Nie będę przedstawiała Jossa Whedona. Każdy, kto kliknął w ten artykuł, wie, kim ten pan jest. To on dał nam Buffy: Postrach wampirów, Firefly, pierwsze dwa filmy o Avengersach. To on utorował drogę kobiecym bohaterkom. „Feminista” jak sam określał się Whedon, był przedstawiany jako przykład twórcy, który chce i potrafi pisać postacie kobiece. Jednak nie do końca. I pomału, powolutku, coraz to nowe informacje niszczyły ten nieskazitelny obraz, drążąc niczym kropla w skale. Długo nie chcieliśmy się z nim pożegnać, jednak w końcu musimy. Nie jest to łatwe pożegnanie. W końcu w świecie, gdy nazwanie się feministą kojarzy się ze wstydem, ciężko odrzucić takiego sojusznika. Ale Joss Whedon nigdy nie był sojusznikiem. Trudno powiedzieć, od kiedy ten perfekcyjny obraz twórcy, na jakiego kreował się Joss Whedon, zaczął się łamać. Może wtedy, gdy wypuszczono Avengers: Czas Ultrona i coraz więcej osób miało wrażenie, że wymagamy już trochę więcej od postaci kobiecych w filmach poza byciem love interest? A może wtedy, gdy coraz głośniej zwracano uwagę jak toksycznie traktował Joss swoje bohaterki? Ja pamiętam jedną rzecz, która spowodowała, że na moim wizerunku Jossa Whedona pojawiła się rysa. Było to w 2016 roku, gdy rozpoczął się jego proces rozwodowy po dwudziestu jeden latach małżeństwa. W jednym z artykułów głos zabrała właśnie ona, była małżonka, Kai Cole, która nie miała zbyt wiele dobrego do powiedzenia o byłym mężu. Jasne – powiecie – mogła się mścić z powodu rozwodu. Oczywiście. Tylko wtedy właśnie pojawiła się pierwsza myśl, iż Joss nie jest tak święty, jaki by chciał być. A co miała do powiedzenia Kai Cole? Otóż Joss łatką feministy tłumaczył swoje bliskie zażyłości z „przyjaciółkami” – kochankami. Ją zaś i całe małżeństwo traktował jako dowód, laurkę zapewniającą mu obraz wiernego męża. Kai natomiast, oprócz bycia idealną figurką do pokazywania, coraz bardziej czuła, że nic nie jest warta – a jej ówczesny mąż z chęcią ją w tym utrzymywał. Kai Cole spędziła z Jossem Whedonem dwadzieścia jeden lat, z czego później przez pięć musiała leczyć zespół stresu pourazowego. Wtedy brano jej wypowiedzi za słowa mściwej żony. Teraz, po tylu głosach przeciwko działaniom Whedona, myślę, że powinniśmy już na zawsze odebrać jej tę łatkę, ale o tym za chwilę. Bo jak to możliwe, że Whedon tak długo utrzymywał się na powierzchni?
fot. materiały prasowe

Od Buffy przez Czarną Wdowę do Wonder Woman

To, na co głównie zwracają uwagę fani popkultury, to zmiana czasów. Wiele rzeczy nie przeszłoby obecnie, a jeszcze nikt by się o nich nie zająknął piętnaście lat wcześniej. A popkultura była wtedy zupełnie innym tworem – rasistowskie i szowinistyczne żarty były na porządku dziennym, a jeśli chodzi o jakąkolwiek reprezentację różnorodności, to mogliśmy o tym zapomnieć. Zresztą, to jak zmieniało się pokazywanie różnorodności czy pisanie ról dla kobiet widać choćby po serii filmów Bonda – te zmiany, subtelne, następowały, choć powoli. Serial o Xenie pojawił się na dwa lata przed Buffy – ładną blondynką, która powinna być głupią cheerlederką. Tyle że nie była, a co więcej, zabijała potwory. Jednak już w Buffy widać problematyczność Whedona. Największym jednak problemem jest to – skupiając się oczywiście na tworzeniu produkcji, bo o tym, co się działo za kulisami, za chwilę – że tak jak czas mijał i producenci dostosowywali się do zmian, tak Whedon stał w miejscu. I jak na początku XXI wieku możemy się śmiać z chłopaka niechcący wpadającego w piersi dziewczyny, tak w 2015 roku w takiej samej scenie możemy czuć skrępowanie, w 2017 przewracać oczami. A w 2021 cieszyć się, że Zack Snyder z tego materiału nie skorzystał. Wróćmy jednak do Buffy.  Krytycy Jossa Whedona zauważają, iż ten twórca ma głównie trzy typy postaci, które tworzy: 1 – infantylną, biedną dziewczynkę, która posiada niesamowite moce, ale nie może ich kontrolować 2 – silną, niezależną kobietę, która umie kopać tyłki (ale kamera skupia się na jej tyłku) i która jest ciągle narażona na przemoc fizyczną/seksualną i 3 – bohaterkę, wymykającą się standardowym rolom kobiecym, przez co jest ośmieszana.  I w Buffy i Firefly możecie zobaczyć te przykłady. Zresztą, w Avengersach czy Lidze sprawiedliwości też można znaleźć podobny trop. Jednak kim jest Buffy? Czy bardziej przypomina kategorię 2 czy 3? To już zostawiam czytelnikom do przemyśleń. Przypomnę jedynie scenę z szóstego sezonu, gdy Spike, odrzucony przez Buffy, próbuje ją zmusić do miłości dosłownie próbą gwałtu. Na szczęście nasz dzielny wampir w ostatniej chwili się powstrzymuje i odchodzi. Dla tych, którym brakuje „wrażeń”, przedstawiam tę scenę poniżej. I oczywiście – gwałt zawsze w Hollywood czemuś służył. Głównie po to, by pokazać przemianę mężczyzny bądź zrobić z kobietę mścicielkę, która będzie zabijała swoich oprawców. Mało tu jednak o traumie i przeżyciach tej kobiety. Ważne jest to, jak się czuje mężczyzna w tym wszystkim. Oczywiście postać, bo jak się czuje aktor, muszący to odgrywać? Nie najlepiej. I tu, jeśli uważacie, że „to tylko scena” przedstawiam cytat z wywiadu z Jamesem Marstersem, który w 2017 roku(!) powiedział, jak okropne to dla niego było:
[To był] najcięższy dzień w mojej karierze. W moim życiu. Podszedłem wtedy do scenarzysty odcinka i powiedziałem mu: "Nie wiecie, na co skazujecie aktorów, nie wiecie, czego od nas wymagacie".
Zresztą, temat seksu był zawsze w twórczości Whedona trudny. Kładzenie bohatera na piersi innej postaci jest w porządku, ale kobieta chcąca uprawiać seks i lubiąca to – już nie do końca. Buffy po seksie zawsze czekała jakaś przykrość. Z Anyi można się nabijać, bo lubi uprawiać seks. Inara z Firefly musiała zdzierżyć nieprzychylne komentarze Mala, bo była Towarzyszką i co gorsza, ta praca jej nie przeszkadzała. Przechodząc już do Firefly, to nie jedyny wątek, który jest dokuczliwy. I z jednej strony – tak, pamiętam, że to były inne czasy, gdzie ludzie o innych kolorach skóry niż biały dopiero się zaczęli pojawiać – ale przy tworzeniu fabuły o tym, że dwa silne mocarstwa, Stany Zjednoczone i Chiny połączyły się w jedno, wypadałoby, żeby pojawiły się tam postacie azjatyckiego pochodzenia. Niestety, nie zobaczymy ich w głównej obsadzie. Whedon z chęcią korzystał z kultury Dalekiego Wschodu, ale ukazanie azjatyckich aktorów nie przychodziło mu już tak łatwo. I oczywiście, znów, do znudzenia powtórzę, były to inne czasy. Tylko ile można tłumaczyć kogoś „czasami”, skoro w 2017 roku zdecydował się zupełnie wyciąć cały wątek Cyborga i inne postacie, które nie były białego koloru skóry? Wizją artystyczną? Gdy, powtarzam, cały wątek Cyborga był istotny dla fabuły, zarówno jako w pewnym sensie origin bohatera, jak i dla całej historii z kośćmi Matki? Jasne, wycięcie reszty postaci o innym kolorze skóry niż biały można wyjaśnić – Iris West nie była zupełnie potrzebna w tym filmie, służyła bardziej za mrugnięcie do fanów. Bez współpracownika Silasa Stone’a moglibyśmy się również obejść. Samego ojca Victora też w miarę, bez zgrzytu, można byłoby trochę powycinać. Jednak nie ma logicznego wytłumaczenia na wycięcie samego Cyborga, poza tym, o co od początku oskarżał go Ray Fisher. Zwłaszcza że jakie sceny za to dostaliśmy? Typowe dla Whedona, gdzie kobieta służy jedynie jako obiekt westchnień dla mężczyzn. I tak mieliśmy całą scenę, gdy Aquaman mówi o tym, jaka piękna jest Wonder Woman, Barry Allen, jak wspomniałam, wpada jej na pierś, a z Batmanem nasza amazonka ma mieć coś na kształt subtelnego romansu, niczym inna „fantastyczna” wymuszona para Natasha i Bruce Banner. I jasne, wersja Zacka Snydera nie jest bez wad, ale nie można mu zabrać spójności i niedzielenia postaci według płci. Batman i Aquaman traktują Dianę po partnersku jako członkinię zespołu, a jedyną osobą, która zwraca uwagę na nią (nazwijmy to dla uproszczenia) romantycznie jest Barry, zajarany tym, że jest wśród takich superbohaterów. Z czego nadal nie powoduje to uczucia żenady, a raczej komizm, nie tak jak w scenach, które stworzył twórca Firefly. Zresztą, również koncepty tych filmów, które – na szczęście – ostatecznie nie wyszły spod ręki Whedona, nie prezentują się dobrze. W jego Wonder Woman głównym bohaterem miał być… Steve Trevor. Steve, który zamiast być wspierającym towarzyszem Diany (tak jak w filmie Patty Jenkins), miał zostać typowym playboyem. Batgirl stworzona przez Whedona miała oczywiście przeżyć traumę. Ale to, że Whedon jednak nie rozumie tak kobiet, jak sam by chciał i jak my byśmy chcieli, już udowodnił w Czasie Ultrona. Nie chodzi tylko o to, że Natasha musiała być w romantycznej relacji z mężczyzną – gdyż kobieta nie może być samodzielną postacią – ale o całe mocno niefartowne zdanie, że jako wysterylizowana kobieta jest potworem. Nawet nie chcę myśleć, jak fantastycznie poczuły się wszystkie kobiety na sali, które nie mogą mieć dzieci. Ale już odchodząc od emocji widzów – naprawdę mamy uwierzyć w to, że agentka, była zabójczyni, superbohaterka uważa się za potwora akurat z powodu tego, że jest wysterylizowana? Jednak to, że Whedon nie sprostał zadaniu, nie potrafił wyjść ze swoich sztywnych ram jako twórca – można mu wybaczyć. Niestety, tego, że w jego twórczości odbijał się jego charakter i sposób traktowania ludzi – już nie. Możemy zagryźć zęby i udawać, że scena prawie-gwałtu na Buffy była w porządku. Ale to, jak Whedon potraktował Charismę Carpenter, która była  w ciąży – już nie. Nie możemy też zignorować tego, że Michelle Trachtenberg – która w czasie kręcenia Buffy miała od czternastu do siedemnastu lat – nie mogła zostawać z Whedonem sam na sam, bo nie czuła się bezpiecznie. A raczej powinnam napisać: w końcu nie możemy zignorować, dzięki jednemu człowiekowi.
fot. materiały prasowe

Ray Fisher. Charisma Carpenter. Michelle Trachtenberg. Rose McGowan. Dylan Farrow.

Czarnoskóry mężczyzna w Hollywood nie ma łatwo, zwłaszcza, gdy dopiero rozpoczyna swoją karierę. A Ray Fisher zdecydował poświęcić to wszystko dla powiedzenia prawdy. Prawdy, w której nikt mu nie chciał uwierzyć. Ludzie krytykowali go, wysyłali internetowy hejt, grozili, wyśmiewali. Tylko dlatego, że napisał o niesprawiedliwości, która go spotkała, odkąd Joss Whedon pojawił się na planie. Nikt mu nie chciał uwierzyć – póki nie pojawiły się w końcu inne głosy, które stanęły za jego historią. Jason Momoa wprost powiedział, że solidaryzuje się z Rayem. Wspomniana już wcześniej Charisma, która opublikowała długi post o tym, jak traktował ją Whedon – naśmiewając się z niej, że jest gruba albo pytając, czy zamierza usunąć ciążę. W końcu zwalniając ją i zabijając jej postać, mimo wcześniejszej obietnicy, że tego nie zrobi.  Wtedy dopiero ta zmowa milczenia w końcu została złamana. Swoją historię opowiedziała wspomniana wcześniej Michelle, a wszyscy otrzymali poparcie Elizy Dushu, Davida Boreanza czy samej Sarah Michelle Gellar, która lakonicznie, acz wyraźnie dała znać światu, że nie chce być kojarzona z Jossem Whedonem. To, ile ludzi musiało potwierdzić czy okazać wsparcie ludziom, którzy cierpieli przez Jossa Whedona, udowadnia tylko jedno. Nie chcemy wierzyć ofiarom. Dlaczego nie powiedzieli o tym wcześniej? To pytanie, prócz wielu niedowierzających komentarzy, pojawia się przy tego typu sprawach. Odpowiedź nie jest prosta, ale jedno wolę podkreślić: bo ofiary wiedzą, że nikt im nie uwierzy. I nieważne, kiedy będą o tym mówić, bo zawsze będzie jakieś „ale”. "Ale, bo jest za mało sławna. "Ale", bo chce, aby o niej było głośno. "Ale", bo za wcześnie. "Ale", bo za późno. "Ale", bo jest mściwa. Tak było w przypadku kobiet, które oskarżyły Weinsteina (z czego nie znamy większości nazwisk, a z mówiącej o tym głośno od dawna Rose McGowa zrobiono wariatkę, której nie udało się w Hollywood). To samo przeżyła Dylan i Mia Farrow, uciszane przez lata, a Mii przypięto łatkę mściwej kochanki. To samo obserwujemy właśnie teraz, gdy mówi się coraz głośniej o patologii, jaka dzieje się w szkołach teatralnych. Odzywają się znani, odzywają się mniej znani. A wszystko zaczęło się od Anny Paligi, która zdecydowała się powiedzieć głośno o tym, co się wydarzyło. Co usłyszała? Że jest niedostatecznie znana, niedostatecznie osiągnęła, by mówić o przemocy i traumie. Wiecie, jaki jest problem? Że nigdy nie będzie dostateczna, by mówić to głośno. Paulina Mlynarska może być znaną dziennikarką i pisarką, ale nadal nie jest dostateczna, by mówić o tym, co ją spotkało na planie filmu Wajdy. Za to za oprawcami stoi wiele. Pieniądze, uwielbienie, znajomości. Możliwości uciszania. Student AST Wrocław, po tym, jak na zajęciach zareagował na przemocowe zachowania wykładowczyni, został przez nią podany do sądu o zniesławienie. Tomasz Chudecki znany z M jak Miłość, mimo że nigdy nie uczestniczył w zajęciach innej wykładowczyni oskarżonej o mobbing, staje po jej stronie, mówiąc, że sprawa jest niepotrzebnie rozdmuchana. Tę wypowiedź publikuje sama Krystyna Janda, która parę dni później udostępnia post Jarosława Wałęsy, jak to nasz rząd chce wypowiedzieć konwencję antyprzemocową. Tomasz Raczek, chyba najbardziej znany polski krytyk, publikuje wywiad ze wspomnianą wyżej wykładowczynią i pisze, jak to ważne, aby wysłuchać drugą stronę – tak, stronę, która ma być oprawcą, nie ofiarą. Akceptujemy agresję w imię świętszego czegoś. Sztuki, miłości, poświęcenia. A to tylko nasze polskie bagno. Wyobraźcie to sobie teraz w skali Hollywood. Zwłaszcza że – jak wypowiadała się specjalistka w produkcji HBO Allen v. Farrow – nie chcemy wierzyć, że nasz ulubieniec zrobiłby coś złego. Ktoś, komu kibicowaliśmy w karierze, ktoś, kto wpłynął na nas w jakiś sposób. Tak jak zrobił to właśnie Joss Whedon dzięki swoim produkcjom. Czy fanom Firefly, którzy walczyli o ten serial i do dziś jego postacie żyją w ich konwentach czy fanfikach, łatwo przeżyć, że ich twórca okazał się nie najlepszym człowiekiem? Łatwiej nam uwierzyć w histeryczną, mściwą kobietę – w końcu ten obraz mamy przez kulturę wtłoczone w głowę – gdyż zemsta nadal nie brzmi tak przerażająco jak gwałt, mobbing czy rzucanie krzesłami. I teraz porozmawiajmy o ofiarach, czy jak ja wolę mówić – ocalałych, zgodnie z angielskim „survivor”. Ci ocalali zdają sobie sprawę z tej nierównowagi sił. Z tego, że jeśli cokolwiek powiedzą, to czeka ich walka z systemem, którym zarządzają ci wyżej – producenci, znani reżyserzy, wykładowcy akademiccy – mający pieniądze i znajomości. Czeka ich walka z tłumem, który będzie krzyczał, że nie są dostateczni, by mówić głośno o swojej krzywdzie. A co gorsza, doskonale zdają sobie sprawę, że mogą nie doczekać sprawiedliwości, a wręcz przeciwnie – to oni więcej gdzieś nie zagrają, pożegnają się z marzeniami, będą „zhańbieni”, wystawieni na następne szykany. Albo zostaną pozwani. A co mają ci ocalali? Traumę i zszarganą psychikę. A ta trauma i tak jest niewystarczająca. W jednym z moich poprzednich tekstów napisałam zdanie: „osoby po gwałcie czy molestowaniu mogą cierpieć na to samo zaburzenie, co osoby, które przeżyły wojnę”. Jaki dostałam jeden z komentarzy? Że jak mogę porównywać traumę z powodu gwałtu do wojennej lub traktować poważniej od traumy żołnierza. A zwróciłam jedynie uwagę, że tak, te same symptomy zespołu stresu pourazowego, znanego jako PTSD, doświadczają również osoby po gwałtach. I będę wciąż to mówić, bo to nie chodzi o to, kto bardziej, kto mniej, kto poważniej. Chodzi o to, że ta trauma jest i ocalali muszą sobie z nią radzić. A co dokładnie łączy się z tą traumą? Koszmary senne, niepokój, powracające wspomnienia, trudności z koncentracją, reakcje lękowe, często wyolbrzymione. I tak dalej, i tak dalej. A to może doprowadzić do depresji i myśli samobójczych.  I chcę to podkreślić. Nieleczona, pogarszająca się trauma i związany z nią stres mogą zakończyć się depresją i myślami samobójczymi. Oprócz tego, ocalałych będzie czekać wciąż utrzymujące się wyparcie, że to „była moja wina”, które ma trochę przywrócić kontrolę lub „że to było nic takiego” – bo trudno przyznać przed sobą jakiej traumatycznej sytuacji się doświadczyło. Gdyż jeśli to uznamy, przed samymi sobą, to będziemy musieli otworzyć tę ranę na nowo i wiele przepracować, wiele przeżyć, by zaszyć ją zaszyć, zamiast nakładać na nią plaster pt. „To nie było nic takiego”, który nic nie da – bo trauma będzie na nas wpływać dalej. Łatwiej jest być oprawcą. Łatwiej jest się wyprzeć tego, co się zrobiło. Kiedyś usłyszałam mądre zdanie – nikt nie chce spojrzeć w lustro i pomyśleć, że jest sk… Dokończcie sami. Tylko że oprawcy mogą odwrócić wzrok od tego, co zrobili. Ich ofiary nie mają tyle luksusu. One będą musiały się z tym mierzyć – czy idąc na terapię zawalczyć o siebie, czy udając, że nic się nie stało, gdy trauma będzie się wciąż rozwijała.
materiały prasowe
Dlatego Charisma Carpenter, Dylan Farrow, Paulina Młynarska długo milczeli. Ciężko jest zmierzyć się z nieprzychylnym ci światem, gdy najpierw musisz zebrać siebie. A gdy komuś się to uda, jako Rayowi Fisherowi czy Anne Palidze, czeka ich ogrom nienawiści, z którym będą musieli się zmierzyć. Jednak to, że ta zmowa milczenia przestaje obowiązywać, pozwoliła, by inne głosy wsparły ich osamotniony w walce głos. I nie zrozumcie mnie źle – nie obwiniam nikogo, że nie powiedział o swoim doświadczeniu teraz czy w ogóle. Mówię po prostu o systemie. Gdyż to, czy ocalali po traumatycznych przeżyciu będą mówić o tej traumie, to ich sprawa. Nasz szacunek im się należy pomimo wszystko. Gdyż przetrwali. Albo próbują. Pewnie ten artykuł spotka się z ostrą reakcją czytelników. Tak kontrowersyjne tematy wzbudzają równie kontrowersyjne reakcje. Pozwalamy sobie na bluzgi czy umniejszanie kogoś, bo nie spodobało nam się spojrzenie autora lub po prostu potrzebujemy się wyżyć. Nie widzimy reakcji po drugiej stronie, nie widzimy konsekwencji naszych działań. Choć też patrząc na przykłady wyżej, czy niektórych by to powstrzymało? Anonimowość w sieci daje tę możliwość – dokładanie swojej cegiełki do hejtu i przemocy, ale nazywamy to „ostrą opinią”. Tylko czy ostra opinia musi atakować autora tekstu, a nie sam tekst? Dlatego podejrzewam, że  mogą pójść też wyzwiska w moją stronę. Choć mam nadzieję, że się mylę. To jest ta jedna strona medalu. Druga to ta, że coraz głośniej mówimy o przemocy i jej konsekwencjach, w różnych branżach, tym artystycznej. I nie zgadzamy się na nią, zamiast akceptować i udawać, że tak wypada. Może ten temat będzie rozwijał się dalej, na inne przestrzenie życia. A zmowa milczenia robi swoje – choćby niedawno opublikowana historia aktorki Joanny Koroniewskiej, która musiała wrócić na przedstawienie dyplomowe, gdy umierała jej mama. Jej wykładowczyni, która się nad nią znęcała, nie dała jej wyboru. A to stworzyło potem pole do następnych wykorzystywań – w komentarzach pod postem pani Joanny pojawiają się głosy jej byłych znajomych z uczelni, którzy piszą, że czuć było potem presję – bo skoro Joanna Koroniewska tak się poświęca dla sztuki, to jakie oni mają wytłumaczenie? I chcę najmocniej podkreślić – nie ma w tym ani krzty winy aktorki z M jak miłość. To tamta kobieta zmusiła ją do tego, jak i cały system, który na to pozwalał. Lubimy myśleć, że jesteśmy zbyt silni, by dać się zmanipulować. Jednak łatwo to mówić, widząc tylko najmocniejsze kawałki. Nie widzieliśmy całego procesu, jaki dzieje się tam, gdzie pojawia się przemoc. Drobnych manipulacji, zaniżania wartości ocalałych, powolnego, acz ciągłego przekraczania granic. Strachu.  Nie byliśmy postawieni w tej zależności, która to tworzy. Nie czuliśmy tej akceptacji patologicznych zachowań z zewnątrz – gdyż trudno powiedzieć „stop”, gdy wszyscy dają ciche przyzwolenie i udają, że takie rzeczy są w porządku. Skoro cały świat twierdzi inaczej niż ja, to kto ma rację? No właśnie. A ja teraz postawię kropkę i zastanowię się, czemu poświęciłam artykuł oprawcy, zamiast osobom, nad którymi się pastwił. Jak wielką oprawcy mają nad nami kontrolę?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj