chronologicznym opisaniu historii można pomarzyć.
W Hobbicie: Niezwykłej podróży Jackson miał tyle czasu ekranowego, że ciął bardzo mało. Efekt? Niemalże powszechne marudzenie, że sekwencja w Bag End jest za długa, a sama historia napisana została według schematu "z deszczu pod rynnę". No nie dogodzisz.
Nowozelandzki reżyser nie jest rzecz jasna nieomylny. Zdarzają mu się błyski geniuszu (w Niezwykłej podróży udanie rozbudował wątek Azoga, w Pustkowiu Smauga jednym dodatkowym ujęciem doskonale rozwinął postać króla Thranduila), zdarzają wpadki, zwłaszcza w charakterystycznych dla siebie momentach przedobrzenia, jak słynne surfowanie na tarczy w wykonaniu Legolasa czy zawieszenie płonących sosen z krasnoludami nad przepaścią w Niezwykłej podróży, co by dramatyczniej było. W drugim Hobbicie niespecjalnie wyszło mu też rozbudowanie historii o wątek romantyczny.
I w takich wypadkach można (a chyba nawet należy) go krytykować, ale nie dlatego, że wprowadził zmianę, tylko dlatego, że owa zmiana względem oryginału była nieszczególnie udana. Największą pochwałą dla samego reżysera i wspomagających go scenarzystek, Fran Walsh i Philippy Boyens (bo tak naprawdę, gdy piszę o Jacksonie w kontekście scenariusza, mam na myśli całe trio), jest zaś niezauważenie manipulacji przez widzów – nie pamiętam, aby ktokolwiek narzekał na fakt, iż pod koniec pierwszego Hobbita Bilbo ratuje Thorina, choć w książce tego nie robi. Zmiana ta była dla historii tak naturalna, że nikt nie zwrócił na nią uwagi.
Na koniec warto przytoczyć przykład zdrowego podejścia fanów do ekranizacji, co obserwujemy w przypadku filmów powstałych na podstawie komiksów. Ich scenarzyści mieszają i zmieniają. Iron Man 3 to jakiś luźny konglomerat kilku historii, dla których album "Extremis" stanowił jedynie fundament, na co nikt nie narzekał. Burza zaczyna się dopiero w przypadku naprawdę dużych manipulacji, jak we wspomnianym filmie miało to miejsce z Mandarynem, a w Człowieku ze stali choćby w Sami-Wiecie-Której scenie z Supermanem i generałem Zodem. Chyba czas, aby książkoholicy uczyli się od komiksiarzy.
Tymczasem czekamy na reakcje na Hobbita: Pustkowie Smauga, w którym zmian względem książkowego oryginału jest naprawdę sporo.