To jedna z tych historii, które na papierze – z perspektywy współczesności – nie prezentują się zbyt porywająco. Młody chłopak, Daniel Larusso (Ralph Macchio), przeprowadza się wraz z matką na Zachodnie Wybrzeże, do Los Angeles. Tam poznaje Ali, dziewczynę, która bardzo przypada mu do gustu – z wzajemnością. Wydaje się, że Daniel dość szybko upora się z bolączkami konieczności rozpoczęcia nowego życia w obcym miejscu, dopasuje się do narzuconych mu zmian, będących przecież – zwłaszcza dla osoby w tym wieku – zmianami olbrzymimi. Odnalezienie się w nowej rzeczywistości może ułatwić relacja z Ali, problem w tym, że jej były chłopak, Johnny (William Zabka), jest kimś, kogo moglibyśmy eufemistycznie nazwać szkolnym łobuziakiem, a przy okazji... znakomitym karateką, który szybko pokazuje naszemu bohaterowi, czyje pięści są szybsze. Johnny i jego koledzy, lokalny klub karate Cobra Kai, konsekwentnie uprzykrzają Larusso życie – do czasu, aż pomaga mu pewien mężczyzna, będący - jak się wkrótce okazuje - nikim innym, jak mistrzem wschodnich sztuk walki. Pan Miyagi zaczyna nauczać Daniela (który już wcześniej bardzo chciał trenować karate, jednak zapisanie się do klubu było dotychczas wykluczone).  Mógłbym napisać, jak kończy się ten film, ale przecież wszyscy dobrze wiemy – bo albo go widzieliśmy, albo domyślamy się, dokąd to wszystko zmierza. Ta prosta historia, dzięki kilku kluczowym zabiegom, okazała się przepisem na hit absolutny – Karate Kid zyskał sympatię widzów i dziennikarzy, trafił na listy najlepszych filmów młodzieżowych i doczekał się wielu pochwał spod pióra czołowych zachodnich krytyków. Popularność zyskał również w Polsce, w złotej epoce VHS; jako kolejny symbol amerykańskiego kina tamtych czasów szybko stał się pozycją kultową. Sukces Kida pociągnął za sobą obowiązkowe sequele – trzy kontynuacje, spin-off (serial animowany), grę video (o gadżetach i innych podobnych materiałach nie trzeba chyba wspominać), a także remake z 2010 roku. Żaden z kolejnych obrazów nie zbliżył się choćby o krok do "jedynki" pod kątem uwielbienia publiczności i statusu. Przynajmniej do czasu zaskakującego Cobra Kai, serialu, który opowiada dalsze losy Daniela i Johnny'ego – 30 lat po wydarzeniach z oryginału. Produkcja przeniosła się już z YouTube na Netflix, a każdy z dwóch pierwszych sezonów cieszy się powszechnym uznaniem (nadchodzący trzeci też zbiera już pierwsze pochwały). Spotkanie Miyagiego z Danielem to moment, który obnaża przed widzem ducha filmu i rozpoczyna najlepszy z jego wątków: nawiązanie przyjaźni pomiędzy dzieciakiem i sędziwym mistrzem. To relacja między ludźmi jest sednem Karate Kid, czego niekoniecznie moglibyśmy się spodziewać po prostym filmie karate sprzed lat (zakładając, rzecz jasna, że wcześniej o nim nie słyszeliśmy). Oczywiście, obrazów związanych z walką (czy to karate, czy – dajmy na to – boksem), w których chodzi o coś więcej, niż mordobicie, jest wiele; by daleko nie szukać, za przykład można podać Rocky'ego, którego wyreżyserował John G. Avildsen – około 8 lat przed tym, zanim stanął za kamerą Karate Kida. W Kidzie chodzi jednak o to, co w fenomenalny sposób kontrastuje z przemocą i co wielu krytyków określało prostym, a zarazem doskonale oddającym atmosferę filmu słowem: ciepło. Roger Ebert, dziennikarz Chicago Sun-Times, napisał kiedyś o filmie Avildsena pewne zdanie, które w jego kontekście były cytowane bodaj najczęściej (i nic dziwnego): według krytyka jest to ekscytująca, przyjemnie rozgrzewająca serce opowieść z jedną z najbardziej interesujących przyjaźni od dłuższego czasu. Miyagi naucza w sposób nieoczywisty, zaraża pogodą ducha, starannie dobiera słowa, nigdy nie dając innym pretekstu. Film za pomocą osoby Miyagiego przypomina, że sztuki walki to przede wszystkim droga wiodąca do pokory, cierpliwości, poznania siebie. Oczywiście, to wciąż kino kopane, które niezwykle zgrabnie łączy się z filmem typu coming of age. Duet protagonistów znajduje płaszczyznę zrozumienia, chłopak dojrzewa i poszerza perspektywę, osiągając znacznie więcej, niż umiejętność spuszczenia przeciwnikowi łomotu. Karate Kid to kawał solidnego filmowego rzemiosła. Przesłanie –  a o to bywa ciężko – nie starzeje się, płynące z filmu morały mogą wydawać się naiwne, ale mogą też stanowić bezcenne porady i punkty odniesienia dla nieco młodszej, bardziej zagubionej części widowni. Relacja Miyagiego i Daniela jest napisana bezbłędnie – zarówno na płaszczyźnie mentorskiej, jak i przyjacielskiej. Cobra Kai czerpie z oryginału to, co najlepsze, podkręcając jednak elementy humorystyczne i czysto rozrywkowe, wywracając też do góry nogami postrzeganie bohaterów. Ponownie jednak rozbraja szczerością, rozluźnia ciepłem i imponuje warsztatem – twórcy znakomicie kreślą obraz rywalizacji i nienachalnie przemycają doń te być może banalne, a być może niepotrzebnie bagatelizowane prawdy, jak choćby ta, że sztuki walki to coś więcej, niż sposób na wyrządzenie drugiemu człowiekowi krzywdy. Walka może (i powinna) być drogą rozwoju, sposobem na pokonywanie czających się w zakamarkach podświadomości przeszkód, ale przemoc wciąż pozostaje ostatecznością. Niewiele produkcji z kopniakami w tle lubi o tym przypominać. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj