Wikingowie odkryli Amerykę. Ich wyprawy kolonizacyjne zakończyły się jednak klęską, a świat szybko zapomniał o śmiałych żeglarzach z Północy, do tego stopnia, że pięćset lat po ich próbach osiedlenia się na ziemi Indian, to Krzysztof Kolumb uzurpował sobie miano pierwszego odkrywcy Nowego Świata. Nauka przypomniała sobie o wikingach dopiero w XVIII wieku, a kultura masowa przyjęła ich do siebie w wieku XX, głównie za sprawą Amerykanów, którzy badając historię swojej ojczyzny, spojrzeli baczniej na średniowiecznych Skandynawów. Istnieje zatem jakaś sprawiedliwość dziejowa, skoro to właśnie mieszkańcy USA odkryli wikingów dla filmu i całej popkultury. I jak tysiąc lat temu nordyccy wojowie łupili całą Europę, tak dziś filmy z ich udziałem opróżniają kieszenie widzów na całym świecie Niestrudzeni żeglarze, odważni odkrywcy, przebiegli kupcy i okrutni łupieżcy. Wychowani na mroźnej Północy, wśród fiordów i lasów, surowi, dzicy, nienasyceni łupów, ale i wrażliwi na sztukę. Poganie, którzy stworzyli sobie okrutną, ponurą i tajemniczą mitologię, wikingowie, którzy marzyli o śmierci w boju i zaświatowej Walhalli pełnej pijanych i walczących ze sobą poległych bohaterów. Czy można sobie wymarzyć lepszych bohaterów filmowych? Magii nordyckich wojów jako pierwsi ulegli twórcy filmu „Wiking” (reż. R.W. Neill, 1928), którzy nakręcili niemą, ale jednak nowatorską produkcję w kolorze (pierwszy film w technice „Technicolor 3”) z pełnym udźwiękowieniem muzycznym. To urocza opowieść, w której jest wszystko co kochamy w wikingach. Oto horda odzianych w zwierzęce skóry wojowników z komicznymi, rogatymi i skrzydlatymi hełmami łupi zamki i klasztory w Nortumbrii. Podczas jednego z napadów porywa angielskiego młodzieńca, który z czasem staje się zaufanym niewolnikiem Leifa Eriksona i razem z nim wyrusza, by odkryć Amerykę. Tłem dla głównego wątku jest konflikt ojca (Eryka Rudego) z synem (Leifem), starcie pogańskiej i chrześcijańskiej religii, a ponad wszystko miłosny czworokąt między dzielną wojowniczką Helgą, a niewolnikiem i dwoma wikińskimi wodzami. W finale tej opowieści przywódca wyprawy ostatecznie zwycięża swoją pogańską naturę, dzięki czemu niebiosa pozwalają mu dopłynąć do Nowego Świata. Leif nawraca kilku Indian i zostawia w Ameryce kilku osadników, w tym parę kochanków (nie zdradzę, kto wygrał rękę Helgi!), którzy w domyśle ten nowy świat mają budować. Piękna, bajkowa opowieść z happy endem okraszona wesołą muzyczką instrumentalną i tablicami dialogowymi. [video-browser playlist="688987" suggest=""]

Romantycznie i kostiumowo

Wątek romantyczny w „wikińskim kinie” prawdziwy triumf zaczął święcić na przełomie lat 50-tych i 60-tych, głównie za sprawą dwóch wielkich i spektakularnych produkcji kostiumowych. Najpierw byli „Wikingowie” (reż. R. Fleischer, 1958), nakręcona z ogromnym rozmachem superprodukcja z niezapomnianym Kirkiem Douglasem w roli jednookiego wikinga Einara. Otrzymaliśmy lekką, ale brawurową historię dwóch przyrodnich braci, którzy nie wiedząc o swoim pokrewieństwie (jeden z nich został porwany za młodu i jego tożsamość może wyjawić tylko tajemniczy naszyjnik!), rywalizują o władzę i kobietę. To kino wielkiej przygody, które po dziś dzień stanowi świetną rozrywkę pod warunkiem, że na dwie godziny seansu zapomni się o wiedzy wyniesionej z lekcji historii. Warto ten film obejrzeć chociażby dla sceny, w której pijany wiking sprawdza wierność swojej zakutej w dyby żony, rzucając do niej toporami. Jeśli trafi w warkocz i go obetnie, znaczy się niewinna! Jeśli trafi w głowę, to… No cóż, nikt nie płacze po niewiernych żonach. Może to i historyczna bzdura, ale za to jaka piękna! [video-browser playlist="688989" suggest=""] W brawurę i malownicze krajobrazy uderzyli również twórcy „Długich łodzi wikingów” (reż. J. Cardiff, 1963) i choć jest to film angielsko-jugosłowiański, to jednak nakręcony z hollywoodzkim rozmachem i z gwiazdorską (amerykańską) obsadą. Fabuła skupia się na wikingu Rolfie, który kradnie duńskiemu władcy statek pogrzebowy (miał zostać w nim spalony po śmierci) i uprowadza jego córką, a wszystko po to, by wyruszyć w pełną niebezpieczeństw podróż w poszukiwaniu „obiektu westchnień” wszystkich wikingów, legendarnego i bezcennego skarbu nad skarbami - złotego dzwonu. Kolorytu nadaje opowieści miejsce rozgrywanych wydarzeń, gdyż Rolf wyprawia się na ziemię Maurów (południowa Hiszpania i Północna Afryka). Mamy więc arabski przepych, fikuśną zjeżdżalnię do egzekucji (odmianę konia hiszpańskiego), haramy, a na końcu wielką bitwę z udziałem wikińskiej floty. Nic jednak nie jest w stanie przyćmić kreacji głównego bohatera, który wygląda i porusza się jakby został żywcem przeniesiony z planu zdjęciowego do westernu. Właściwie to tak niemal było, gdyż wcielający się w niego Richard Widmark to etatowy (i legendarny) aktor kowbojskich filmów. Śladami dwóch powyższych produkcji chcieli najwyraźniej pójść twórcy filmu „The Norseman” (reż. Ch. Pierce, 1978), ale wyszło im tragicznie. Opowieść skupia się na odkryciu Ameryki przez wikingów, ale nie ma się co rozpisywać o jej fabule, gdyż nie tylko nie ma ona nic wspólnego z historycznymi wydarzeniami, ale jeszcze jest zwyczajnie głupia i irytująca. Najlepszą wizytówką tej produkcji niech będzie sam wygląd zewnętrzny wojowników – umięśnionych byczków zapakowanych w żelazne pancerze i obcisłe wdzianka z czarnej skóry, z hełmami z rogami oraz z futerkowymi nausznikami, którzy bardziej przypominają uczestników jakiejś ulicznej parady, niż historycznych, skandynawskich łupieżców. [video-browser playlist="688985" suggest=""]

Bajkowo i komediowo

Lekki ton opowieści o wikingach został podtrzymany w filmach animowanych i komediowych. Do tych drugich zalicza się najzabawniejszy kinowy obraz o wojownikach z Północy – „Eryk Wiking” (reż. T. Jones, 1989), który jest brytyjsko-szwedzką koprodukcją nakręconą w duchu montypythonowskiego absurdu i pełnymi garściami czerpie z wyżej opisanych filmów. Tim Robbins wciela się tu w tytułowego Eryka, który zmęczony jest zwyczajowymi gwałtami, rabunkami oraz zabójstwami i marzy o życiu w pokoju. Jego nowatorskie podejście do życia nie znajduje jednak zrozumienia wśród pobratymców, a ponadto wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że oto nadchodzi Ragnarök (wikiński koniec świata), a z nim jeszcze więcej przemocy i terroru. Młody wikiński pacyfista staje jednak na przekór wszystkim i postanawia udać się w niebezpieczną podróż, by znaleźć magiczny róg będący w stanie obudzić bogów. Ze sobą bierze równie dzielnych, co zwariowanych towarzyszy, a wśród nich prym bierze berserk Sven. Jest on zakałą poważanego rodu berserków, bo choć wojownik opanował sztukę wprawiania się w szał, to jednak miewa problemy z doborem odpowiedniej chwili, przez co wścieka się nie wtedy, co trzeba, a w bitwach jest nieprzydatny. [video-browser playlist="688990" suggest=""] Z czasem wikingowie zaatakowali również skarbonki młodszej widowni. Na pierwszy plan wysuwa się tu dylogia „Jak wytresować smoka” (cz. 1 – reż. D. DeBlois, Ch. Snders, 2010; cz.2 – reż. D. DeBlois, 2014), która mówiąc kolokwialnie „daje radę”. Postawiono tutaj na rodzinny klimat i choć wikingowie są tu ugrzecznieni, to zachowali charakterologiczny rys wojowników z Północy. Oba filmy są pięknymi baśniami o odwadze i poświęceniu, które wcale tak mocno nie odstają od ducha skandynawskich sag. No może to za mocno powiedziane, bo są to jednak fantastyczne opowieści, które zamieniły wikińskie drakkary (czyli smocze łodzie) w latających pobratymców gadów wszelakich, ale nie zmienia to faktu, że filmy miejscami potrafią zachwycić i wycisnąć łzę z oka najtwardszego wikinga. [video-browser playlist="625458" suggest=""] Zupełnie nieudolnie przedstawiono natomiast wikingów w europejskim cyklu „Asteriks i Obeliks”. Zarówno w animowanym „Asteriks i Wikingowie” (reż. S. Fjeldmark, J. Möller, 2006) czy w fabularnym „Asteriks i Obeliks: W służbie Jej Królewskiej Mości” (reż. L. Tirard, 2012) wojownicy z Północy to tylko tępe osiłki istniejące tylko po to, by zbierać lanie od dzielnych Galów. Szukając na ekranie strachu, który podobno „uskrzydla”, przesadnie odważni wojownicy z Północy nie dostarczają dobrej zabawy, a co najwyżej stają się dla widzów pośmiewiskiem. [video-browser playlist="688991" suggest=""]

Fantastycznie

Wydawałoby się, że świat wikingów pełny mrocznych i tajemniczych wierzeń, stanowi idealną kanwę do porządnego filmu fantastycznego. Najwyraźniej to tylko pozory, choć trzeba filmowcom przyznać, że nie ustają w próbach stworzenia takiego „dzieła”. O palmę pierwszeństwa w kategorii „najgłupszy film o wikingach” rywalizują „Vikingdom. Krwawe Zaćmienie” (reż. Yusry Halim, 2013) i „Pathfinder” (reż. M. Nispel, 2007). Ten pierwszy „potworek” jest dziełem amerykańsko-malezyjskim i opowiada o walce drużyny dzielnych wojowników z bogiem Thorem, który chce pogrążyć świat ludzi w chaosie. Kicz wylewa się z tego filmu tak obficie, że wystarczyłby na produkcję stu teledysków Disco Polo. Opowieść ta sprawić może radość jedynie widzom, którzy poszukują "filmów tak złych, że aż dobrych", gdyż znaleźć można tu między innymi taki smaczek, jak walka karateki z wikingiem. Podobny poziom infantylności prezentuje „Tropiciel”, który przez swoje nawiązania do klimatu horroru i grozy tylko pozornie wydaje się poważniejszy i dojrzalszy. Produkcja opowiada historię wikińskiego chłopca pozostawionego przez rodaków gdzieś w Ameryce Północnej i wychowanego przez Indian. Z czasem młodzieniec staje się mężczyzną i broni swojej nowej ojczyzny przed hordą nowo przybyłych wikingów. To w zasadzie cała fabuła. Przez resztę filmu bohaterski wojownik urządza sobie krwawą „grę w berka” ze swoimi rodakami, którzy zostali pokazani jako zakute w żelazo krwiożercze demony z rogami. [video-browser playlist="688992" suggest=""] Na szczęście kilku filmowców poradziło sobie zdecydowanie lepiej w tematyce wikińskiej fantastyki. Jednym z najgłośniejszych filmów tego typu jest „Outlander” (reż. H. McCain, 2008), którego fabuła zostało luźno oparta na staroangielskim poemacie pod tytułem „Beowulf”. Opowieść zaczyna się od awaryjnego lądowania statku kosmicznego na ziemi należącej do wikingów. Z pojazdu wysiada żołnierz, który szybko znajduje wspólny język z miejscowymi wojownikami. Niestety nieświadomy niczego przybysz, wraz ze sobą przywozi na naszą planetę potwora - straszliwego Moorwena, który zaczyna być utrapieniem okolicznej ludności. I tak jak w średniowiecznym poemacie obcy z dalekich stron musiał się mierzyć z okrutnym Grendelem, tak w filmie rola bohatera zostaje przypisana żołnierzowi z kosmosu. Interesujący jest tu związek protagonisty i potwora - to, że tak naprawdę żaden nie może istnieć bez drugiego, gdyż obaj definiują się nawzajem, co w rzeczywistości jest ideowo bliskie średniowiecznym, germańskim opowieściom o walce herosa ze smokiem. [video-browser playlist="688993,688994" suggest=""] „Outlander” nie był jedyną próbą zmierzenie się z „Beowulfem”, który dla Anglosasów jest równie ważnym pomnikiem kultury, jak dla Polaków „Pan Tadeusz”, choć w rzeczywistości poemat ten bazuje na opowieściach wspólnych wszystkim wczesnośredniowiecznym Germanom, a jego akcja umieszczona jest w Danii. Najgłośniejszą i największą produkcją tego typu był „Beowulf” w reżyserii Roberta Zemeckisa (2007), jeden z pierwszych filmów kręconych w 3D. Efekt wizualny wyszedł co najmniej dziwacznie, ale w warstwie fabularnej jest już o wiele lepiej, na tyle nawet dobrze, że film ten ma w sobie przynajmniej cząstkę ducha średniowiecznego poematu. Głównie za sprawą pisarza Neila Gaimana (współscenarzysty), który twórczo (inna sprawa, czy właściwie) zinterpretował „Beowulfa” i nadał opowieści spójnego kształtu. Mamy tu więc i dobrą próbę ukazania germańskich obyczajów, widoczną choćby w scenie ucztowania wojów w królewskiej halli, jak i udane przedstawienie mentalności dumnego, pogańskiego wojownika. Średniowieczny poemat stał też u podstaw scenariusza filmu „Beowulf. Droga do sprawiedliwości” (reż. S. Gunnarsson, 2005). W przeciwieństwie do dzieła Zemeckisa, jest to kameralna koprodukcja (UK, Kanada, Islandia) nakręcona na Islandii, przez co zdjęcia obfitują w surowe i urzekające krajobrazy lodowej wyspy. Mimo pewnej dozy fantazyjności, twórcy postawili na realizm i skutecznie nawiązali do wczesnośredniowiecznych realiów życia. Także sama fabuła dosyć wiernie odnosi się do samego poematu, przez co jest to jeden z lepszych filmów o wikingach, jakie kiedykolwiek powstały. [video-browser playlist="688986" suggest=""]

Pseudohistorycznie

W ostatnim dziesięcioleciu wikingowie zyskali na popularności. Szkoda tylko, że w większości stali się bohaterami filmów, które tylko udają historyczne, a zawodowego historyka mogą wprawić w iście berserkowy szał. Przykładem takiej produkcji jest angielski „A Viking saga. The Darkest Day” (reż. Ch. Crow, 2013) i rzeczywiście najlepiej byłoby spuścić na ten film zasłonę ciemności i zapomnienia. Twórcy postawili w nim na naturalizm i przemoc. Głównie na przemoc. Historycznie nie zgadza się tam prawie nic, a fabuła… jaka fabuła? Oto prosta historyjka grupki wikingów, którzy najpierw napadają na klasztor Lindisfarne, a potem ścigają dwóch mnichów, którzy uciekli z rzezi, zabierając ze sobą cenny kodeks. I jeszcze można byłoby historycznie usprawiedliwić ten pościg, gdyż skandynawscy najeźdźcy rzeczywiście bardzo lubili książki - choć oceniali je tylko po ozdobionych złotem i drogocennymi kamieniami okładkach (same karty wyrzucali lub palili, przez co przepadło wiele bezcennych manuskryptów) - jednak filmowi wikingowie zdają się pogardzać samą oprawą kodeksu, pragnąc posiąść ukrytą w nim nadnaturalną moc: Potęgę Białego Krista! Poza pościgiem nie ma w tym filmie nic, choć widz może sobie „odpocząć” od bieganiny, oglądając brutalne walki i patrząc na wyjątkowo ohydną scenę gwałtu dokonanego przez wyposzczonego wikinga na starcu w habicie. Fuj. [video-browser playlist="688996" suggest=""] Podobnym policzkiem dla historycznej poprawności jest angielski film „Viking. The Berserkers” (reż. A. Smith, 2014). Tutaj też mamy Anglosasów gnębionych przez wikingów, a dokładnie przez grupkę berserków, którzy porywają okoliczną ludność, zamykają ją w swoim obozie, a następnie zachęcają do aktywności sportowej. Szaleni wikingowie wymyślili sobie bowiem swoją wersję „Igrzysk śmierci”. Najpierw sami odurzają się niedozwolonymi środkami (które sprowadzają obłęd, ale i wyostrzają zmysły), potem uwalniają więźniów, a w końcu polują na nich w lesie, by wyrwać im serca i zanieść je w podarku dla wiedźmy. Co się jednak stanie, gdy wśród uciekinierów znajdzie się młody gniewny Anglosas oraz dzielna wojowniczka, która potrafi na poczekaniu zrobić łuk z kijka i ludzkiego ścięgna pozyskanego z przypadkowo znalezionego trupa? Jaki los spotka berserków, gdy to uciekinierzy zażyją tajemniczy środek dopingujący? Sprawdzacie na własną odpowiedzialność! [video-browser playlist="688997" suggest=""] Nieznacznie lepiej od dwóch powyższych filmów wypada brytyjski „Hammer of the Gods” (reż. F. Blackburn, 2013), którego fabuła również dotyczy walk wikingów z Anglosasami, choć tym razem została opowiedziana z punktu widzenia wojowników z Północy. Głównym bohaterem jest królewski syn Steinar, który przez swego ojca zostaje wysłany na niebezpieczną wyprawę. Ma odnaleźć swojego starszego brata i następcę tronu, który niegdyś został wygnany. Reszta filmu jest wypełniona przemocą i bezsensownymi walkami, a dla urozmaicenia mamy jeszcze kazirodczy skandal. Na plus można zaliczyć filmowi tylko mroczną podróż, która nawiązuje do „Jądra Ciemności” Josepha Conrada, albo może bardziej do „Czasu Apokalipsy”. [video-browser playlist="688998" suggest=""]

Historycznie

Złośliwiec powiedziałby, że nadal czekamy na film mogący zadowolić historyka. Kilku filmowcom udało się jednak stworzyć „wikińskie” produkcje bliskie historycznej poprawności. Wśród nich wyróżnia się „The 13th Warrior” (reż. J. McTiernan, 1999) chociaż jego fabuła jest mocno fantastyczna, a sam film okazał się finansową klapą. Dlaczego więc ta kinowa opowieść może się podobać miłośnikom wikingów? Twórcy zastosowali w niej bowiem ciekawy zabieg zderzenia mentalności arabskiego bohatera (w tej roli Antonio Banderas) z obyczajowością wojowników z Północy. I wyszło im to całkiem dobrze, zwłaszcza w pierwszej połowie filmu, która bezpośrednio odwołuje się do podróżniczej relacji Ahmada ibn Fadlana z X wieku opisującej życie Rusów (Waregów) znad Wołgi. Ten arabski poseł jest właśnie tytułowym trzynastym wojownikiem, który najpierw bierze udział w pogrzebie wareskiego wodza (wspaniała scena!), a następnie przystaje do drużyny wikingów i wraz z nią wyrusza na Północ. Dalej mamy już bardziej fantastyczną opowieść, nawiązującą do opisywanego wyżej poematu „Beowulf” i skupiającą się na walce dzielnych wojów z tajemniczymi dzikusami/potworami, ale nawet w tej części filmu twórcy starają się wiernie nakreślić wizerunek i mentalność wikińskiego herosa. [video-browser playlist="688995" suggest=""] Na koniec zostawiłem sobie mój ulubiony film o wikingach, który jest dziełem dziwacznym i znacznie różniącym się od produkcji amerykańskich. Mowa o brytyjsko-duńskim obrazie „Valhalla Rising” (2009) w reżyserii słynnego Duńczyka Nicolasa Refna. Twórcy opowiadają w nim historię bezimiennego i jednookiego wikinga (granego przez Madsa Mikkelsena lepiej dziś znanego z serialu „Hannibal”) - najpierw niewolnika, potem mściciela, a na końcu podróżnika, który z grupką krzyżowców poszukuje Jeruzalem, ale w końcu dociera do Nowego Świata. O czym dokładnie jest ten film? Tego nie wie nikt. Fabuła jest tu szczątkowa, a dialogów wystarczyłoby na krótką rozmowę telefoniczną. W tym przypadku nie jest to jednak zarzut, ponieważ Refn przekazuje treść i emocje nie słowem, ale obrazem i muzyką. A zdjęcia i oprawa dźwiękowa są tu naprawdę urzekające i tworzą klimat niepokoju i dzikości pogańskiego świata. Główny bohater może być interpretowany jako sam bóg Odyn (w mitologii też miał jedno oko), albo jego wcielenie, ale najpewniej jest zwykłym, targanym namiętnościami poganinem, który jest częścią natury i przedstawicielem mijającego świata dawnych bogów i wierzeń. Film Refna stoi w wyraźniej kontrze z popkulturowym wizerunkiem wikinga i jest częścią kina skandynawskiego, które znacznie lepiej niż Hollywood poradziło sobie z pokazywaniem na ekranie wojowników z Północy. To już jest jednak temat do zupełnie innej opowieści…
Film "Northmen: A Viking Saga" od 1 maja jest wyświetlany na ekranach polskich kin.

Łukasz Malinowski - doktor nauk historycznych, którego specjalnością są dzieje średniowiecznej Skandynawii. Jest autorem serii książek "Skald", rozpoczętej "Karmicielem kruków", kontynuowanej dwutomowym "Kowalem słów". Najnowsza odsłona tego cyklu, "Kowal słów. Tom 2", do sprzedaży trafi 13 maja.
Źródło: Erica
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj