W czasie zakończonego już 34. Warszawskiego Festiwalu Filmowego miałem okazję porozmawiać z Jerzym Stuhrem między innymi o jego najnowszym filmie, I odpuść nam nasze długi oraz dzisiejszym pokoleniu młodych aktorów.
NORBERT ZASKÓRSKI: Chciałbym porozmawiać o pana najnowszym filmie, Rimetti a noi i nostri debiti. O czym dla pana jest ta historia?
Jerzy Stuhr: Na początku, gdy przeczytałem scenariusz i porozmawiałem o tej historii, to raczej wpisywała się ona w nurt włoskiego kina społecznego i jego wielkiej tradycji. To pierwsza kwestia, która mnie uderzyła i zrobiła na mnie wrażenie. Druga, która zaczęła już się wykluwać w czasie pracy nad produkcją, to pokrętne postacie, niczym z twórczości Dostojewskiego, które robią złe rzeczy, ale cierpią z tego powodu. W czasie rozmowy z reżyserem filmu stwierdziłem, że główny bohater I odpuść nam nasze długi, Guido, reprezentuje właśnie taki rodzaj moralności. Jemu spodobało się czynienie zła i orientuje się, że potrafi je czynić. To jest jego powód do cierpienia, co widać w tym filmie.
Czyli spokojnie można powiedzieć, że to pewna wiwisekcja ludzkich demonów?
Tak, zdecydowanie. Guido próbuje z nimi walczyć, aż w końcu dochodzi do ekstremum, którego nie może przekroczyć. Zatem jest ta granica, tak jak w przypadku wspomnianego przeze mnie wcześniej Dostojewskiego i jego
Zbrodni i kary. Tam Sonia wskazuje przecież drogę pokuty, Raskolnikowowi, który nie może już wytrzymać ciężaru swojej winy.
Jak budowała się relacja pomiędzy panem a Claudio Santamarią? Zauważyłem w tej produkcji ciekawą, mentorską wręcz więź.
Włosi w takich relacjach są niezwykle ciepli. Oni to mają w genach. Gdy Claudio zaczął ze mną grać, zobaczyłem w nim ogromne pokłady sympatii w stosunku do mnie. Włosi nie wstydzą się tej otwartości i uczuć.
Bardzo interesują mnie kulisy powstania jednej ze scen w filmie. Mianowicie chodzi tutaj o sekwencję, gdzie pana bohater tłumaczy Guido działanie systemu ekonomicznego świata na podstawie gry w w bilard. Miał pan tutaj pewno pole do improwizacji?
Nie. Obok stał mistrz bilarda i instruował mnie, w którą bile uderzyć, aby inne wpadły do łuz. Byłem bardzo dumny z tego, że udawało mi się z sukcesem wykonać te uderzenia, mimo że nigdy nie miałem za wiele wspólnego z bilardem. Mistrz pochwalił mnie za to. To było bardzo trudne technicznie zadanie. Musiałem tutaj wykonywać różne uderzenia bilardowe, a w międzyczasie jeszcze dywagować na temat ekonomii współczesnego świata z delikatnością i swobodą.
Czym według pana różni się podejście do pracy na planie włoskich twórców w porównaniu do polskich?
Obecnie to podejście za bardzo się nie różni. Gdy już taśma filmowa przeszła do historii, to wszystko odbywa się na takim samym poziomie. Pozostaje jedynie kwestia czasu, który mamy do dyspozycji na planie. W przypadku tej produkcji nie mieliśmy go za dużo. W poprzednim moim filmie,
Habemus papam - mamy papieża, do dyspozycji ekipa miała parę miesięcy. Tutaj nie czułem się zmęczony kolejnymi dublami, występowała bardzo podobna atmosfera pracy, co w Polsce. Może te dwa światy różnią się w dwóch kwestiach. We Włoszech zawsze znajdzie się jakaś restauracja, aby pójść na lunch w trakcie zdjęć, bez potrzeby sprowadzania cateringu na plan. Po drugie Włosi nie boją się, że film poruszający trudny temat będzie finansową klapą. Przy
I odpuść nam... długo nie wiadomo było, kto zostanie dystrybutorem. Na szczęście zgłosił się Netflix. W tym wypadku w Polsce już na samym początku zaczęłaby się kalkulacja.
Pamiętam, że gdy byłem kilka lat temu na spotkaniu z panem w Akademii Teatralnej, został poruszony pewien temat. Powiedział pan, że musiał być poza aktorstwem plan B w postaci innych studiów, zarówno w pańskim przypadku, jak i pana syna, Maćka. Jak to wyglądało?
To nie był plan B jako forma zabezpieczenia się na przyszłość, a raczej jako forma poszerzenia swojej wiedzy. Jednak szkoła teatralna, przy wszystkich swoich walorach, ma taki natłok przedmiotów technicznych, że nie można za bardzo zgłębić sfery humanistycznej. W związku z tym każde inne studia są doskonałym elementem uzupełniającym wykształcenie artysty.
W związku z tym chciałbym poruszyć temat pana działalności pedagogicznej. Czym różni się podejście do kształcenia obecnego pokolenia aktorów w porównaniu z latami pana studiów?
Nie będę wdawał się w szczegóły, ale dzisiejsze pokolenie nie wchodzi w relacje interpersonalne. Młodzi adepci mają problem z byciem w grupie. Teatr to zespół. Stworzyć grupę z takich jednostek jest dzisiaj ogromnym wysiłkiem. Dawniej lgnęliśmy do siebie, stanowiliśmy rodzinę. Dzisiaj na drugim roku student pyta się koleżanki ze swojej grupy, jak ma na imię.
Szczerze mówiąc, myślałem, że dzisiaj wygląda to zupełnie odwrotnie.
To tylko pozory. Gdyby wejść w to głębiej, to oni są kompletnie zdezintegrowani. Szkoła musi się głównie skupić na tym, aby nauczyć ich pracować w grupie. Robi się to poprzez odpowiedni repertuar, który zmusi studentów do zintegrowanego wysiłku zbiorowego. Wówczas jeden jest odpowiedzialny za drugiego. Tam mniej więcej kombinujemy, aby dobierać rzeczy, które pozwolą im cały czas być w zespole.
To się udaje w większości przypadków?
Musi się udać. Czasem to wypada z lepszym, czasem z gorszym skutkiem, ale zwykle idzie w dobrym kierunku
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h