Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, gdy pomyślę o jednoosobowej armii, to stare westerny z lat 50. z Johnem Waynem i innymi twardzielami. Tam dobry kowboj sam musiał sobie poradzić z wieloma zbirami. Dopiero potem nastała epoka Arnolda Schwarzeneggera, Sylvestra Stallone'a, Bruce'a Willisa i spółki, która ukształtowała to, co jest kwintesencją podejścia do tworzenia historii o jednoosobowych armiach – czasem żartobliwie nazywanych filmami o tym, że "zabili go i uciekł".
Mijają dekady, a my wciąż to oglądamy! Trendy w kinie ewoluują, ale ten motyw ma się dobrze i zasadniczo się nie zmienił. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie jest prosta. Można powiedzieć, że to kino banalne, do bani i w ogóle niemające żadnej wartości, ale – biorąc pod uwagę popularność gatunku – mało kogo to obchodzi. Te produkcje są bardzo nierealistyczne i w 99% nie mają żadnego związku z tym, jak to mogłoby wyglądać naprawdę. Czy to nie jest definicja kina rozrywkowego? Gdy chcemy odpocząć i się zrelaksować, nie sięgamy po depresyjne i poważne dramaty, ale wybieramy coś lekkiego, relaksującego – im bardziej oderwanego od rzeczywistości, tym lepiej. Rambo, John Matrix (lub Arnie w każdej wersji), RoboCop, każda postać Jackiego Chana, John McClane czy ostatnio John Wick to bohaterowie, którzy dostarczają ogromnych wrażeń w nadmiarze. Jest coś niezwykle odprężającego w oglądaniu, jak wybitnie uzdolniony chojrak rozwala grupę zbirów i nie ma przy tym nawet zadyszki. To potrafi zaangażować jak mało co. Akcja, humor i widowisko to kwintesencja hollywoodzkiej rozrywki. Niektórym może wydawać się, że Hollywood buduje rozrywkę głównie na kinie nowej przygody, ale dla mnie to zawsze było kino akcji oparte na jednoosobowych armiach. Ta mieszanka wesołej fikcji z iluzją realizmu pozwala nam na zawieszenie niewiary. Trup ściele się gęsto – jest frajda, pełny relaks! Lubimy oglądać cudze wyobrażenia o tym, jaki powinien być bohater – i nie chodzi tylko o jednoosobowe armie w stylu Johna Rambo i Johna Wicka, ale też o herosów z greckich mitów, rycerzy czy wojowników z baśni i podań ludowych. Tego typu motywy towarzyszą ludzkości od wieków. Być może jakoś podświadomie chcielibyśmy być tak odważni, waleczni i bezkompromisowi, ale nie możemy, bo rzeczywistość na to nie pozwala. Seans produkcji pełnej takich przygód zaspokaja nasze wewnętrzne potrzeby.
Niektórzy twierdzą, że kinem rządzą superbohaterowie. Dla pokolenia wychowującego się w latach 80. takimi superbohaterami były właśnie postacie, które możemy nazwać jednoosobowymi armiami. Kinowi twardziele są tak wybitnie uzdolnieni i wytrzymali, że śmiało można wziąć to za ich supermoce. I to pokazuje, jak ten motyw ciekawie ewoluował. Najpierw mieliśmy twardych kowbojów, później napakowanych gwiazdorów kina akcji, a teraz superbohaterów z nadludzkimi mocami. W filmach Marvela każdy heros jest jak jednoosobowa armia i nie ma większego problemu z rozwaleniem zastępów wrogów. Różnica polega na tym, że osią tego filmowego trendu była zawsze iluzja realizmu. Byliśmy w stanie uwierzyć, że taki Rambo może istnieć naprawdę, choć jest to całkowicie niemożliwe. Być może właśnie dlatego tak to wciągało i z tego powodu nadal angażuje widzów. W końcu pozwala kibicować bohaterowi i uwierzyć w powodzenie jego misji. Nawet pomimo świadomości, że te zastępy wrogów nic mu nie mogą zrobić. Jest frajda, jest akcja, jest dobrze.
Sukces Johna Wicka 4 najpewniej sprawi, że ten motyw zyska drugą młodość. Tu nawet nie chodzi o komiksowych herosów, którzy nigdzie się nie wybierają, ale właśnie o rosnącą popularność tego, co było wpisane zawsze w jednoosobowe armie. Każdy kraj będzie próbował tworzyć coś w podobnym stylu. Możemy się zastanawiać, czy mogłoby się to udać również w polskim kinie. A może brak doświadczenia w produkcji filmów akcji nie pozwoliłoby pokazać tego dobrze? Finowie z pozytywnie ocenianym Sisu (28 kwietnia w polskich kinach) udowadniają, że w Europie da się wejść mocno w gatunkowość. Miejcie też na uwadze, że w Azji kręcą takie produkcje równie długo co w Hollywood. To nadal dostarcza wrażeń i nie zanosi się na to, aby coś miało się zmienić. Jednoosobowe armie zadomowiły się w kinie i nigdzie się nie wybierają. I dobrze! Wychowałem się na nich i z ich ewolucji czerpię nieposkromioną radość.