ADAM SIENNICA: Obejrzałem Kosa na seansie kinowym. Bardzo zaciekawiła mnie reakcja widowni na twoją postać. Słyszałem komentarze, że cię „nienawidzili” w tym filmie. Czy odbierasz to jako komplement? ŁUKASZ SIMLAT: To jest bardzo duży komplement. Największą zagwozdką przy tym projekcie okazało się znalezienie złotego środka. Nie chciałem stworzyć kolejnego złego charakteru, który pojawia się we wszelkich możliwych odmianach światowego kina. Długo zastanawiałem się nad tym, jak stworzyć takiego człowieczka, którego widz poczuje od razu. Wiedziałem jednak, że pracuję z Pawłem nad konkretnym scenariuszem, który rysuje tę historię jako pewną przypowieść z charakterystyczną kreską twórcy. Mogłem sobie pofolgować w pracy nad charakterem, który będzie emanował odrazą i odpychał od siebie ludzi. Zauważyłem, że świetnie bawiłeś się tą rolą. Starałem się. Jednak w polskim kinie pośpiech nie stwarza komfortowej, wesołej dla aktora sytuacji. Ostatnio czytałem wywiad z aktorką grającą w Misiu. Powiedziała, że nie było czasu na żarty w trakcie kręcenia tej produkcji. Uświadomiłem sobie wtedy, że 40 lat temu sytuacja była bardzo podobna do tej dzisiejszej. Nie możemy robić notorycznych przerw na rozluźnienie i wyrzucenie z siebie energii, jak to amerykańscy aktorzy mają w zwyczaju. My mamy przeznaczony czas tylko na to, aby nakręcić konkretne sceny. Myślę, że odbiór filmu będzie dla mnie większą zabawą niż wydatkowanie energii podczas nagrywania mojej finałowej sceny. Na Zachodzie byłaby ona kręcona przez 2-3 dni. My mieliśmy tylko 10 godzin. Jeżeli człowiek pracuje interwałami pół doby nad siedmiominutowym ujęciem, prosząc o nawet delikatne przedłużenie przerwy, to nie możemy rozmawiać o zabawie. Myślę natomiast, że odbiór będzie rodzajem energetycznego, pozytywnego impulsu. Ile dni może trwać praca interwałowa? Przy Kosie pracowałem od pięciu do sześciu dni. To znaczy, że na cały okres zdjęciowy, powiedzmy – 30 dni, moja część stanowiła tylko 1/6. Ten film mówi o czymś więcej. Nie jest to tylko zabawa formą. Trochę kojarzy mi się z projektami Quentina Tarantino i jego małą wielką historią. Wielkie rzeczy mają miejsce podczas zwyczajnej rozmowy przy stole. Te podobieństwa pokazały, że Kos podejmuje problematykę dotyczącą człowieczeństwa. Jak ty to widziałeś po przeczytaniu scenariusza? Bardzo zaskoczył mnie fakt, że ten scenariusz został napisany przez debiutanta, który stworzył coś kompletnie niepolskiego. Scenariusz opowiada naszą historię, ale w uniwersalnym brzmieniu. Zderzają się w nim dwa światy – mamy wyobrażenie niewolnika, który pokonał tysiące kilometrów i patrzy na polskie niewolnictwo. W pewnym momencie niewątpliwie pokazuje też kondycję ludzką. W konkretny sposób ukazuje sprawę polską, czyli przygotowanie powstania kościuszkowskiego oraz sytuację fizyczną i materialną chłopów. To jest pewnego rodzaju dryf historyczny, w którym prawda przeplata się z fikcją stworzoną na potrzeby filmu. Zderzenie światów jest czymś, co może trafić do zachodniego widza. Zagraniczna widownia nie zna naszej historii, ale okrutna dyskryminacja na tle klasowym miała miejsce w różnych rejonach świata. Pewne sceny w Kosie mogą kryć mądre i piękne przesłania. Ta sprawność zapisu i świadomość, że Paweł Maślona stoi za kamerą, przekonały mnie do wzięcia udziału w tym projekcie. Wiedziałem, że to uniwersum pozwoli, aby ten film był zrozumiały nie tylko dla Polaków. Ta przygoda nie ma granicy właśnie dzięki Maślonie. Naciągnięcie prawdy realistycznej jest dosyć oddalone od kina historycznego. Mam nadzieję, że efekt jest satysfakcjonujący.
fot. Łukasz Bąk
+7 więcej
Grasz potworną postać. Jak wejść emocjonalnie w kogoś takiego? Jakich narzędzi użyłeś? Podstawowym narzędziem jest scenariusz. Dostałem go niemal rok przed realizacją filmu. Zamykałem oczy i powoli odrzucałem wszelkie wymyślone wersje bohatera, żeby dojść do tego, co można teraz zobaczyć na ekranie. Zawód aktora jest zawodem rzemieślniczym. Jeżeli w domu precyzyjnie się przygotuję do roli, to mniej wysiłku kosztuje mnie to na planie. Po samodzielnej pracy jestem w stanie nazwać wszystkie emocje postaci. Wiem też, co zrobić, aby od nich się odżegnać. Nie jest to trudna metoda. Gdybym miał przeżyć z tym bohaterem 30 dni, przyszedłby kryzys świadomościowy. A wychodzenie z trudnej roli? Jest to dla ciebie łatwy czy trudny proces? Nie mam z tym kłopotu. Jest to dla mnie jak zapis nutowy, który pokonuję wcześniej w swojej głowie. Wiem, gdzie gram głośno, gdzie cicho, a gdzie szybko lub wolno. Jeżeli popełniam błędy, to jest to tylko sygnał dla mnie, które nuty mam wykonać precyzyjniej przy drugim ujęciu. Jest trudniej z fizycznymi rzeczami. Pewne sceny wymagają pokonania wielu kilometrów w przeciągu całego dnia. Jeśli człowiek nadszarpnie swoje fizyczne możliwości, to skutkuje. Szczególnie z wiekiem. Widzowie często nie zdają sobie sprawy z tego, jak trudnym zawodem jest aktorstwo. Jak męczące może być nie tylko emocjonalne wejście i wyjście z roli, ale też umiejętność zrozumienia swoich własnych uczuć. W sklepie dostajemy paletę kolorów, gdy wybieramy farbę. Aktor ma w głowie paletę swoich emocji, którą rozkłada na poczet otrzymanego scenariusza. Dobiera emocje według tego, co ma w palecie. Jeżeli trafi na sytuację, która nie będzie zero-jedynkowa i połączy radykalne uczucia, których sam aktor nigdy nie przeżył, to musi przepróbować to w domu. Wyobrazić sobie, co mogłoby doprowadzić do takiej emocji. Później obserwować reakcję swojego organizmu na nią. To jest laboratoryjna praca, o ile się to lubi. Jeżeli się nie przepada za tą metodą, to z pewnością jest jakaś alternatywa na ten zawód. Być może druga opcja byłaby łatwiejsza. Jednak ja lubię przeżyć to, co mam do zaprezentowania widzowi i reżyserowi przed kamerą. Wiem, że jeżeli naprawdę to poczuję, to moja energia dotrze do widza. Jeżeli będę udawał, nie oszukam kamery.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj