Rebooty i remaki to zjawiska dobrze znane każdemu miłośnikowi wielkiego ekranu, rozrastające się ostatnimi czasy na niewyobrażalną wręcz skalę. Gdzie się nie obejrzymy, Hollywood zasypuje nas nowymi wersjami tytułów, które już powstały, obiecując o wiele lepszy start dla serii i naprawienie błędów poprzedników. Nowa "Fantastyczna Czwórka", "Pogromcy duchów", no i oczywiście sztandarowy "Spider-Man" to tylko nieliczne z filmów, które przyjdzie nam oglądać w odświeżonej wersji. Oczywiście jest to często zbawienie dla miłośników danej produkcji z racji rozwijających się możliwości przemysłu filmowego, co ułatwia wiarygodniejsze przedstawienie scen lub wątków i zwyczajnie lepszą oprawę audiowizualną, lecz co, jeśli chcielibyśmy przenieść temat na grunt Kraju Kwitnącej Wiśni i wziąć na warsztat mangę oraz anime? Nie moglibyśmy wtedy rozmawiać o remake’ach per se, lecz o ich odmianie typowej dla tamtego regionu. Będąc mangaką i tworząc swoje dzieło dla jednego z wydawnictw, masz spore szanse wybić się ponad przeciętnych twórców i przykuć uwagę koncernów działających w zupełnie innych sektorach, a jednak mających pomysł, jak przekuć Twoją ciężką pracę w czysty zysk. Przy odrobinie szczęścia tytuł po niedługim czasie znajdzie się na breloczkach, kubkach do kawy, długopisach, piórnikach, otwieraczach do piwa, aż w końcu… dostanie anime. Staje się to już pewnym wyznacznikiem jakości na rynku – stworzyłeś dobry komiks, więc dostaniesz też jego ekranizację. Co jednak z tymi dziełami, które opowiadały świetną historię, ale z licznych powodów nie zostały przeniesione na srebrny ekran? Od jakiegoś czasu w Japonii można zauważyć ciekawy trend, podobny do tego rodem z Hollywood – mangi, które zakończyły się 20 lub więcej lat temu, zaczynają dostawać swoje animowane odpowiedniki, tak jakby ktoś przeglądał stare działy w bibliotece i pomyślał "Hej, z tego może być niezła forsa!". Nie ma w tym jednak nic złego, bo powiedzmy sobie szczerze, jeśli ktoś wykonał swoją pracę sumiennie, a efekt końcowy był zadowalający, to dlaczego miałby na tym nie zyskać? Całe to zjawisko nie dotyczy jednak tylko mang, bo coraz więcej mamy na rynku odświeżonych wersji anime, najczęściej z lat 90. Trzeba się tylko zastanowić, czy chcemy to widzieć w pozytywnym świetle jako szansę na odświeżenie bajki z dzieciństwa lub poznanie historii z kart komiksu w ruchomej wersji, czy może jako zbędne zapychanie i tak już przepełnionego licznymi produkcjami rynku. Moim zdaniem nigdy nie jest za dobrze i każdy znajdzie coś dla siebie, a wyliczankę zaczniemy od tej bardziej pozytywnej strony.

Hunter x Hunter (2011)

Kiedy świat obiegła wieść, że studio MadHouse planuje wydać odświeżoną wersję mangi autorstwa Togashiego Yoshihiro, fani w każdym zakątku globu nie mogli posiąść się z radości. Historia opowiadająca o chłopcu imieniem Gon Freecss, który pragnie zostać tytułowym łowcą w celu odnalezienia swojego taty, mimo iż dostała już 62-odcinkową ekranizację w 1999 roku, jest uznawana za jedną z najlepiej wykreowanych wśród shonenów. Oto pojawiła się szansa na płynniejszą animację, lepszą ścieżkę dźwiękową i dodanie wątków fabularnych wymyślonych przez autora na przestrzeni ostatnich 10 lat. A trzeba zaznaczyć, że niestety nie było ich wiele, bo jak powszechnie wiadomo, Togashi bardziej niż rysowaniem interesuje się graniem w kolejne gry z serii "Dragon Quest" (co zresztą wyraźnie widać po stylu jego… "rysowania"). Jednak mimo braku aktywności twórczej ze strony Yoshihiro MadHouse w pocie czoła wydał aż 148 nowych odcinków, serwując nam zupełnie nowe doznanie. Wszyscy wiedzieli, że kreska serii ulegnie znaczącej poprawie, ale nikt się nie spodziewał, że wpłynie to tak znacząco na wygląd i dynamikę walk, które, co tu dużo mówić, zachwycają. Świat, w którym rozgrywa się akcja, został obdarzony ciepłą, lekko baśniową kolorystyką, która jednak nie zawodzi, kiedy trzeba nadać akcji trochę dramaturgii lub grozy. To samo zresztą można powiedzieć o faunie i florze, na którą składają się setki okazów, przypominające najbardziej pokręcone połączenia tych ze świata prawdziwego. Jeśli jakieś studio chciałoby zrobić remake czegokolwiek, to "Hunter x Hunter" powinien być wzorem.
źródło: materiały prasowe
 

JoJo’s Bizarre Adventure

A teraz odpocznijmy od dziwactw i… A nie, pozostańmy przy nich na chwilę… albo na dłużej. Seria "JoJo" opowiada o losach poszczególnych członków bogatej brytyjskiej familii Joestarów, którzy poprzez dane sylaby z imienia i nazwiska noszą zawsze przezwisko Jojo. Brzmi nudno, sztampowo i zwyczajnie? No i dobrze, bo tak właśnie ma być, bowiem jest to seria łamiąca wszelkie możliwe prawa shonenów i parodiująca co tylko się da. Postacie cechują się męstwem większym i bardziej książkowym niż średniowieczni rycerze z opowiadań, ich ciała są bardziej umięśnione niż grecki Adonis, a reakcje - nad wyraz przesadzone. Mało? No dobrze, więc: wrogowie są źli, bo tak i koniec, noszą imiona znanych zespołów metalowych, są okrutni do przesady, a o wyniku walk, mimo posiadania nadprzyrodzonych mocy, najczęściej decydują rzeczy takie jak kawałek sznurka lub… koparka czy inny pojazd drogowy. Manga, której autorem jest Hirohiko Araki, wychodzi nieprzerwanie od 1986 roku i z ponad setką tomów była najdłuższą serią bez telewizyjnej adaptacji. Była, gdyż w 2012 roku studio David Productions rozpoczęło prace nad przeniesieniem przygód Joestarów na srebrny ekran, co spotkało się z ogromną aprobatą fanów serii i - krótko mówiąc - było strzałem w dziesiątkę. Animowana wersja jest taka, jaka być powinna, czyli dziwna. Do wyżej wymienionych cech dochodzi też pretensjonalny lektor, który na każdym kroku opisuje nam oczywiste, bieżące sytuacje, sprawiając, że mamy ochotę krzyknąć do telewizora "NO PRZECIEŻ WIEM!", a także nagłe zmiany barw, które tylko umacniają nas w przekonaniu, że seria, którą oglądamy, jest dziwna i nie dla każdego. Nie znajdziemy tutaj przemyślanych pojedynków, pokazów sztuk walki czy nagłych zwrotów akcji, a przynajmniej nie w sposób, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Najlepszym tego przykładem jest drugi sezon, zatytułowany "Stardust Crusaders", w którym nasi bohaterowie muszą w każdym odcinku zmierzyć się z innym wysłannikiem antagonisty. Już sama forma nas informuje o przebiegu tych potyczek, ale to, co chcemy wiedzieć, to jak wszystko się potoczyło.
źródło: materiały prasowe
 

Parasyte (Kiseiju)

Sięgniemy teraz po tytuł z gatunku horror science fiction. "Parasyte" to tytuł ukazujący się na łamach magazynu "Kodansha" w latach 1988-1995 autorstwa Hitoshiego Iwaaki. Niespodziewanie w 2014 roku studio MadHouse ogłosiło, że zajmuje się jego ekranizacją, a niedługo później wyemitowany został pierwszy odcinek. Osią napędową całej historii są tytułowe pasożyty, które pewnego dnia pojawiają się na Ziemi nie wiadomo skąd ani z jakiego powodu. Wielkością przypominają raczej małe gąsienice, przedostają się przez uszy lub nos do mózgów ofiar podczas snu i przejmują kontrolę nad ciałem właściciela. Pech chciał, że Shinichi Izumi zasnął ze słuchawkami w uszach, na skutek czego pasożyt zawiódł i słabnąc, ulokował się w prawej ręce. Przez ten incydent jedno ciało zajmują teraz dwie osobowości – 17-letni uczeń liceum i kosmita imieniem Migi, co znaczy po prostu prawo, który poznaje, czym jest życie na Ziemi. Jako że jest to horror, pasożyty, którym udało się posiąść ciało ludzi, pożerają innych przedstawicieli naszego gatunku, przez co Shinichi czuje się zobligowany do tego, aby jako jedyna osoba, która wie, czym one są, zwalczać szkodniki. Dodam tylko, że sam w sobie jest niezwykle słaby i często musi polegać na pomocy własnego pasożyta, którym też z początku gardzi i traktuje jako wroga. Cała walka ludzi i pasożytów jest jedynie otoczką, której autor używa, aby przemycić własne przemyślenia na temat sensu egzystencji gatunku ludzkiego, jak i jego pozycji w dzisiejszym świecie. Główny bohater nieraz znajdzie się między wyborami moralnymi a czystym pragmatyzmem. W miarę poszerzania własnych horyzontów następuje pewne przedefiniowanie obu walczących stron i nie wiadomo tak naprawdę, kto tu jest potworem, a kto działa dla dobra planety. Według mnie jest to tytuł najbardziej warty obejrzenia. Najlepiej utkwiła mi w pamięci ścieżka dźwiękowa, która jest niezwykle klimatyczna i cudownie oddaje nastroje panujące w produkcji; czasem miałem wrażenie, że to historia była dopasowana pod muzykę, a nie odwrotnie. Warto zaznaczyć, że na potrzeby ekranizacji fabuła została lekko uwspółcześniona, stąd wszechobecna elektronika czy zmiany kosmetyczne w wyglądzie bohatera, które moim zdaniem akurat są na plus, gdyż jeszcze dobitniej pokazują jego ewolucję w końcowej fazie. Nie przeszkadza to w żadnym stopniu, a wręcz umila seans.
źródło: materiały prasowe
 

Czytaj dalej...

Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj