Niejeden z nas zżymał się na niekończące się tasiemce o Batmanie albo na komiksy o trykociarzach, których fabularne zawijasy dało się ogarnąć tylko po przeczytaniu pięciu innych. Bo co i rusz Marvel i DC odświeżają swoje uniwersa, co parę lat dokonując mniej lub bardziej radykalnej kasacji.
Lada dzień zawita do nas przecież Rebirth/Odrodzenie, którego, rzecz jasna, nie omieszkam opisać. Ale poniższy odcinek dotyczył będzie szerzej pojmowanych początków.
Spójrzmy bowiem na to wszystko z innej strony. Bo jak ma się odnaleźć ten, kto dopiero zaczyna przygodę z daną serią? Toć nie kupiłby numeru dwieście trzydziestego ósmego. Pomijając nawet wynikającą z popkulturowej specyfiki potrzebę nieustannej reinterpretacji danej postaci – chodzi o czysto pragmatyczne podejście. Zeszyt z jedynką sugeruje po prostu, że to odpowiedni moment, aby wskoczyć do pędzącego wagonika. Starzy wyjadacze będą i tak świadomi, że tak naprawdę nie porzucono tego, co wydarzyło się do tej pory, a niby nowa seria to przedłużenie starej (bo rzadko kiedy wydawnictwa decydują się na faktyczny restart); nieco świeżsi komiksiarze będą zaś mogli bez psychicznego dyskomfortu dołączyć do czytelniczego grona. Tak jest w przypadku The Amazing Spider-Man #01: Szczęście Parkera, czyli ostatniego komiksu ze Spider-Manem, który jest niby nowym początkiem, choć to przecież bezpośrednia kontynuacja serii. Kto nie czytał przez ostatni rok z okładem przygód Pająka i nie ma pojęcia, że przez ten czas w ikonicznym kostiumie biegał sam Otto Octavius (który przeszczepił swój umysł do ciała Petera), temu wszystko zostanie streszczone. I bach, można czytać. Ale nie streszczone staroświeckim „Poprzednio...”, lecz w trakcie trwania fabuły, aby zbudować iluzję, że to faktycznie pole startowe, a nie środek planszy. Ba, Marvel posunął się jeszcze dalej i podmienił tytuł, czyli powrócił do przymiotnika „Amazing” zastąpionego poprzednio przez „Superior”. I tym sposobem mamy starą-nową serię. Nie sposób nie podziwiać pewnej przebiegłości Marvela, ale pytanie brzmi, czy warto po to sięgnąć?
Kto zna scenariusze Dana Slotta, ten może sam sobie odpowiedzieć, bo gość rządzi Spider-Manem od lat i nic nie wskazuje na to, aby rzecz miała ulec zmianie. Mnie komiksy Slotta ulatują z głowy dość szybko, nawet jeśli facet stara się trochę namieszać (tu okazuje się, że Peter ma swoistą siostrę; niegdyś takowa rewelacja byłaby rewolucją, dzisiaj to materiał na jeden strzał), ale to lektura przyjemna i łatwa, przeznaczona dla czytelnika niewymagającego wiele więcej niż odprężającego komiksu do poduchy. Oczywiście następny numer to już pierwszy krok ku kolejnemu Wielkiemu Wydarzeniu, czyli Spider-Versum, co poniekąd wyjaśnia zagrywkę Marvela i wyzerowanie numeracji, bo lecieć eventem po evencie bez żadnego, choćby pozornego przystanku to łatwy przepis na poirytowanie czytelnika.
Rzecz jasna (udawany) restart to nie jedyny sposób na obniżenie progu wejścia. Można też, zanim zaproponuje się wznowienia, wydać prequel. Tak jak Egmont ze Les conquérants de Troy. Rzecz dzieje się bowiem kilkaset lat przed przygodami Lanfeusta – awanturnika będącego osią i motorem napędowym tej serii, która doczekała się paru rozgałęzień – i opowiada o kolonizacji planety, której mieszkańcy obdarzeni są magicznymi mocami. Album wyjaśnia skąd, kiedy i dlaczego; jest propozycją nie tylko dla nowo przybyłych na Troy. Lecz niech nie zwiedzie nikogo sugerująca dobranockę dla dzieci kreska, bo rzecz przeznaczona jest dla starszego czytelnika, choć, oczywiście, bez przesady: golizna jest tu jedynie zarysowana, przemoc, bądź bo bądź, raczej umowna (jucha jednak tryska), ale nie brakuje obłapiających główną bohaterkę, Tabulę, satyrów, mało zawoalowanych aluzji i niełatwych zagadnień. Zdobywcy Troy to z jednej strony gładkie wprowadzenie do tego sprawnie skonstruowanego świata fantastycznego, z drugiej jednak komiks odbiega poziomem od perypetii Lanfeusta i wydaje się miejscami pośpiesznie nabazgranym szeregowcem. Atutem są fajnie napisane postacie, ale rzadko mają coś konkretnego do roboty, rzuca się całą tę ekipę po różnych częściach planety bez zbudowania koherentnej, złożonej fabuły. Cieszy fakt, że lądujemy na Troy i jest czego wyglądać, bo frankofoński komiks fantastyczny to niemalże osobny gatunek. I choć Zdobywcy do niego nie zniechęcą, nie jest to fajerwerk, jakich Egmont ma pełno.
Na koniec nie sposób nie napisać o Valerian, którego filmowa adaptacja ma w ten weekend swoją premierę. Nie jest to w żadnym razie rzecz nowa ani na rynku francuskim (pierwszy numer wyszedł przed półwieczem), ani naszym (dwadzieścia siedem lat w Polsce!), lecz zapewne dopiero teraz spora część zainteresowanych komiksami po niego sięgnie. Okazja jest wyśmienita, bo Taurus dopiero co wypuścił wydanie zbiorcze, zawierające trzy pierwsze albumy, w tym Cesarstwo Tysiąca Planet (którego fabuła ma jednak niewiele wspólnego z tą filmową). I tu pojawia się ciężki orzech do zgryzienia, bo komiks ten może, no cóż, odepchnąć potencjalnego czytelnika, gdyż początki cyklu wydają się narracyjną ramotą, a i kreska jest cokolwiek prosta, stąd chyba najlepiej zarchiwizować pierwsze sto parę stron i przeskoczyć od razu do przywołanej powyżej opowieści, która jest pierwszym krokiem ku dojrzałemu Valerianowi. Zmienia się styl rysowania, fabuła wykracza poza podróże w przeszłość i pogoń za zbirem przy akompaniamencie archaicznych żartów, to już pełnokrwiste przygodowe science-fiction, po przeczytaniu którego ma się ochotę na jeszcze. I słusznie, bo choć dalsze odcinki Valeriana są co prawda podporządkowane pewnemu schematowi, który sprowadzić można do prostego „Valerian i Laureline przylatują na targaną kłopotami planetę i robią porządek”, nie można zapominać, że w owych czasach przywiezione przez Mezieresa i Christina z Ameryki kontrkulturowe idee były cokolwiek nowatorskie. Ale krzywdzące jest dla tego komiksu (myślę o całości) odczytywanie go tylko jako dokumentu z epoki, bo Cesarstwo znakomicie się broni jako samodzielna opowieść nawet przy dzisiejszej konkurencji. Niech nie zrażą nikogo wyboiste początki.
Zdaje się, że mało które serie komiksowe znają koniec, bo ten częstokroć okazuje się kolejnym początkiem, ale czy, tak po prawdzie, chcielibyśmy znać ostateczny finał Batmana? Zostawię to pytanie bez odpowiedzi.