Dla przeciwników - i nie tylko - globalizacja to przede wszystkim amerykanizacja i makdonaldyzacja. Główne konsekwencje tego zjawiska to zanikanie lokalnych kultur i zdominowanie regionów przez zachodnie, amerykańskie wzorce. Już teraz rynek próbuje bronić "regionalności" swoich produktów – nieraz widzimy w telewizji reklamy typu "kupuj polskie produkty". Wiele firm lub restauracji chwali się swoją narodowością i przywiązaniem do tradycji. Podobno cierpi na tym także sztuka – przez zalew amerykańskich produkcji, nie ma miejsca na narodową muzykę czy narodowe filmy.

Zerknijmy na kwietniowe premiery w polskich kinach. Na dwadzieścia osiem filmów tylko dwa są produkcji polskiej. Miesiąc wcześniej na dwadzieścia siedem premier, rodzimych filmów było pięć. W lutym z kolei na dwadzieścia dziewięć, tych polskich było siedem. Filmy amerykańskiej produkcji pojawiały się u nas w kinach po 10 razy w każdym wymienionym miesiącu. Więc aż tak źle chyba nie jest? Najważniejsze jest jednak nie to, ile danych produkcji do kin wejdzie, ale która najwięcej zarobi. Ilość pieniędzy zostawiona w kasach kina decyduje o sukcesie i pokazuje popularność danego dzieła.
Benjamin R. Barber w swojej książce "Dżihad kontra McŚwiat" z niechęcią odnosił się do zjawiska globalizacji. Uważał, że amerykańskie kino zabija produkcję filmów rodzimych. "Kraje o pięknych tradycjach niezależnej produkcji filmowej (…) stawiając mniejszy lub większy opór, ulegają stopniowo nieodpartemu urokowi produktu, który nie tylko w większości jest amerykański, ale nawet będąc rodzimym czerpie z uwodzicielskich wzorców stylu życia, na który składa się nierozłączna trójca: seks, przemoc i pieniądze. A wszystko to w oprawie amerykańskiego rock and rolla. (…) Pozostaje amerykański moloch, który miażdży nie tylko lokalne kinematografie, ale i konkurentów z zagranicy" - pisze amerykański filozof i politolog. W rozdziale "Hollyworld: Ideologia McŚwiata" Barber podaje statystyki światowego box office z 1991 roku. Autor wziął pod uwagę dwadzieścia dwa państwa (w tym Polskę) i podsumował dziesięć najlepszych filmów. Według jego statystyk, na 222 filmy, aż 191 z nich jest produkcji amerykańskiej (z czego tylko 3 animacje, ale o tym wspomnę później). To dla uczonego wielki problem i nie widzi przyszłości w zbyt optymistycznym świetle.

Trudno się jednak nie oprzeć wrażeniu, że coś tu nie gra. Od wydania książki Barbera minęło prawie dwadzieścia lat i nadszedł czas, by sprawdzić, czy przewidywania amerykańskiego politologa. Sam postanowiłem sprawdzić jak dziś wygląda wpływ amerykańskiej kinematografii na rynki europejskie i nie tylko.

[image-browser playlist="591900" suggest=""]
Pod uwagę wziąłem osiem państw i sprawdziłem box office ostatnich dziesięciu lat (wyjątkiem są jedynie statystyki RPA dotyczące ostatnich pięciu lat). Wybrałem dziesięć filmów, które zarobiły najwięcej w danym kraju. Na widocznym powyżej wykresie widać, że w niektórych państwach (Francja, Serbia) liczba rodzimych oraz amerykańskich produkcji jest taka sama, a w Czechach filmów wyprodukowanych w kraju jest nawet więcej niż tych importowanych. Mimo tego, że koloru czerwonego na wykresie jest znacznie więcej, trzeba także zaznaczyć, że większość filmów powtarza się w każdym kraju (Avatar, Epoka Lodowcowa 3). Ogólnie rzecz biorąc, na 54 filmy wzięte pod uwagę w statystyce, 27 z nich jest produkcji amerykańskiej – czyli połowa. Dodajmy do tego, że filmy produkcji USA nie wszędzie znajdują się na szczycie. We Francji, spośród pięciu najlepszych filmów tylko Avatar znalazł się w czołówce. Film Jamesa Camerona przegrał również w Serbii i Japonii. Reszta filmów, które znajdują się na szczytach box office to albo filmy z serii "Harry Potter" i "Zmierzch", albo filmy animowane.

Są jednak także minusy. Pierwszy z nich, jak łatwo zauważyć, to rynek krajów niemieckojęzycznych. W Niemczech na dziesięć filmów tylko jeden jest produkcji niemieckiej. Ale i ten słabo się spisał, bo więcej od niego zarobił francuski film Nietykalni. Jeszcze gorzej wygląda sytuacja w Austrii, gdzie nie ma żadnego filmu produkcji rodzimej, a jedyny film spoza Stanów jest… niemiecki. Ten stan rzeczy może wynikać z tego, że w krajach niemieckojęzycznych filmy zagraniczne, które wchodzą do dystrybucji są często dubbingowane, a tym samym nakierowane praktycznie na każdego, dlatego też zarabiają więcej niż rodzime produkcje.

Drugim minusem – chyba nawet poważniejszym - jest to, jakie pozycje górują na liście tych z najlepszymi wynikami. W statystykach, które dostarcza nam Barber, na 22 państwa aż w dziewięciu z nich na szczycie znalazł się {{film|Dancing with Wolves|Tańczący z wilkami}}, a w siedmiu państwach arcydzieło kina sci-fi, czyli Terminator 2. W ostatnich dziesięciu latach największe zyski przynosiły filmy, które stanowią kontynuacje serii skierowanych przede wszystkim do młodzieży (np. "Harry Potter", "Zmierzch", "Epoka lodowcowa") oraz te bazujące na ogólnym szumie medialnym, jaki się wokół nich wytworzył (np. Avatar).

Wróćmy jednak do liczby amerykańskich produkcji. By nakreślić całkowity obraz tego, jak wygląda globalizacja na rynku filmowym, trzeba odjąć od tej liczby filmy animowane. Trudno je traktować jako zalew zachodnich wzorów i wartości, które niszczą lokalną kulturę. Jeśli nawet to robią, to zwykle w dużo bardziej ograniczonym stopniu niż filmy aktorskie. Nie warto ich brać pod uwagę również dlatego, że nie mają one właściwie żadnej konkurencji. W Europie filmów animowanych powstaje jak na lekarstwo, a gdy już się pojawiają w kinach, ich jakość pozostawia wiele do życzenia. Amerykanie, jak nikt inny, znają się na tworzeniu animacji.

Gdy odejmiemy już filmy animowane, jak będzie się prezentować obecność typowego kina amerykańskiego?

[image-browser playlist="591901" suggest=""]
Na wykresie powyżej widać, że w trzech państwach filmy amerykańskie przeważają. Jednak gdy podliczymy, ile filmów amerykańskich znajduje się na szczycie box office w tych ośmiu krajach, liczba ich wyniesie 16 (po odjęciu 11 filmów animowanych). Wtedy dojdziemy do wniosku, że kino amerykańskie w tych ośmiu państwach stanowi zaledwie trzydzieści procent.

Oczywiście można podliczać każde dziesięć najlepszych filmów dla każdego kraju z osobna – wtedy bilans filmów amerykańskich (wraz z animacjami) do filmów rodzimych wyniesie 52 do 28, czyli miażdżącą większość, jednak musimy traktować powtarzające się obrazy jako jeden, by uchwycić rzeczywistą liczbę pozycji, które wchodzą na ekrany zagranicznych kin. W tym celu należy też odjąć animacje, które nie mają wyraźnego zachodniego nacechowania, oraz charakteryzują się zupełnie inną promocją oraz większym targetem – to zabawa dla całej rodziny, szansa na wspólne spędzenie popołudnia a nie "największa rozwałka w historii kina". Dodajmy do tego, że wiele kasowych hitów to koprodukcje (np. seria "Harry Potter"). A to oznacza, że w kinie europejskim oraz światowym jest miejsce na rodzime produkcje. A może być jeszcze lepiej. Także dla nas.

Może być jeszcze lepiej, bo polskie kino jednak gdzieś tam istnieje poza naszym krajem. Pomijając poziom i wartość artystyczną takiego filmu jak Bejbi Blues, warto zaznaczyć, że został on zauważony na festiwalu w Toronto, Berlinale, a ostatnio został uznany przez międzynarodowe jury na Off Plus Camerze za najlepszy polski film. Nieulotne Jacka Borcucha znalazło się w kategorii najlepszego filmu zagranicznego na festiwalu Sundance oraz otrzymało nagrodę za świetne zdjęcia Michała Englerta. W ciemności Agnieszki Holland okazało się hitem w kraju, a i w USA znalazło się w dość szerokiej dystrybucji. Wałęsa Andrzeja Wajdy również może zawojować za granicą, bo przecież "Wałęsa to Polska" i już teraz mówi się, że to właśnie ten film walczył będzie o Oscara.

Prawda (czy smutna?) jest taka, że jeśli chcemy, by nasze rodzime kino zaistniało na świecie, musimy je tworzyć w zachodnim stylu. Nie uważam tego za coś negatywnego – polskie kino cierpi z powodu okropnych scenariuszy i filmów, które nieudolnie próbują poruszać wątki historyczne. Takie kino może i sprzedaje się w Polsce, ale jest nieatrakcyjne, jeśli chodzi o eksport. Pokazuje to przykład właśnie Bejbi Blues czy Nieulotnych – filmów trzymających się z dala od polskości, ale atrakcyjnych wizualnie, niekoniecznie dobrze napisanych, ale ten mankament czasem gubi się w tłumaczeniu. Może powinniśmy więc kręcić więcej takich (trochę lepszych) filmów. Dobrą drogą podąża Wojciech Smarzowski, który odszedł nareszcie od polskiego, brudnego stylu, który dotykał tej swojskiej natury. Jego Drogówka to kino na poziomie światowym, które dzięki wyzbyciu się hermetyczności znanej z poprzednich filmów reżysera nadaje się na eksport. Niestety produkcja do tej pory nie ukazała się za granicą...

Globalizacja/amerykanizacja wymusza na nas takie właśnie podejście. Globalizacja nas nie dusi,  ani nie zabija, ale daje nam wzorce i szanse na to, by stworzyć dobre kino. Kino wcale niepozbawione polskości. Jeśli tego nie wykorzystamy, to nadal rok w rok bombardowani będziemy komediami romantycznymi, które zdołają przyciągnąć wyłącznie polską publiczność, bo tylko na tym rynku autorom zależy. Komediami, które przecież kinem narodowym nazwać nie można, a spróbujcie doszukać się w nich amerykańskich schematów – owszem, znajdzie się parę, ale takich, które występują w filmach klasy C i padają w czeluściach box office'u.

Jak nie dać się amerykanizacji? Paradoksalnie, róbmy filmy w stylu zachodnim. Może wtedy kino polskie będzie wymieniane jednym tchem wraz ze skandynawskim i francuskim. Ja jestem dobrej myśli. Czego nam potrzeba? Niczego, czego byśmy już nie mieli. Pieniądze? Jakie pieniądze? Gdy zdobywca Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny, czyli Rozstanie Asghara Farhadiego zamyka się w budżecie ośmiuset tysięcy dolarów (czyli pięć razy mniejszym niż marnie zrealizowana Tajemnica Westerplatte) to dla mnie nie stanowi to żadnego problemu. Wszystko może się udać. Wystarczą tylko chęci.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj