W grudniu 2020 roku obchodziliśmy piętnastą rocznicę premiery King Konga Petera Jacksona. Minęło już wiele czasu od momentu, gdy w kinach zadebiutował obraz, który mocno podzielił publiczność. Przypomnijmy – po 2000 roku Peter Jackson miał u stóp cały filmowy świat. Jego trylogia Władcy Pierścieni nie dość, że osiągnęła popkulturowy status równy Gwiezdnym Wojnom, to jeszcze okazała się wielkim triumfatorem na gali rozdania Oscarów. Konkludujący opowieść Władca Pierścieni: Powrót króla zdobył jedenaście statuetek, co było rezultatem imponującym. Do dziś nikt nie pobił tego wyniku – jedynie Ben Hurowi (1959) i Titanicowi (1997) udało się osiągnąć taki pułap. Jackson dokonał jednak rzeczy wyróżniającej go na tle innych zwycięzców. Wprowadził do kinowego panteonu gatunek fantasy, który do tej pory traktowany jest przez poważnych twórców i krytyków z pobłażaniem.  Powrót króla powstał w 2003 roku. King Kong zadebiutował w 2005 roku. Po premierze finału trylogii Tolkiena filmowy świat żył domniemaniami i przypuszczeniami w kwestii kolejnego projektu nowozelandzkiego twórcy. Już wtedy mówiło się o Hobbicie, ale autora przymierzano także do innych tytułów. Gdy pojawiła się informacja, że kolejnym filmem Jacksona będzie King Kong, część widowni była zaintrygowana, inni dość mocno zawiedzeni. Z jednej strony mamy przecież rozmach i epickość, która z historią o wielkiej małpie związana jest nierozłącznie. Peter Jackson w tej konwencji pokazał już, co potrafi. Autor nie musiał nic udowadniać – wystarczyło ponownie skorzystać ze swojego wspaniałego warsztatu i wielkiej wyobraźni. Z drugiej strony, reżyser najlepiej wypadał, gdy jego historie stawały się mroczne i niepokojące. Już przed Władcą Pierścieni pokazał, że w kinie grozy czuje się jak ryba w wodzie (Martwica mózgu, Przerażacze). Trylogia Tolkiena pod jego batutą miała wiele momentów żywcem wyjętych z horroru i dzięki temu zyskała tak niepowtarzalny klimat. King Kong miał szansę również odnieść sukces na tym polu, jednak musiałby zostać mocno przebudowany względem swoich wcześniejszych inkarnacji.
fot. materiały promocyjne
Największym zagrożeniem wydawał się właśnie fakt, że historia była tak oklepana, że ciężko byłoby z niej wycisnąć coś więcej. Duża małpa o dobrym sercu, uczucie łączące ją z piękną kobietą, chciwi ludzie i wielka demolka w mieście – wszystkie te elementy na przestrzeni lat stały się tak rozpoznawalne, że nawet małe dzieci nie miały problemu, żeby przyporządkować je do właściwej historii. Z King Kongiem jest przecież podobnie jak z Robin Hoodem – nawet najbardziej oryginalne konwencje i najmocniej wyszukane estetyki nie są w stanie zmienić faktu, że wciąż śledzimy w ten sam sposób ogrywany mit. Hollywood na początku XXI wieku potrzebowało jednak wielkiej małpy, a kto lepiej by ją poprowadził od gościa, który okiełznał Saurona? Zapowiadało się więc niebywałe widowisko. Budżet w wysokości dwustu siedmiu milionów, oscarowy reżyser, przygodowa fabuła i bohater, którego znają wszyscy. Czy to mogło się nie udać? Na korzyść nadchodzącej produkcji działał fakt, że Jackson darzył olbrzymią estymą klasyczny obraz o King Kongu z 1933 roku. Realizacja tej historii z wielkim budżetem była z pewnością spełnieniem jednego z marzeń autora (Jackson pierwszy film o King Kongu nakręcił domową kamerą w wieku 12 lat). W filmie z 2005 roku poukrywano multum motywów i smaczków powiązanych z obrazem z lat trzydziestych. Kapelusz głównej bohaterki czy trzypalczasty dinozaur to jedne z wielu elementów stanowiących hołd dla słynnego klasyka. Osobiste podejście Jacksona do King Konga mogło być zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem dla projektu. Z jednej strony nie ma nic lepszego niż osobisty stosunek autora do swojego dzieła, z drugiej, bezgraniczna miłość do pierwowzoru może wprowadzić na drogę odwzorowania i kalkowania. Niestety, reżyser nie ustrzegł się tych tendencji.
fot. Universal
Film zadebiutował w grudniu 2005 roku i szybko zaczął zarabiać. Obraz osiągnął spodziewany sukces komercyjny, a Peter Jackson ponownie znalazł się na piedestale. Niestety za triumfem finansowym tym razem nie poszło zwycięstwo artystyczne. Fani Władcy Pierścieni byli zawiedzeni. Miłośnicy reżysera, którzy śledzili jego karierę jeszcze przed trylogią w ogóle załamali ręce. Awanturnicza opowieść spodobała się szerokiej widowni i okazała się doskonałym popcorniakiem. Co z tego jednak, gdy zniknęły gdzieś zalety stylu artysty. Co więcej, na wierzch wyszły mankamenty jego twórczości, które do tej pory przykryte były przez niewątpliwe walory. Wszyscy z pewnością pamiętamy półgodzinne zakończenie Powrotu króla. Rozwleczone do granic możliwości, rzewne, nic niewnoszące do akcji i najzwyczajniej w świecie niepotrzebne. Na szczęście końcówkę podkreślono wybitną muzyką Howarda Shore’a, bez której trylogia filmowa nie byłaby tak wspaniałym dziełem. To dzięki ścieżce dźwiękowej ostatnie minuty Władcy Pierścieni dało się obejrzeć bez większego zgrzytania zębami. W King Kongu nie ma niestety Howarda Shore’a, a Jackson w swoim stylu znów rozwlekł finałowe sekwencje do maksimum. Tym razem nic nie było w stanie ich uratować, nawet osobliwa scena miłosna pomiędzy Ann Darrow i wielką małpą.

King Kong - zdjęcia zza kulis

Universal
+7 więcej
King Kong Petera Jacksona to więc kinowe widowisko dla całej rodziny, ale czy obraz na pewno pozbawiony jest elementów grozy, za które pokochaliśmy styl reżysera? Znana i lubiana wielka małpa oraz pouczająca historia z morałem o ludzkiej chciwości to jedno. Drugą stronę medalu stanowiła mroczniejsza estetyka związana głównie z wydarzeniami toczącymi się na Wyspie Czaszki. Nie jest to jednak żaden horror, a raczej opowieść z dreszczykiem w stylu przygód Indiany Jonesa. Wielkie potwory dybiące na życie głównych bohaterów oraz ścierające się z gigantycznym gorylem nijak miały się do tolkienowskich Nazguli czy innych przerażaczy Jacksona. Można postawić tezę, że przy King Kongu reżyser definitywnie porzucił mroczniejszą konwencję na rzecz kina familijnego. Kolejne jego obrazy udowodniły, że poszedł on raczej w ślady Stevena Spielberga, niż tą samą drogą co Guillermo del Toro. Efektowne widowisko i fabularna mielizna – tak można scharakteryzować King Konga z 2005 roku. Reżyser nie zaryzykował i nie tchnął w wyświechtany temat nowego ducha. W 2017 roku powstał Kong: Wyspa Czaszki, który udowodnił, że nawet powtarzane od dziesięcioleci mity można przedstawić w świeży sposób. Jackson, oddając hołd klasykowi, skopiował pomysły z wcześniejszych inkarnacji Konga. Na eksperyment pozwolił sobie natomiast na płaszczyźnie obsady. Adrien Brody w roli amanta i bohatera akcji? Jack Black na pierwszym planie? To dość niekonwencjonalne rozwiązania castingowe, ale patrząc na nie z perspektywy czasu, można uznać je za udane. King Kong trafił akurat w niezwykle krótki czas pomiędzy świtem a zmierzchem kariery Adriena Brody’ego. Naomi Watts, wcielająca się w główną bohaterkę, nie stała się co prawda po tym filmie kolejną Jessicką Lange, ale do twarzy było jej w towarzystwie przerośniętego goryla. Jack Black natomiast wypadł zaskakująco naturalnie jako zdesperowany artysta poszukujący tematu, który wywinduje go do panteonu gwiazd. Nie zapominajmy również o Andym Serkisie. Artysta w King Kongu potwierdził swoją renomę jako bezapelacyjny mistrz motion capture. Dostaliśmy tu więc dość egzotyczny zestaw wykonawców. Ta różnorodność i nieszablonowość w doborze postaci wprowadziła nieco kolorytu do sfatygowanej już fabuły.
materiały promocyjne
W 2006 roku film zdobył trzy Oscary: za dźwięk, montaż dźwięku i efekty specjalne. Zarobił w sumie ponad 562 miliony dolarów przy budżecie w wysokości 207 milionów dolarów. Produkcja podzieliła jednak widzów na tych, którzy zdecydowali się towarzyszyć reżyserowi na jego dalszej filmowej drodze oraz na tych, którzy uznali, że tym razem poszedł na zbyt duże kompromisy artystyczne. Nie każdy odebrał obraz jako hołd dla klasyki. Część widzów widziała jedynie drogę na łatwiznę, powtarzalność i powielanie schematów. Po King Kongu Jackson stworzył kolejny dyskusyjny obraz pod tytułem Nostalgia anioła, a następnie powrócił do Śródziemia, żeby zrealizować trzy następne filmy. O ile Nostalgia anioła miała tonację charakterystyczną dla stylu twórcy, to Hobbit według wielu fanów był dla Władcy Pierścieni tym, czym trylogia prequeli Gwiezdnych wojen dla oryginalnych filmów. Mimo powyższych przywar powinniśmy być dla King Konga nieco bardziej łaskawi. Co prawda film z 2017 pobił swojego poprzednika na głowę, a fabularna powtarzalność mocno rzucała się w oczy, to jednak nie da się ukryć, że autor swoim dziełem hołduje klasycznemu hollywoodzkiemu kinu i jednemu z ważniejszych popkulturowych mitów. Jackson nie szukał nowej drogi, a starał się nawiązać do tradycji. Na tym polu odniósł sukces. Sęk w tym, że nie było żadnego przełomu ani artystycznego punkt zwrotnego. Czy jednak powinniśmy oczekiwać, żeby każde kolejne dzieło Jacksona było czymś epokowym? Z drugiej strony, miejmy nadzieję, że twórca nie skończy tak jak George Lucas, który po Gwiezdnych Wojnach nie zrealizował już żadnego ważnego obrazu. Jego popkulturowy status jest niepowtarzalny, ale co z artystycznym dziedzictwem?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj