W ostatnich dniach również w polskiej części sieci zaroiło się nam od pseudosamców. Przetrącone męstwo w końcu wypełzło ze swojej wirtualnej jaskini, wyruszając na polowanie, jakiego świat jeszcze nie widział, łowy nad łowami. Zwierzynę tym razem upatrzono w filmie Captain Marvel i odtwórczyni tytułowej roli, Brie Larson. Powód żerowania wydaje się banalny: aktorka zaszła za skórę części internautów, gdyż ośmieliła się zbyt mocno zaakcentować fakt, że w najnowszej odsłonie MCU istotne znaczenie może mieć przekaz feministyczny, a w grupie docelowej widać - o zgrozo - kobiety. Typ anonimowych macho jak nikt wie przecież, że baby są jakieś inne i najlepiej sprawdzają się albo przy garach, albo w łóżku. Jeśli mówią coś, co z perspektywy pana, władcy, strażnika wartości artystycznych i własnego widzimisię nam się nie spodoba, to trzeba tej złotowłosej pokazać miejsce w szeregu i wypstrykać ją poplamioną od przeróżnych wydzielin klawiaturą. "Typowa blondynka", "niezbyt bystra", "biedna", "zemdliło mnie", należy pewnie do "feministek, które od dawna nie miały bolca", no ale już z drugiej strony "ma fajne bimbałki" i gdy "przygryza usta, to marzy o waginie" (doskonale wiecie, skąd pochodzą cytaty). Pod płaszczykiem dbałości o płciowe status quo rodzimi pożal się Boże Supermani zaczęli uderzać na odlew; w końcu Larson swoją oralną eskapadą lada moment może odciąć nasze przyrodzenia. Koktajl z seksizmu, mizoginii, protekcjonalności i debilizmu, zaserwowany tuż przed tym, gdy stado ogierów ruszy rozdawać goździki swoim żonom, matkom i babciom z okazji obchodzonego dziś Dnia Kobiet. Dziwny jest ten świat. Czasami chciałoby się, by wbrew Jamesowi Brownowi wcale nie należał do mężczyzn.
Źródło: Marvel
+9 więcej
Możemy zakładać, że za atak na Larson odpowiadają krezusi z prawdziwego zdarzenia, którzy są w stanie przepowiedzieć, jakie liczby przyniosą fortunę w totolotku. W końcu Captain Marvel nie widzieli i nie słyszeli, ale już wiedzą, na czym polega problem filmu i dlaczego produkcja może okazać się boxoffice'ową wtopą ku uciesze antyfeministycznej gawiedzi. Tak, najnowsza odsłona MCU jest najbardziej kontrowersyjną ze wszystkich dotychczasowych, o czym zaświadcza choćby frontalne uderzenie na odbiór obrazu w serwisie Rotten Tomatoes. Wataha trolli zaczęła majstrować przy opiniach na temat filmu jeszcze przed jego premierą. Cała akcja była na tyle duża, że włodarze witryny zdecydowali się usunąć ze swojej strony procentowy wskaźnik "Chcę zobaczyć" - tego typu działania odwetowe okazały się jednak płachtą na byka. Polscy macho, domorośli diagności zebrali się do kupy, by kolegialnie orzec, że problem nie istnieje. W ramach swojej cyrkowej argumentacji starają się przekonać, że przecież mówimy tu o jakiejś pozbawionej większego znaczenia, 40-tysięcznej garstce internautów, że troll to nie troll, tylko współczesny sygnalista, a Rotten Tomatoes przeprowadził podszyty cenzurą zamach na wolność wyrażania swoich poglądów i najpewniej siedzi w kieszeni Disneya. Bez dwóch zdań mamy tu do czynienia z psychologicznym mechanizmem właściwym dla syndromu oblężonej twierdzy; ktoś ugodził w przeświadczenie, że w prawdziwym życiu, podobnie jak w sieci, można wszystko. Dajmy na to wylać szambo na głowę rozmówcy, kłamać jak z nut, wciskać kit o filmach, których nie widzieliśmy, względnie wyładować swoje frustracje na Larson, która robi tu za źródło wszelkiego zła. Nie jesteśmy w zasadzie pewni, kto nas rozdrażnił - aktorka, Marvel, Disney czy reptilianie? Dlatego samcze imperium kontratakuje we wszystkich możliwych kierunkach, na chybił-trafił, paląc flagi feministycznego bastionu, bo w końcu ten jest zły z natury rzeczy. Ktoś tu jednak nie odrobił lekcji z filozoficznego elementarza. Moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka. Powiesz, że cenzura, a przecież w pierwszej kolejności idzie tu o zniszczenie chamstwa w zarodku. I skoro ktoś na drugim końcu świata postanowił Larson wirtualnie przyłożyć za wypowiedzi sprzed miesięcy, to po cholerę chcesz sądzić ją raz jeszcze za to samo "przewinienie"? Nowa gwiazda MCU stała się dla internautów kukiełką. Sęk w tym, że to jest pacynka, o której skrycie marzysz i której nieustannie pożądasz. Dokładnie z tego samego powodu, dla którego w przedszkolu ciągnąłeś za włosy koleżankę. U źródeł ataków na Larson leży nic innego jak strach. Pal już licho, że mamy tu do czynienia z podświadomą obawą o próby przetrącania dominującej męskiej pozycji we współczesnym świecie - feminizm, nie licząc jego radykalnych odsłon, ma przecież w swoim statucie zapisane dążenie do zrównania obojga płci na wielu polach życia, nie zaś zaserwowanie osobliwej wariacji na temat Seksmisja. Boimy się tego, co nieznane, albo czego nie jesteśmy w stanie pojąć naszym zaskakująco często ograniczonym rozumkiem. W przypadku Captain Marvel idzie jednak o coś zgoła innego. Już na pierwszym odcinku kampanii promocyjnej Larson dostało się za to, że za mało się uśmiecha w produkcji i w dodatku fizycznie nie budzi skojarzeń ze stereotypową superbohaterką. Tego typu w gruncie rzeczy seksistowskie docinki miały jeden cel nadrzędny: zamienić aktorkę w wizualny cukiereczek. Powinna otwierać usta i pokazywać uzębienie, trzepotać zalotnie rzęsami; dobrze byłoby też, by jej figura miała w sobie coś z typowej dla komiksów lat 90. hiperseksualności, zaklętej choćby w większym niż życie biuście, osadzonym tuż nad niemożliwą do osiągnięcia talią osy. Trzeba tu nieco popuścić wodze fantazji; w końcu nasze matki i dziewczyny w prawdziwym życiu wyglądają odrobinę inaczej. Dodajmy jeszcze do tego wyjęte żywcem z mokrych snów komentarze o "bimbałkach" i przygryzaniu ust, a naszym oczom ukaże się Brie Larson, jak ją Pan Bóg stworzył - obiekt pożądania, po który nigdy nie sięgniesz. Z pomocą w diagnozie zjawiska przychodzi ikoniczna dla psychoanalizy postać, Jacques Lacan. To on ukuł pojęcie objet petit a, obiektu "pożądanego, ale nigdy nie osiąganego", sprawiającego, że "podmiot bezgranicznie pragnie, choć nigdy nie będzie miał dostępu do satysfakcji posiadania takiego obiektu". Innymi słowy: bezpardonowo podkreślająca siłę i niezależność kobiet, paradująca przed nami w obcisłym stroju Larson na poziomie podświadomości wywołuje niewypowiedziane wprost pożądanie. To przecież ucieleśnienie męskich marzeń o heroinie z krwi i kości. Jeśli już wyszła przed szereg i okazała nieco mniej taktu niż Gal Gadot (przypomnijcie sobie jej milczenie, gdy w niektórych krajach arabskich wycofywano Wonder Woman z kin z uwagi na to, że aktorka wsparła kiedyś izraelskich żołnierzy), to czas na jej idealnym obliczu dostrzec skazę - albo wizualną, albo charakterologiczną, ot, lacanowski objet petit a. To dlatego w latach 90. męską naturę w kontekście uczuciowym bardziej pociągała naznaczona pieprzykiem Cindy Crawford niż niedostępna wypisz wymaluj bogini Claudia Schiffer. Łatwiej nam przecież marzyć i śnić o niedoskonałości; gdy zaś coś lub ktoś wymyka się szufladkom i schematom, wzbudza naszą nieufność i strach. Sęk w tym, że wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, iż Larson nie jest żadną "feminazistką", a po prostu dziewczyną z sąsiedztwa, która uśmiechać się jednak potrafi, a swoją bohaterkę popchnęła w kierunku konwencji buddy movie. Ten fakt najlepiej pokazuje, jak niedojrzałe i przedwczesne były próby szufladkowania aktorki. Embed from Getty Images Nazwijmy rzeczy po imieniu: Dom Pomysłów chce, aby Captain Marvel była filmem, w którym kobiety będą mogły się przejrzeć jak w lustrze. Mechanizm utożsamiania się z główną bohaterką, zaakcentowanie - mniej lub bardziej nachalne - wątków feministycznych, zbudowanie kampanii promocyjnej wokół siły drzemiącej w płci żeńskiej. Jeśli wychodzisz z założenia, że ktoś ponad twoją głową uknuł w ten sposób ideologiczny spisek, to zupełnie nie rozumiesz świata, w którym przyszło ci żyć. Po pierwsze, absolutnie nikt nie zmusza cię do tego, byś ruszył swoją mocno zasiedziałą tylną część ciała do kina. Zostań w domu, pooglądaj sobie filmy o prawdziwych facetach w typie Chłopaki nie płaczą, zrób cokolwiek, tylko przestań pleść trzy po trzy, że jesteś ofiarą tajemniczych machinacji, skoro kilka dni wcześniej sam na siebie nałożyłeś szaty wirtualnego oprawcy. Po drugie, na ekranowym poletku superbohaterskim kobiet jest wciąż za mało. Nie, jedna Wonder Woman i garstka drugoplanowych postaci wiosny nie czynią. To żaden skok na kasę - to po prostu życie. Rozejrzyj się w końcu: reprezentantek płci żeńskiej dookoła ciebie jest nawet więcej niż samców. I coraz bardziej znacząca część z nich, od małych dziewczynek po starsze panie dopiero co rozpoczynające swoją przygodę z MCU, może najzwyczajniej w świecie marzyć o posiadaniu w gronie herosów i heroin "swojaka". Protestujesz? Zacznij swoje narzekania od wypowiedzenia ich w stronę osoby, która wydała cię na ten świat, albo tej, przy której budzisz się w łóżku. Po trzecie, Marvel nie zatrudnił feministki Larson, aby nowa odsłona MCU stała się orężem w światopoglądowej walce. Na miłość boską - gdzie byłeś, gdy Josh Brolin ironizował z Donalda Trumpa, a Mark Ruffalo szerzył swoje ekologiczne przekonania? Tamci mogli, a kobieta już nie? Po czwarte, w sztuce zwanej życiem nie chodzi wyłącznie o ciebie. Przestrzeń publiczna jest na tyle duża, że starczy w niej miejsca dla mężczyzn, czarnoskórych, homoseksualistów i miłośników miniaturowych króliczków. Jeśli uważasz, że dorzucenie na tę przyczepkę płci żeńskiej to już za wiele, to ograniczasz tak otaczającą cię rzeczywistość, jak i samego siebie. Kobiety tu są od zawsze. Otwórz oczy, przestań się ich bać.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj