Anna Tatarska: Zanim przejdziemy do rozmowy o filmie proszę zdradzić, czy cieszył się pan z szansy na przejażdżkę legendarnymi samochodami wyścigowymi z lat sześćdziesiątych? Dla wielu byłoby to spełnienie marzeń… James Mangold: Tak, dopóki do jednego z nich nie wsiadłem. To metalowe pudła pozbawione jakichkolwiek wygód. Ściganie się nimi komfortem porównywać można do pędzenia z wielką prędkością w transporterze dla psa, ze skrzynka na jabłka zamiast fotela. Zachęcający opis! Czyli nie zrobił pan tego filmu dlatego, że jest fanem wyścigów samochodowych… W scenariuszu przyciągnęły mnie oczywiście ciekawe postaci, ale zobaczyłem też paralelę między zmaganiami bohaterów a swoją walką o to, by robić autorskie filmy w ramach najbardziej niedoskonałego z systemów. Jak zachować tożsamość wobec kapitalistycznych potrzeb wielkich studiów? To poszukiwanie zdrowego kompromisu, równowagi, to coś co łączy nas wszystkich… Może dlatego nie zrobił pan filmu tylko dla fanów Formuły 1. Ludzie zakładają, że film o wyścigach samochodowych to na pewno film „sportowy” skierowany do mężczyzn. A wie pani, że pokazy testowe mojego filmu „3.10 do Yumy” [western z 2007 roku, na planie której Mangold po raz pierwszy pracował z Balem – red] pokazały, że grupą najlepiej na niego reagująca są kobiety? Mam nadzieję, że studio będzie Le Mans '66 promować zarówno jako film o wyścigach jak i dramat, bo na pewno to nie jest doświadczenie zaprojektowane dla konkretnej płci – czy raczej typu odbiorcy – a po prostu doświadczenie. Swoją drogą ze światopoglądowego punkty widzenia tak stereotypowe różnicowanie wydaje mi się chybione. Ale z marketingiem nie sposób się kłócić. Ich dane są bezlitosne i dzielą świat w ten sposób.   Skoro nie jest to typowy film o wyścigach, to rozumiem, że nie leżało w pana obowiązkach obejrzenie wszystkich filmów powstałych na temat i jakiś z nimi dialog? Jest tak cholernie mało filmów o wyścigach samochodowych, że oczywiście widziałem je wszystkie: „Le Mans” z McQueenem, „Serce do jazdy” Jonathana Kaplana, „Wyścig” Rona Howarda… Ale nie wracałem do nich podczas zdjęć. Może to dziwne, ale dla mnie takie sprawdzanie nie jest bardzo wartościowe. Bo co z tego wyciąga reżyser? Tylko tyle, że zapamiętuje konkretne chwyty i albo chce je powtórzyć albo za wszelką cenę uniknąć. Czyli imitacja albo odrzucenie. Na przestrzeni kariery nauczyłem się, że patrzenie na inne filmy w poszukiwaniu inspiracji ma sens tylko wtedy, kiedy to są produkcje z całkiem innego porządku, nieoczywiste. Przykłady? Kiedy tworzyłem Przerwaną lekcję muzyki, całą strukturę filmu oparłem na Czarnoksiężniku z Oz. Zaś wizja kobiet zamkniętych w szpitalu psychiatrycznym, stłoczonych ze sobą kojarzyła mi się z Czarnym narcyzem Michaela Powella (1947). Z kolei kręcąc Le Mans 66 myślałem o westernach, na przykład Butch Cassidy i Sundance Kid. Pasował mi ich ton, coś, czego nie widziałem wcześniej w filmach na temat wyścigów. W większości z nich – może poza Sercem do jazdy - dominował maczyzm, taka samochodowa pornografia. Wszyscy kochają te filmy ze względu na tempo i zdjęcia, ale nie było tam pełnokrwistych postaci. Ken Miles, Carrol Shelby - tu pełnokrwiste postaci miał pan podane na talerzu. Zatem co przy tym projekcie było najtrudniejszym zadaniem? Powiązanie tych wszystkich wątków i miejsc akcji. Tu się tyle dzieje! Enzo Ferrari i jego fabryka we włoskiej Modenie. Henry Ford II i zakład w Detroit. Carroll Shelby i jego garaż w Venice Beach, a potem na LAX, obok Ken Miles i jego firma… Wszystkich coś łączy: Ferrari grozi bankructwo i potrzebuje pieniędzy Forda; Ford musi być bardziej cool, więc związek z Ferrari to konieczność; Ale Ferrari robi im numer i zyskuje fundusze od Fiata; Wtedy Ford zwraca się o pomoc do Carrola Shelby’ego, który akurat bardzo potrzebuje kasy; Ten odzywa się do Kena Milesa - który tym bardziej potrzebuje pieniędzy - żeby wspólnie popracowali nad nowym, wspaniałym autem wyścigowym dla Forda... To cała plątanina bardzo różnorodnych, intrygujących postaci, z których każda odnosi się do innego archetypu i odkrywa na swojej drodze nowe prawdy o sobie.
fot. 20th Century Fox
Czasami te poszukiwania prawdy o sobie są wzruszające, kiedy indziej zabawne – ale zawsze zaskakują. Jedna z moich ulubionych scen to moment, gdy Carrol Shelby zabiera Henry’ego Forda na superszybką przejażdżkę, na końcu której potentat… Płacze. Ta scena rozpoczyna się komediowo, ale dzięki wspaniałej grze Tracy’ego Lettsa przekształca się w coś wzruszającego.  Już nie widzimy tej para-Trumpowskiej figury tyrana na czele wielkiej firmy, a głęboko samotnego, wyizolowanego człowieka, który całe życie niesie na swoich plecach ciężar dziedzictwa i oczekiwań. Człowieka, który wie, że ludzie go nie szanują. Dla mnie ta scena jest w pewnym sensie kwintesencją tego, czego w kinie szukam: pewnego odwrócenia, zaskoczenia widza, który dostaje od filmu więcej niż się spodziewał. O grającym Kena Milesa Christianie Bale’u krążą różne branżowe plotki. Czy jest podobny do Kena? Niepokorny? Christian nie jest w gorącej wodzie kąpany. Nie jest też, jak to głosi plotka, aktorem „trudnym” - na pewno nie dla mnie. On nie konkuruje z innymi aktorami – on konkuruje z samym sobą. Jest niezwykle wobec siebie krytyczny i zawsze chce zrobić coś lepiej niż poprzednio. To idealista i perfekcjonista, dla którego szczytem marzeń nie są filmy takie, jak ten czy „gwiazdorstwo”. Nie liczą się laury, a satysfakcja. W pewnym momencie Ken Miles rozmawia z synem o „idealnym okrążeniu”, odnalezieniu perfekcyjnej harmonii ze swoim autem, prowadzeniu go najlepiej, jak pozwala na to jego techniczna specyfikacja, na krawędzi, ale nie psując go – to doskonała metafora tego, co w życiu robię ja i my wszyscy w tej branży. Christian też marzy o tym, żeby każde kolejne okrążenie było lepsze od poprzedniego. To samotna praca i samotne dążenie. Dlatego tak dobrze zrozumiał swojego bohatera, bo tu się spotykają. Bale i Damon to całkiem inne energie. Jak uzupełniali się na planie? Każdy aktor, z którym pracowałem, ma „inny czas gotowania”, jak ja to nazywam. Christiana nie obchodzi, dlaczego tak, a nie inaczej ustawiam kamerę, a Matt o to zawsze pyta, jest ciekaw moich pomysłów. Ma bardziej analityczny umysł, podczas gdy Christian zatapia się w postaci. Bale’a trzeba czasami tonować, Damona z kolei podkręcać, bo jest o wiele bardziej subtelny. Dlatego tak świetnie razem wyglądają. W Spacerze po linie Reese Witherspoon i Joaquin Phoenix pasowali do siebie z tych samych powodów. Ona jest taką showbiznesową maszyną: pracuje, odkąd pamięta, nie ważne, czy ma dobry czy zły dzień, i tak pojawia się na planie gotowa do pracy. Joaquin to całkiem inna para kaloszy. Kocioł buzujących emocji, jeśli nie czuje sceny, zastyga w połowie ujęcia. Kiedy taki aktor uregulowany trafia na taką „bombę”, nie ma gwarancji, że scena pójdzie tak, jak zapisano w scenariuszu. Więc musi się obudzić, zachować czujność, bo pracuje z dzikim zwierzęciem. Z drugiej strony ten nieprzewidywalny ląduje, bo samolotem kieruje ktoś odpowiedzialny, kto wceluje w pas lotniska. Wspomniany Spacer po linie powstał w 2005 roku. Te 14 lat to czas ogromnych zmian w branży filmowej, na płaszczyźnie technologii i w praktykach widzów. Na pewno jesteśmy na etapie transformacji. Na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat wydarzyło się wiele dobrych rzeczy. Technologia zrobiła ogromny postęp, więc oglądanie filmów w domu to dziś całkiem inne doświadczenie niż w czasach VHS-ów. Ale też coraz więcej ludzi ogląda filmy na smartfonach. Trochę mi się robi smutno, gdy myślę, że podczas realizacji filmu przechodzimy przez te wszystkie wyzwania po to, by ktoś go oglądał na kilkunastu centymetrach kwadratowych...  Ktoś powiedział mi, że „Le Mans 66” to film „w starym dobrym stylu” i w pierwszym odruchu się przestraszyłem, bo nie chcę, by ktoś myślał, że zrobiliśmy film staromodny. Ale teraz uważam, że to komplement. Wszystkim nam czegoś w kinie brakuje. Jakieś bezpośredniości i szczerości, którą miały filmy w okresie naszego dzieciństwa. Dziś filmy stały się tak wystylizowane, targetowane i beztreściowe, że czasami jestem w szoku, gdy mam kontakt z filmem dla dorosłych, który tylko bawi a ma zero treści. Większość wartościowych dramatów dla dorosłych trafia teraz prosto na Blu-Ray, platformy streamingowe albo ma wąską dystrybucję w kinach studyjnych. Ten film jest eksperymentem. Nie mamy tu magnesu w postaci bohatera z uniwersum Marvela. Nie jest to produkt skrojony pod trzynastolatków, to film dla dorosłych.
fot. materiały prasowe
Zmiana jest nieunikniona, ale reakcje na nią wciąż bywają ostre. Niedawno Martin Scorsese wytoczył ciężkie działa, krytykując filmy Marvela. Scorsesemu wkłada się w usta cytat, że „Marvel to nie kino” - a on powiedział, że to nie są filmy kinematograficzne, kinowe. Mam przeczucie, że wiem, co miał na myśli. Podejrzewam, że zostało to wyjęte z kontekstu i, dość produktywnie, przerobione na mem... Tak naprawdę to się z nim, w większej części, zgadzam. Po pierwsze, kiedy on dorastał, to czy Steve Reeves w Herkulesie to było kino przez duże „K”? Czy każda „Podróż do jądra czegośtam” zasługiwała na rozbudowaną akademicką analizę? Raczej nie. Po drugie, wydaje mi się, że wśród filmów kinowych zauważalny jest pewien ruch: celem poszczególnych produkcji jest sprzedawanie następnej części serii, figurek albo Happy Meali. Dla mnie to bardzo niepokojące. Być może te tytuły mają w sobie momenty filmowego piękna, ale w gruncie rzeczy to maszyny promocyjne, mające na celu podbijanie wyników sprzedaży. Filmy zamieniają się w seriale telewizyjne na wielkim ekranie. Sprzedają subskrypcję na serię produktów zamiast jednostkowego, kinowego doświadczenia. I mówi to autor, który z Marvelem – i to z sukcesami – współpracował? Są filmy należące do komiksowego uniwersum, ale nie wypełniające tych superkomerycjnych założeń, tak samo jak są komiksy, które wyłamują się z oficjalnych, odcinkowych narracji, zarówno w Marvelu jak i w stajni DC. Kiedy ja robiłem marvelowski film – mówię oczywiście o Loganie – z pełną świadomością starałem się nie uczestniczyć w wyżej wspomnianym nurcie. I myślę, że mój film był kinematograficzny, czyli miał to, czego brak zarzucił Marvelowskim franczyzom Marty… Jedno jest pewne: nie możemy nikomu zabronić dyskutowania na ten temat. Ja uważam, że każdy może na ten temat debatować, ile zapragnie, byle tylko nie robił głupich uogólnień. Za każdym razem, kiedy ktokolwiek mówi coś, co zaczyna się od słów „wszyscy” lub „nikt”, wkracza na bardzo kruchy lód. Wracając na koniec do metaforyki motoryzacyjnej: pana film to bardziej Ford czy Ferrari? Powiedzmy, że Aston Martin!
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj