Gdy XXI wiek rozpoczynaliśmy od Władcy Pierścieni, coś się w kinie zmieniło. Pierwszy raz ktoś wziął tak ważną dla gatunku książkę i zrobił z niej film, który porwał miliony widzów na całym świecie. Peter Jackson pokazał podejście do adaptacji zupełnie inne od hollywoodzkiego. Ważny był szacunek, wierność duchowi powieści, stosowne jej rozbudowanie i podejście do całości z sercem. Świetnie zatarto w ten sposób niesmak po "Dungeons & Dragons" z 2000 roku. W tym samym czasie pojawił się Harry Potter i komnata tajemnic, który także okazał się wielkim hitem, przyciągającym czytelników i zachęcającym innych widzów do sięgnięcia po książkę. Godnym następcą okazała się kilka lat później kolejna propozycja dla młodszych wielbicieli fantasy - Opowieści z Narnii: Lew, czarownica i stara szafa, która prezentowała dokładnie to samo podejście z większym naciskiem na rozbudowę świata przedstawionego, gdyż w pierwowzorze literackim nie mieliśmy tylu szczegółów, ile na przykład w powieści Tolkiena. Wydawało się, że potężny sukces produkcji fantasy rozpocznie boom na adaptowanie kolejnych książek i zabieranie widzów na następne magiczne przygody. Dlaczego nie wyszło ich tyle, ile oczekiwano?
Hollywood znane jest z tego, że szybko rzuca się na gorące tematy i wszystko robi po łebkach. W tym przypadku było jednak inaczej. Wspomniane tytuły nie zapoczątkowały trendu w kinie, który zaowocowałby kilkoma wysokobudżetowymi filmami fantasy z prawdziwego zdarzenia. Problemem okazał się brak filmowców pokroju Petera Jacksona i Andrew Adamsona (którzy potrafiliby przenieść wizję pisarza na wielki ekran) lub zainteresowania tym gatunkiem. W kolejnych latach teza ta została potwierdzona przez dwie głośne, nieudolne adaptacje. Pierwszą był film Eragon oparty na książce Christophera Paoliniego, który poniósł kompletną klapę. Przekonaliśmy się wtedy, jak talent, serce i wizja ważne są podczas przenoszenia na kinowy ekran tego typu opowieści - zwłaszcza takich, jak historia Paoliniego, która czerpie garściami z różnych fabularnych schematów kina i literatury. Projekt powierzono Stefanowi Fangmeierowi, który wcześniej pracował przy efektach specjalnych, a to był dla niego debiut reżyserski. Powoli wychodzić zaczęło na to, że osoby próbujące przejść z branży technicznej do reżyserii lub pisania scenariuszy dostarczają czegoś poniżej akceptowalnego poziomu. W tym przypadku "swoje" zrobił jeszcze scenarzysta pozbawiony talentu i doświadczenia, a efektem był film wyprany z emocji, który wykastrował opowieść Paoliniego ze wszystkiego, co na książkę czyniło tak dobrym czytadłem. Czy można się temu dziwić, skoro dla reżysera najważniejszym aspektem było dopracowanie wyglądu smoka, a nie stworzenie emocjonującej historii? Tego typu podejście Hollywood rozwijało się w kolejnych latach, a jego owocem była kolejna klapa w postaci Złotego kompasu opartego na popularnej książce Philippa Pulmana. Tutaj problemem nie była nawet pozbawiona gracji reżyseria, ale kompletne zinfantylizowanie opowieści. Czy możemy oczekiwać sukcesu, skoro z książki na ekranie zostaje tak niewiele?
[image-browser playlist="587959" suggest=""]
To właśnie jest największy problem Hollywood przy adaptowaniu znanych tytułów. Filmowcy myślą, że znają się na czymś lepiej od autora książki, więc często dochodzi do tak drastycznych zmian, że produkcja traci wszelkie zalety pierwowzoru. Bynajmniej nie chodzi tutaj o rozbudowanie świata, jak to czyni Peter Jackson, ale o dość poważne zmiany, które niszczą zamysł pisarza. Następstwo tego widzieliśmy już w 2008 roku wraz z premierą Zmierzchu. Fantasy dla nastolatków odniosło spektakularny sukces, a włodarze z Hollywood zwęszyli kurę znoszącą złote jaja. Nie zabrali się za powieści ambitne, poważne, poruszające ciekawą tematykę, która mogłaby poskutkować wielkim widowiskiem, ale za proste, przyjemne opowiastki o miłości dla nastolatków, osadzone w klimacie fantasy. Nieraz można było wyczytać w wywiadach, że tego typu powieści są dla scenarzystów łatwiejsze do zaadaptowania, więc po co kupować prawa do czegoś, co może się okazać dla nich zbyt trudne w realizacji? Tylko w tym miejscu producenci filmowi sami stwarzają sobie problem, bo taki sukces, jak w przypadku "Sagi Zmierzch", nie zdarza się często - potrzeba dobrego wyczucia czasu oraz zwykłego szczęścia, by go osiągnąć. Za przykład weźmy próby stworzenia następców tej Sagi: Piękne istoty, Jestem numerem cztery, Intruza oraz Dary Anioła: Miasto kości - wszystkie filmy były zapowiadane jako idealna pożywka dla fanów serii o wampirach i miały być początkiem nowej kinowej marki, tyle że widz zaczął odpowiednio reagować na próby wciskania produktu niskiej jakości, co skończyło się ostrą krytyką i kolosalną porażką finansową. Najbardziej oberwało się producentom Miasta kości - w końcu byli oni tak pewni sukcesu, że trwał już casting do sequela! Widzimy, że dobrze oceniana książka dla młodzieży nie zawsze może być gwarantem sukcesu komercyjnego filmu. Dary Anioła były krytykowane przez wielbicieli powieści Cassandry Clare, co pozwoliło nam dojść do pewnego wniosku. Kolejne lata sukcesów młodzieżowych produkcji sprawiły, że ludzie w Hollywood zaczęli czuć się zbyt pewnie, a stąd już prosta droga do robienia wszystkiego po łebkach, czego efekt widzieliśmy w kinie. Zauważmy, że z tych wszystkich młodzieżówek tylko Igrzyska śmierci zdołały podbić świat. To akurat zasługa świetnej kampanii reklamowej, wiernej grupy fanów oraz jakości samego filmu, który prezentował się o niebo lepiej od wcześniej wspomnianych. Udało się odnieść sukces pomimo zmian w stosunku do książki, które trochę ocenzurowały opowieść. Kluczem w tym wypadku okazała się być osoba reżysera i scenarzysty w jednym, który - podobnie jak Adamson i Jackson - posiada talent, ma wizję i potrafi kręcić dobre kino. Nie jest pierwszym lepszym wyrobnikiem odstawiającym chałturę, ale kimś, kto w kinie dramatycznym osiągnął wiele. Co prawda Igrzyskom śmierci można sporo zarzucić, ale pod czysto filmowym względem Gary Ross stworzył coś na wyższym poziomie i było to jedną z przyczyn sukcesu.
W wielkich superprodukcjach Hollywood ponosi porażkę przy adaptowaniu powieści, ponieważ idzie na łatwiznę. Czasem wydaje się, że słowo "ryzyko" jest czymś zabronionym, ale coraz bardziej można odczuć, że niezwykle potrzebnym. Producenci boją się zaryzykować i zatrudnić kogoś z wizją. Kiedy ostatnio widzieliśmy adaptację powieści fantasy czy science fiction dla dorosłych? Próby są podejmowane, ale często kończą się na samych planach, gdyż albo wizja się nie zgadza z tą finansistów, albo jest zbyt droga. Dwa najlepsze przykłady to nowe podejście do "Diuny" Herberta oraz "Mrocznej Wieży" Stephena Kinga. Dwie bardzo ambitne adaptacje wciąż siedzą w piekle produkcyjnym ku irytacji fanów z utęsknieniem czekających na efekt pracy filmowców. Próba Rona Howarda z cyklem Kinga jest najlepszym dowodem tezy o niepodejmowaniu ryzyka - bardzo ambitny projekt (3 filmy, 2 seriale) jest za drogi, chociaż wiemy, że jego dobra realizacja zaowocowałaby zwróceniem się budżetu już po pierwszej części. Strach przed porażką rośnie, gdy co jakiś czas kolejne dzieła ponoszą spektakularną klapę. Weźmy na przykład Johna Cartera - jedną z najgłośniejszych komercyjnych porażek ostatnich lat. Tylko że on akurat pokazuje zupełnie inny (ale nie mniej ważny) aspekt pracy przy adaptacjach książek: promocję. Czasem najgorszy produkt można sprzedać tak, by zwróciły się koszty produkcji. W przypadku Johna Cartera (opartego na książce Edgara Rice'a Burroughsa stanowiącej inspirację dla filmowców już od blisko 100 lat) kwestię promocji kompletnie pokpiono. Film ten można było sprzedać, bo pod wieloma względami wpisywał się w styl Jacksona i Adamsona.
[image-browser playlist="587960" suggest=""]
Zupełnie inna sytuacja panuje w przypadku adaptacji innych gatunków książek, na podstawie których powstają bardzo dobre dramaty. Widać zgodność z pierwowzorem, wysoką jakość filmową i emocje, o jakich reżyserzy w kinie komercyjnym często zapominają. Za przykład weźmy kilka tytułów z ostatnich lat: Służące, Poradnik pozytywnego myślenia, The Butler czy chociażby Lincoln. Każdy z tych filmów odniósł komercyjny i artystyczny sukces, w zyskach często przewyższając głośniejsze adaptacje książek fantasy.
Obecnie widzowie cieszą się z trylogii Hobbita Petera Jacksona, czasem nadal narzekając, jak z małej książeczki można zrobić trzy filmy - chociaż wielokrotnie było tłumaczone, że nie jest to adaptacja tylko tej jednej pozycji. Coś się jednak powoli w Hollywood zmienia. Literatura staje się coraz popularniejszym źródłem filmowych pomysłów, co da się wyraźnie odczuć w newsach ze świata kina, gdzie codziennie pojawiają się informacje o zakupie praw do różnych powieści. Dotychczas podejście Hollywood do adaptacji było bardzo powierzchowne - brak wizji, emocji, spójności i częste kastrowanie historii z najważniejszych zalet to liczne powody do narzekań. Jeśli zmieni się ono wraz ze zwiększeniem sprzedaży praw do ekranizacji książek, to możemy liczyć, że Fabryka Snów wyjdzie z kryzysu, a my będziemy oglądać coraz więcej oryginalnych historii zamiast kolejnych sequeli.