I: Służby Bezpieczeństwa

Przeciążenie wbija mnie w fotel.

Nie, to kłamstwo. Po prostu nie potrafię opisać zjawiska, którego jestem obiektem. W rzeczywistości w tym momencie na moje ciało nie działa żadna siła. Z punktu widzenia fizyki nie posiadam masy ani gęstości. Nie zajmuję żadnego konkretnego punktu przestrzeni.

Czy to znaczy, że nie istnieję?

Chwilę wcześniej: znajduję się na pokładzie eksploratora Rady Nadzorczej. Bryłowatym kształtem statek przypomina blok ociosanego kamienia albo sztabę metalu. W próżni nie ma oporu, więc konstrukcja może być zupełnie dowolna. Pomalowany na biało kadłub ma wskazywać ludziom, po której stronie odwiecznych zmagań stoją organy Korporacji. Najwyraźniej trzeba to nachalnie przypominać.

Na sterburcie widnieje napis: „Anaksagoras”.

Ta nazwa nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Według korporacyjnych archiwów to imię jednego z myślicieli starego świata. Podobnie jak żaden załogant eksploratora, nigdy o nim nie słyszałem. Dla mnie to tylko puste słowo mające przywołać poczucie wspólnego dziedzictwa.

Eksplorator jest duży (choć posiada nieliczną załogę), ale blednie w porównaniu z szynowcem. Porównanie jest jednak nieuniknione, „Anaksagoras” cumuje bowiem u boku tytana, chcąc przejechać się na gapę przez mroki kosmosu. Jest pchłą, która przycupnęła na grzbiecie psowatego.

O tak, tylko szynowce pokonują barierę prawdopodobieństwa, przecinają czarną pustkę i docierają w nieznane. Ich załogi składają się dosłownie z kilku osób. Nic dziwnego – szynowce to w zasadzie monstrualnych rozmiarów silniki.

Szynowiec, do którego zacumował „Anaksagoras”, przygotowuje się do skoku międzysystemowego. To powolny proces. Sprzykrzyło mi się czekanie. Poprzez neurozłączkę uruchamiam holograficzny projektor.

Anteny eksploratora łapią osiem tysięcy kanałów. Mało, to prawda, ale procedura skoku zaburza odbiór wszystkich prócz najsilniejszych sygnałów. Na większości nadają happeningi akcji lub dramaty społeczne. Są też serwisy informacyjne. Wiadomości są oczywiście sfałszowane, tak aby świat stał w linii z polityką Korporacji. Ja jednak posiadam korporacyjne kody, które niezwłocznie przesyłam myślami do holoprojektora za pośrednictwem neurozłączki. Wchodzę na kanał osiem tysięcy jeden.

[image-browser playlist="606852" suggest=""]
rys. Konrad Guliński

Niecenzurowane wiadomości dla członków organów Korporacji o poziomie dostępu siedemnaście lub wyżej. Podejrzewam, że one również są „poprawiane”, ale nie mam jak tego sprawdzić. Nigdy tego nie zweryfikuję.

Mój umysł zalewa strumień świadomości. To paczka informacyjna przesłana złotym kanałem wprost z centrali Inspektoratu Ekspansji. Jest przeznaczona dla mojego aioida. Robocik przylgnął do mego ramienia na samym początku podróży i już się nie ruszył. Lekko go szturcham. Nic.

Holoprojektor wyświetla wiadomości w formie tekstowej, zapisów audio i video. Czytam, że dziś doszło do trzech tysięcy dwustu dwóch przypadków zamieszek, jedenastu tysięcy siedmiuset pięćdziesięciu dziewięciu morderstw, dwustu jeden tysięcy stu jedenastu kradzieży. Wykrytych. Aldiss, świat-rój, na którego orbicie się znajduję, miał dziś wyjątkowo spokojny dzień.

Pojawiają się badania opinii publicznej. Włączam fonię i przełączam na obraz ze studia.

– Nazywam się Zaman Main, najnowsza sonda KOBOP-u – mówi okrągła twarz prezentera. – Przypominam, w tym tygodniu padło następujące pytanie: jak powinniśmy postąpić w przypadku pierwszego kontaktu z obcą, prymitywną rasą? Aż osiemdziesiąt jeden koma sześć procent badanych uważa, że w takiej sytuacji Korporacja powinna przesiedlić autochtonów do wydzielonych rezerwatów. W ten sposób zapewnilibyśmy im warunki potrzebne do dalszego rozwoju w pokoju, jednocześnie nie narażając dobrobytu naszej cywilizacji na uszczerbek.

Gówno prawda. planety chcemy tylko jednego - planet. Które moglibyśmy przekopać w poszukiwaniu surowców. Które moglibyśmy obrócić w plantacje porostów i wodorostów, stanowiących podstawę naszej diety. Które moglibyśmy pokryć patyną fabryk i hut. I które zamienilibyśmy w zatęchłe nory dla kolejnych miliardów ludzi, które już są w drodze. Pożeramy światy jak zachłanne dziecko pałaszuje cukierki.

Stąd wiem, że wynik sondy nie został sfałszowany.

– Ciekawe, jak zareagowaliby konsumenci, gdybyśmy nawiązali kontakt z wyższą technologicznie rasą? – pyta żartobliwie prezenter. – Wyniki sondy przedstawił państwu Zaman Main.

Światy ogarnęłaby panika. Korporacja nie posiada armii, a planety nie posiadają systemów obronnych. Służby Bezpieczeństwa są nieliczne i bronią tylko korporacyjnych i tych, których stać na opłacenie ich usług. Walczymy jedynie ze słabymi, silnych przekupujemy lub zatruwamy od środka, dopóki nie staną się słabi. Oczywiście, w pustce Wszechświata nie spotkaliśmy nikogo innego, dlatego zadowalamy się robieniem tych rzeczy sobie nawzajem.

Dlatego ktoś sabotował statek-placówkę Autumn Mining Corporation w systemie numer trzydzieści cztery, nazywanym roboczo „Auré”.

I dlatego wysyłają mnie, abym to zbadał.

Ponownie szturcham aioida. Dyskowaty robot, korzystając z mikrosilniczków antygrawitacyjnych, unosi się ze swojej grzędy na moim ramieniu i zamiera w powietrzu. Bezgłośnie proszę go o dane dotyczące zniszczonego statku-placówki AMC. Aioid przesyła informacje bezpośrednio na powierzchnię mojej rogówki.

Placówkowiec AMC oparty na kadłubie TH-3. Brak uzbrojenia (żaden statek należący do korporacji-podwykonawców nie może go posiadać). Załoga... dwieście dwanaście osób. Przeglądam pobieżnie ich pliki osobowe. Obsada mostka, technicy skoku, inżynierowie, mechanicy. Geolodzy, paleontolodzy, botanicy, zoologowie, meteorologowie, planerzy i architekci planetarni. Operatorzy ciężkiego sprzętu.

Zatrzymuję się na chwilę, bo znajduję pierwszą ciekawostkę. Aż piętnastu członków załogi, w tym pierwszy oficer, Finen Tay, było wcześniej karanych. Wszyscy są zreformowanymi enwiromentalistami.

Moja pamięć bezwiednie przywołuje akty terroru, których dopuścili się ci ekoterroryści. Wypuścili wymarły szczep grypy na Heinleinie. Zdetonowali zieloną bombę w samym środku parku technologicznego korporacji China Tomorrow na Bovie. Uszkodzili farmę wiatrową tu, na Aldissie. Enwiromentaliści są przeciwni łupieżczej metodzie podboju kosmosu. Apelują o pozostawienie kolejnych planet typu ziemskiego w nienaruszonym stanie. Ich idee są szczytne, choć dziecinne. Jeśli ludzkość nie będzie przeć do przodu, zadusi się własnym smrodem. Ich metody... zbędę milczeniem. Wiem, że istnieją też pokojowo nastawieni enwirometaliści; tacy, którzy widzą trzecią drogę – harmonię. Ci są nieliczni, niezorganizowani, cenią prywatność i żyją w ukryciu. Ale dość o tym.

W rubryce „ostatni punkt docelowy” placówkowca widnieje: „Auré”. Dziwna nazwa dla planety. Być może później sprawdzę jej genezę, teraz jednak przerzucam kolejne strony pliku informacyjnego. Przechodzę do manifestu ładunku. Czterdzieści tysięcy ton prefabrykowanych elementów budowlanych. Cztery tysiące ton hartowanej stali w sztabach. Trzy tysiące ton monokrystalicznego cementu. Dwa i pół tysiąca ton materiałów izolacyjnych. Dwadzieścia dwa kilometry uniwersalnych kabli. Dwanaście kilometrów kabli jarzeniowych. Pięćset ton włókien próżniowych. Dwieście ton drewna jesionowego. Dużo. He, jakiś dyrektorczyk chce sobie wyłożyć boazerią nowe biuro. Kto powiedział, że na placówkach pierwszego kontaktu panują spartańskie warunki? Dalej: trzy tony przemysłowych materiałów wybuchowych, cztery mikroreaktory kl. XVII. Dwa dźwigi antygrawitacyjne. Jeden ciężarowiec. Uzdatniacze wody. Panele jarzeniowe. Sprzęt budowlany. Sprzęt pomiarowy. Superkomputery kwantowe. I tak dalej, i tak dalej.

Przechodzę do zapisu incydentu. Szynowiec AMC o numerze dziewięć rozpoczął procedurę przedstartową w systemie „Auré”. Zakończył ją pomyślnie. Później zaczął dokonywać skoku, dokładnie tak, jak robi to teraz statek, do którego zacumował mój eksplorator. Wtedy coś zaczęło szwankować w konwencjonalnych silnikach antygrawitacyjnych placówkowca. Doszło do szeregu eksplozji. Gdy szynowiec pojawił się w systemie Aldiss, wlókł za sobą jedynie poskręcany wrak. To mógł być akt sabotażu.

Muszę przerwać lekturę, bowiem nad moim siedzeniem zapaliły się trzy czerwone lampki. Zamykam oczy. Szynowiec wiozący „Anaksagorasa” dokonuje skoku. Znika moja masa i moje zaczepienie w znanym Wszechświecie. Na chwilę staję się kosmicznym duchem niesionym na wiatrach solarnych przez bezmiar atramentowej pustki.

Jestem nikim.

Potem wszystko wraca do normalności, ale znajdujemy się już na orbicie nowoodkrytej planety Auré. Podróż przebiegła natychmiastowo. Ruch w bezruchu. Zachwyciłbym się tą cudowną technologią, gdybym nie odbywał lotów międzysystemowych już setki razy. Ziewam i wracam do czytania dokumentów. „Anaksagoras” odłącza się od szynowca i uruchamia silniki antygrawitacyjne.

Poprzez naurozłączkę wysyłam dyspozycje. Dzielę pole holowyświetlacza na sześć okien, każde dedykowane innej kamerze zewnętrznej. Auré, jak każdy poprzedni odkryty przez ludzkość świat, jest podobny do Ziemi. Jest to prawdą nie tylko dla znajdującego się pod moim stopami globu, złożonego w siedemdziesięciu koma siedmiu procentach z wody i dwudziestu dziewięciu koma trzech procentach z lądów. Cały układ słoneczny jest podobny. Układ gwiezdny także.

Tak jak wiele razy wcześniej zastanawiam się nad naturą napędu szynowego. Ma on swoje ograniczenia. Na przykład: za jego pośrednictwem z danego świata można podróżować tylko do dwóch innych systemów – to tak, jakby trójwymiarową otchłań kosmosu dało się sprowadzić do dwuwymiarowego łańcucha. Droga do jego kolejnych ogniw, do kolejnych układów planetarnych, nie jest nam znana. Musimy ją odkrywać, rozwiązując szereg astronomicznie skomplikowanych równań. Tym właśnie zajmują się korporacje-podwykonawcy. Ścigają się w odnajdywaniu zestawów współrzędnych do kolejnych światów, walcząc o przywileje handlowe i ulgi podatkowe. Kiedy któraś z korporacji-podwykonawców odkryje nowy szlak, wysyła misję zwiadowczą. Automatyczna sonda bada glob (który niezmiennie okazuje się planetą klasy T), zaś zespół badawczy złożony z fizyków i matematyków próbuje ustalić drogę powrotną. To zadanie jest nieporównywalnie łatwiejsze, naukowcy opierają się bowiem na współrzędnych wektora wejścia do systemu. Gdy tylko odnajdą drogę powrotną, posyłają po placówkowca. Korporacja-podwykonawca zakłada przyczółek na planecie, a najpóźniej po dwóch miesiącach donosi Korporacji o swoim odkryciu. Zatajenie informacji o nowym szlaku jest jednoznaczne ze zdradą korporacyjnej polisy i skutkuje całkowitą eliminacją z rynku.

Wracam do mojego pliku informacyjnego. Sprawdzam uniwersalny czas Wejścia i Wyjścia sondy AMC. Półtora standardowego miesiąca. Ciekawe, zwiadowcom udało się odnaleźć koordynaty powrotne w rekordowym czasie. Dwa tygodnie później wysłano placówkowca. Spieszyło im się.

Coś na holowyświetlaczu przykuwa mój wzrok. Kamera dziobowa pokazuje krzywiznę planety i wyłaniające się zza niej słońce (automatyczne filtry przyciemniają obraz). W świetle Sol-34 dostrzegam obły kształt wiszący nad Auré. Robię zbliżenie. To szynowiec. Obok znajduje się niewyraźna plamka. Zbliżenie. Jakiś statek. Zbliżenie. Pacyfikator Sił Bezpieczeństwa. Zbliżenie. SSB-1134 „Kastor”. Mój aioid zaczyna pobierać paczkę danych, zaraz dowiem się czegoś więcej.

Obecność statku SB tutaj jest sama w sobie interesująca. AMC nie informowało dotychczas o swoim odkryciu, to katastrofa placówkowca przykuła naszą uwagę. Rada Nadzorcza wysłała mnie. Wysłała mnie bezzwłocznie. Powinienem być tu pierwszy. Pojawienie się Służb Bezpieczeństwa wcześniej świadczy więc o dwóch rzeczach. Po pierwsze, SB posiada szpiegów w strukturach AMC albo posiada dostęp do ich kodowanego pasma. Po drugie, Zarząd naumyślnie nie poinformował Rady Nadzorczej o wysłaniu pacyfikatora. Nie chcieli dać się wyprzedzić.

Łączę się z panią kapitan i proszę ją o otwarcie kanału do „Kastora”. Po chwili łącznościowcy z mostka spełniają moją prośbę.

– Nazywam się Nim Aman – przedstawiam się grzecznie oficerowi łącznościowemu „Kastora”. – Jestem inspektorem Inspektoratu Ekspansji. Proszę mnie połączyć z oficerem dowodzącym.

– Tu „Kastor” – odpowiada mi łagodny głos pani oficer. – Komendant wykonawczy przebywa w tej chwili na planecie. Bardzo trudno będzie go złapać.

– Proszę spróbować.

Kobieta jest nieziemsko piękna i nie jest to tylko pustosłowie. Jest nieziemsko piękna, jej uroda została bowiem genetycznie zaprogramowana, wszystkie niedoskonałości usunięte. Wąskie oczy pani oficer, jej drapieżny uśmiech, a także lekko spiczaste uszy świadczą o tym, że w jej DNA wpleciono śladowe ilości chromosomów kotowatych. Prawdę mówiąc, przydaje jej to tylko egzotyczności.

Ludzie Korporacji dzielą się na Pięknych i Brzydkich, a linia podziału przebiega poprzez konta bankowe. Piękni to szlachetnie urodzeni członkowie korporacyjnych rodzin, których stać na usprawnienia, Brzydcy to ludzie o niemodyfikowanym genomie, żyjący na łasce opieki społecznej w najczarniejszych czeluściach światów-rojów.

Pani oficer musi należeć do jednej z korporacyjnych rodzin. Ciekawe czemu wstąpiła do Służb Bezpieczeństwa? Nie pytam jej o to jednak, czekam cierpliwie na połączenie z planetą.

– Ma pan szczęście, inspektorze Aman – mówi kobieta, uśmiechając się promieniście. Czuję się jak jej przyszły posiłek. – Komendant wykonawczy Romas Gent. Łączę.

– Dziękuję – odpowiadam.

Aioid sygnalizuje mi, że ściągnął paczkę danych. Nakazuję mu wywołać plik osobisty Romasa Genta i wyświetlić go po prawej stronie holowyświetlacza. Po lewej pojawia się obraz komendanta wykonawczego.

– Witam, panie inspektorze. Mówi komendant Gent. System Sol-34 znajduje się w tej chwili w pieczy Służb Bezpieczeństwa. Proszę zawrócić do Sol-33...

– Nim Aman. Z jakiego artykułu?

– Czterdziesty siódmy polisy Bezpieczeństwa Korporacji.

Czterdziesty siódmy. Śledztwo w sprawie ataku terrorystycznego. Enwiromentaliści?

Nalana twarz komendanta wykonawczego ledwo mieści się na wydzielonej części wyświetlacza. Zwracam uwagę na lekką asymetrię oczu i korporacyjne szlify przypięte do klapy obok insygniów SB. Romas Gent jest Brzydkim. A więc karierowicz.

– Panie komendancie, działam z polecenia Rady Nadzorczej na podstawie polisy o nadzorze, audycie i kontroli. Przesyłam panu bezpieczny kod autoryzacyjny.

Mina komendanta rzednie. Widzi, że mam uprawnienia do prowadzenia swojej inspekcji.

– W czym mogę pomóc? – pyta z wymuszoną grzecznością.

– Gdzie się pan znajduje?

– Na głównym kontynencie. Zajęliśmy kwatery AMC.

– Proszę mi przesłać współrzędne. Przybędę na planetę lądownikiem.

– Czy to konieczne? Jestem pewien, że...

– Tak, to konieczne – odpowiadam z kurtuazją, po czym bezceremonialnie urywam połączenie. Ponownie łączę się z mostkiem własnego statku. – Kapitanie Feln, proszę przygotować lądownik jeden do startu. Proszę się spodziewać strumienia danych – to współrzędne, które prześle pani do pamięci promu.

Kiedy kobieta przytakuje, rozłączam się. Wyłączam holoprojektor i osobiste pole siłowe pełniące funkcję pasów bezpieczeństwa. Wstaję i kieruję się do najbliższej windy grawitacyjnej. Po drodze aioid znów zajmuje miejsce na moim ramieniu.

Chwilę później jestem w hangarze. Tu panuje wrzawa. Mechanicy i technicy uwijają się jak w ukropie, aby umożliwić mi niezwłoczny start. Lądowisko zajmuje opływowy, lśniący pojazd. Kojarzy mi się z pociskiem karabinowym lub pigułką witaminową.

– Jesteśmy gotowi? – pytam starszego technika o imieniu Varen.

– Tajest, panie inspektorze.

Kiwam głową i obchodzę lądownik, dokonując, cóż, inspekcji.

– Czy to prawda? – pyta mnie idący krok w krok za mną starszy technik.

– Czy co jest prawdą?

– Czy to SAI?

– Samoświadomy statek? Wie pan, że regulaminy zabraniają mi zdradzania korporacyjnych sekretów osobom posiadającym poziom dostępu niższy niż...

– Wiem, wiem.

– Tak, to SAI – odpowiadam nagle, ku niekłamanemu zdziwieniu technika. Uśmiecham się. Lubię zaskakiwać ludzi. – Proszę zabrać podwładnych z pokładu. Chciałbym wystartować w przeciągu dwóch, trzech minut.

– Nie czeka pan na pilota?

– Ja jestem pilotem. – Mój uśmiech staje się szerszy. Sięgam do wierzchu nadgarstka, na którym znajduje się stary komunikator spełniający funkcje interfejsu dotykowego, i wciskam odpowiedni przycisk.

W doskonałym kształcie lądownika pojawia się rysa. Szczelina błyskawicznie rośnie, zamieniając się we właz. Starszego technika Varena już przy mnie nie ma – zagania ostatnich mechaników za pomarańczową linię bezpieczeństwa. Wchodzę na pokład lądownika i napawam się jego elegancją. Nie kłamałem, mówiąc, że to samoświadomy statek, ale jego obwody neuralne nie zostały jeszcze przeze mnie uruchomione. Trochę boję się inteligencji, która rywalizowałaby z moją własną. Być może jest we mnie coś z korporacyjnych – nienawidzę przegrywać.

Wprowadzam kilka komend i pojazd budzi się do życia. Kilka kolejnych – i mknie na spotkanie niebieskiego globu. Srebrny owal przebija kolejne warstwy atmosfery niemal samodzielnie, a ja, patrząc na znane kształty kontynentów, wracam do rozważeń nad szynowcami. Nie posiadam dostatecznie wysokiego poziomu dostępu, aby znać tajemnicę ich działania, pozostaje mi więc snuć domysły.

Oto co nam powiedziano: nie jest przypadkiem, że do każdego świata wiodą tylko dwie drogi. System superkomputerowy świadomie odrzuca większość zestawów współrzędnych, przyjmując tylko te, które wskazują miejsce położenia układów słonecznych posiadających bardzo wysoką zgodność ze wzorcem – Sol-1. Napęd szynowy pozwala na podróże na stosunkowo niewielkie odległości. Prawdopodobieństwo, że w danym rejonie przestrzeni kosmicznej znajdują się dwa systemy z planetami typu ziemskiego jest bliskie zeru. Stąd ustalanie kolejnych współrzędnych rozpoczyna się na nowoodkrytej planecie, poszerzając w ten sposób obszar poszukiwań.

Innymi słowy, gwiezdne szlaki wiodą tylko do układów słonecznych bliźniaczo podobnych do Sol-1, bo napęd został tak zaprogramowany, aby odrzucać wszystkie inne.

Czy tak jest w istocie?

Zarząd, Rada Nadzorcza i wybrana garstka znają prawdę, korporacyjni łykają wyjaśnienie bez zająknięcia, a podmiasta Brzydkich aż kipią od teorii: Korporacja odkrywa inne światy, ale nie dzieli się nimi z konsumentami. Korporacja odkryła tajniki maszyn terraformujących (i się nimi nie dzieli, rzecz jasna). Korporacja nie wynalazła napędu szynowego – zrobiła to wymarła cywilizacja z Marsa – my tylko podążamy zgodnie z wytycznymi pozostawionej przez nich mapy. Taa.

Lądownik jest już w stratosferze, zbliża się do placówki AMC. Wyglądam przez półprzezroczysty, stalowy iluminator, bo na horyzoncie zauważyłem coś ciekawego. Pożar. Płoną całe hektary lasu. Nadzwyczaj dziwne. I przykre.

Prom zatrzymuje się w powietrzu i podchodzi do pionowego lądowania. Nie trwa to długo, ale mogę się przypatrzeć otaczającym obóz sekwojom. Majestatyczne drzewa dorównujące wzrostem pikowieżowcom stoją tu być może od tysięcy lat. I stałyby kolejne tysiące, gdybyśmy nie mieli zamiaru ich wyciąć.

Na razie jednak wciąż tchną pięknem. Właśnie dlatego lubię swoją pracę. Jako inspektorowi IE często zdarza mi się podróżować do nowoodkrytych układów słonecznych. Spędzam tam tygodnie, a czasem i miesiące, nadzorując prace przekształceniowe i przeprowadzając audyt. W tym czasie mogę się delektować czystym, niezmodyfikowanym światem, patrzeć na niego tak, jak patrzyliby nań nasi przodkowie. Czasem naumyślnie przedłużam dochodzenie, aby pozostać na skazanej na transformację planecie o kilka dni dłużej.

Sygnał gotowości pojazdu wyrywa mnie z zamyślenia. Autopilot wykonał ostatnie przydzielone mu zadanie, a teraz cierpliwie czeka na następne komendy niczym wierny psowaty. Otwieram właz. Moje nozdrza wychwytują przytłaczający zapach lasu. Woń odurza mnie, ale nie daję tego po sobie poznać.

Schodzę na soczyście zieloną trawę polany. W duchu powtarzam sobie, że najważniejszy jest zawsze pierwszy krok. Ten wykonuję z przyjemnością. Rozglądam się po lesie i zastanawiam, czy Auré to świat zdominowany przez ssaki czy wielkie gady. Czy może zupełnie coś innego?

Przed statkiem czeka czterech funkcjonariuszy SB i komendant wykonawczy Romas Gent we własnej osobie. Wybitnie nie jest zadowolony z mojego przylotu. Czuję, że tak już pozostanie. Kłaniam się delikatnie i mówię:

– Miło mi pana widzieć, komendancie Gent.

[image-browser playlist="606853" suggest=""]
rys. Konrad Guliński

Rzeczywistość nie mogłaby być dalsza od prawdy, ale on nie może o tym wiedzieć. Uśmiecha się, równie nieszczerze, co podczas holorozmowy.

– Inspektorze.

– Nie jest pan zadowolony z mojej obecności, komendancie? – Walę prosto z mostu. Najwięcej odpowiedzi dostarcza człowiek niespodziewający się pytania.

– Nie, to nie to. Nie spodziewałem się inspekcji.

Jest coś w jego oczach. Jakiś błysk. Rzeczywiście nie spodziewał się nikogo z IE. Ktoś musiał o to zadbać, kody bankowe zmieniły właścicieli. Nie pierwszy raz Zarząd stara się robić coś za plecami Rady Nadzorczej. A więc ktoś opłacił Inspektorat, zapewne słono, a ja mimo to się tu pojawiłem. Na jego miejscu też byłbym wkurzony.

– A co to za inspekcja, której się ktoś spodziewa, komendancie? – pytam retorycznie.

– Tak. Cóż. Przygotowaliśmy dla pana pokój i pomieszczenie służbowe. Proszę za mną. – Komendant odwraca się i rusza w głąb lasu, nie czekając na moją odpowiedź.

Posłusznie idę za nim. Funkcjonariusze otaczają nas z obu stron, z ich pleców w powietrze wzbijają się podłużne aioidy wojskowe. Agenci kierują nimi za pośrednictwem neurozłączek. Interfejs neuralny to standardowe wyposażenie SB – każdy funkcjonariusz posiada po dwie pary, także może kontaktować się z kilkoma urządzeniami na raz. Zastanawiam się, czy któryś z nich tego żałuje. Neurozłączki szpeciły plecy metalicznymi wypustkami – ja zainstalowałem swoją dobrowolnie – ale oni? Dwie pary, czyli cztery pręciki przebijające skórę pleców niczym kolce. Nie zazdroszczę.

Początkowo idziemy w ciszy. Delektuję się otaczającą mnie zielenią, zapachem liści i ziemi, śpiewem ptaków i letnim słońcem ledwo przemykającym się pomiędzy koronami drzew, i zastanawiam się, czemu moje lądowisko znajduje się tak daleko od kompleksu AMC. Pytam o to wprost.

– Obóz znajduje się w gęstym lesie. Tak to sobie pomyśleli renegaci z AMC. Nie wiem, czemu – odpowiada komendant wykonawczy po chwili zastanowienia.

– Renegaci?

– Na miejscu wszystko panu wytłumaczę.

Komendant najwyraźniej zakończył rozmowę. Odgryza mi się za to holopołączenie wcześniej. Skurczybyk jest pamiętliwy.

Maszerujemy dobre pół godziny. Żałuję, że nie mogę skorzystać z pasa antygrawitacyjnego i po prostu tam przelecieć, ale wtedy zostawiłbym moich gospodarzy z tyłu. To nie jest tani sprzęt. Ale nie, dostrzegam charakterystyczne cewki wystające z obszernych plecaków funkcjonariuszy. Więc czemu idziemy zamiast lecieć? Ach, już wiem. To oni myślą, że ja nie posiadam podręcznego napędu grawitacyjnego. W sumie im się nie dziwię. Mój jest niepozorny i malutki, ukryty w sprzączce od paska. Przez chwilę rozważam, czyby im o tym nie powiedzieć, ale nie. Milczę, nie zdradzam się. Po drodze mijamy kilka patroli. Wojskowe aioidy przeczesują teren. Służby Bezpieczeństwa czegoś szukają.

Wreszcie widzę kontury szarej, prefabrykowanej bazy. Placówka jest niewielka, ale samowystarczalna. Słyszę szum strumienia i ciche brzęczenie uzdatniacza wody. Wyłaniamy się spomiędzy krzaków i wchodzimy w obręb częstokołu. Ogrodzenie chroni przed ewentualną niebezpieczną florą i fauną. Mijamy duży, kanciasty budynek oznaczony jako magazyn żywności. Idziemy dalej. Po lewej znajdują się kwatery mieszkalne, po prawej zaparkowano dźwigi i ciężarowca. W oddali, po drugiej stronie obozu, stoją jakieś duże maszyny przykryte plandekami. Za ciężarowcem na ziemi leżą czarne worki. Znam takie worki. SB pakuje w nie ciała.

– Co tu się stało? – pytam, widząc, że komendant wykonawczy prowadzi mnie właśnie w tamtym kierunku. Gent zwleka z odpowiedzią. Przypominam mu więc: – Być może ma pan jurysdykcję w sprawach natury karnej, Karta Ekspansji zapewnia mi jednak pełen dostęp do wszystkich postępowań, które toczą się na nowoodkrytych, nieprzekształconych światach.

– Niech pan mi nie macha polisami przed nosem. – Widać nastąpiłem na jakiś odcisk. – To enwiromentaliści. Oszołomy przejęły placówkowca, zdaje się, że jeszcze podczas lotu.

– Jest pan pewien? Enwiromentaliści dokonują aktów zniszczenia na starych światach. Dziewicze traktują z nieomal nabożną czcią.

– Taa. – Komendant wykonawczy mi niedowierza.

Zatrzymujemy się przy rzędzie worków. Musi ich być w sumie kilkadziesiąt.

– Skąd się tu wzięli? – pytam.

– To załoga placówkowca. Cholerni terroryści. Zinfiltrowali AMC. – Komendant pstryka na jednego z funkcjonariuszy, a potem pokazuje na worki.

Agent posłusznie pochyla się nad nimi i zaczyna je otwierać. Smród zwłok wyciska mi łzy z oczu.

– To wy ich spacyfikowaliście?

– Ehe. Próbowaliśmy nawiązać z nimi kontakt. Podjęli próbę ucieczki z systemu. Odebraliśmy to jako akt agresji wobec Korporacji.

Aioid skanuje odkryte zwłoki. Ciała są zmasakrowane, w większości nie do rozpoznania, ale każdy konsument Korporacji posiada chip identyfikujący wszczepiony głęboko pod skórę karku. Robot wyświetla mi karty osobowe denatów. Jakiś technik medyczny o smutnej twarzy, roześmiany pilot – miłośnik psowatych, intrygująca kobieta o długich, falujących włosach koloru złota i soczyście zielonych oczach – zwiadowca pierwszego kontaktu, członkini ekspedycji zwiadowczej, która odkryła Auré, i tak dalej. Żadne z nich nie odpowie na moje pytania.

– I odpowiedzieliście tym samym. Rozumiem – mówię, chociaż tak naprawdę brzydzę się przemocą, do której tu doszło. Myślami wydaję mojemu aioidowi polecenie dokonania oględzin wszystkich zwłok i porównania ich z manifestem załogi statku AMC. Są jednak rzeczy, które widać już na pierwszy rzut oka: – To nie są wszyscy.

– Nie. Podejrzewamy, że załoganci niebędący enwiromentalistami zostali uwięzieni na pokładzie placówkowca. Z przykrością donoszę, że zginęli w katastrofie statku, będącej konsekwencją naszego pościgu.

Ramas Gent właśnie przyznał się do zabicia – kto wie ilu – cywilów – całkowicie w majestacie korporacyjnego prawa.

– To nielogiczne, bezpieczniej byłoby trzymać więźniów na planecie. Poza tym widzę, że prowadzicie poszukiwania. Komuś udało się uciec?

Twarz komendanta purpurowieje ze złości. Właśnie przyłapałem go na próbie oszustwa funkcjonariusza Rady Nadzorczej.

– Tak. Tak, kilkunastu renegatom udało się uciec w las.

– Nie był pan w stanie ich wytropić?

– Oni... mają nad nami przewagę znajomości terenu. Ale to się zmieni.

– Rozlokowaliście satelity zwiadowcze?

– Oczywiście! Niestety, na pokładzie mieliśmy tylko dwie i nie możemy pokryć siatką satelitarną całej powierzchni planety. Lasy są gęste i utrudniają obserwację, a do tego odbieramy pewne zakłócenia elektromagnetyczne. Ale niech tylko któryś z tych buszmenów użyje komunikatora…

Aioid podaje mi suche fakty. Sto ośmiu zabitych na dwustu dwunastu członków załogi. To stu czterech zaginionych. Zwłoki noszą ślady broni wiązkowej Służb Bezpieczeństwa.

– Czy znane są ich motywy?

– Motywy? – Komendant wykonawczy zdaje się zdziwiony. – To terroryści. Chcą zasiać strach w strukturach Korporacji. A tak, mamy też powody przypuszczać, że planowali zaszyć się w głuszy. Żyć w zgodzie z naturą! Kto zrozumie tych ekodurniów?

– Zaszyć się na kilka miesięcy, a potem dać się zabić podczas kolonizacji świata? Być może są terrorystami, ale nie są głupi.

– Najwyraźniej są, skoro to właśnie zrobili!

– Dowodzi pan statkiem klasy pacyfikator. – Postanowiłem ugryźć problem z innej strony. – Ma pan na pokładzie czterystu ludzi, pełen komplet aioidów, ciężki sprzęt. Z pewnością SB mogło wysłać mniejszy statek. To w końcu tylko banda ekodurniów.

– Pan sobie stroi żarty, inspektorze Aman. Byliśmy najbliższą jednostką w stanie gotowości. Nie mnie kwestionować rozkazy.

– Tym bardziej nie mnie – przytakuję z przepraszającą miną. – Czy mógłby mi pan wskazać mój pokój? Czuję się odrobinę wycieńczony. Chciałbym odpocząć, właściwą inspekcję rozpocząłbym jutro.

– Dobrze. Funkcjonariusz Sebastam zaprowadzi pana do pana kwatery. Jeśli pan chce, prześlę panu moje rozkazy i mój raport. Może pan również zbadać zwłoki. Jeśli pan chce – akcentuje komendant.

– To nie będzie konieczne. A dziennik dyrektora placówki? Mógłbym go zobaczyć?

– Niestety, sieć superkomputerowa została uszkodzona podczas strzelaniny. Odzyskiwanie danych może potrwać wiele dni, a nawet wtedy może się nie udać odzyskać wszystkiego.

– To – ważę słowa w ustach – niefortunne.

– Zgadzam się.

Wzdycham i pozwalam funkcjonariuszowi Sebastamowi poprowadzić się w stronę zabudowań mieszkalnych.

– Ach, jeszcze jedno. – Coś mi się przypomina. Odwracam się do komendanta wykonawczego. – Podczas lądowania widziałem rozległy pożar na wschód stąd. Całkiem niedaleko.

– To zjawisko naturalne. Susza. Jeśli martwi się pan o swoje bezpieczeństwo, to zapewniam, że jeśli tylko ogień będzie się rozprzestrzeniał w naszym kierunku, ustawimy bariery siłowe.

– Mhm. Pacyfikatory mają w standardowym wyposażeniu boty typu wypalacz, prawda? – Nie muszę pytać, mam to wszystko w odpowiednim pliku. Zerkam znacząco w stronę przykrytych plandekami maszyn. Później przenoszę wzrok na komendanta wykonawczego. Prowokuję go.

– Pan insynuuje, że to my roznieciliśmy ogień?

– Tylko pytam – odpowiadam mu i szybkim krokiem ruszam w kierunku kwater, nie dając mu szansy na ripostę. Dwa – dwa.

Moja kwatera jest niewielka i skromna. Na podłodze naprzeciw wejścia leży zestaw senny, a na suficie zamontowano panel jarzeniowy. Podchodzę do ściany, na której widnieją oznaczenia meblowe, i ciągnę za znajdującą się tam dźwignię. Z chrzęstem i nie bez oporów wysuwa się stolik i siedzisko. Wszystkie prefabrykowane kwatery są takie same. Zastanawiam się, kiedy podadzą jakiś posiłek. Opuszczam pomieszczenie, ale zatrzymuje mnie dzielny funkcjonariusz Sebastam. Wyjaśnia, że został mi przydzielony jako osobisty ochroniarz.

Mojemu rozradowaniu nie ma granic. Wracam do środka, zapomniawszy zapytać o jedzenie. Mam przeczucie. Coś tu się nie zgadza. Zawijam się w termokoc zestawu sennego i kładę na materacu, wyłączam jednak regulację snu. Leżę i czekam. Wraca mój aioid.

Dzień zamienia się w noc.

Co jakiś czas słyszę kroki zniecierpliwionego Sebastama, któremu nie w smak bawić się w niańkę. Mnie jest nie w smak być niańczonym. Podnoszę się powoli z materaca i w słabym świetle panelu jarzeniowego szukam bruzdy w suficie. Znajduję ją, oczywiście. To miejsce, które projektant pomieszczenia przewidział dla instalacji grzewczej. Tu nie ma takiej instalacji, jest tylko plasmetalowa plomba. Umiem ją usunąć, robiłem to nie raz. W końcu wszystkie prefabrykowane kwatery są takie same.

Teraz w suficie zieje dziura, przez którą wpada do środka nikły blask księżyca i gwiazd. Uruchamiam pas antygrawitacyjny i zaczynam się unosić. Nikt mnie nie widzi. Wylatuję przez dziurę i lecę coraz wyżej. Kocham to uczucie nieważkości.

Miłorzęby i jesiony zostawiam w dole, wreszcie mijam ostatnie, najwyższe sekwoje. Wyłaniam się z zielonego baldachimu i zatrzymuję. Rozglądam się, szukając jaśniejącej łuny. Dostrzegam ją i lecę w tamtą stronę.

Pożar trawi las. Im jestem bliżej, tym jestem bardziej pewny, że nie jest dziełem natury. Obszar, który ogarnął, jest zbyt równy, a ogień zbyt intensywny. Wlatuję pomiędzy płonące korony drzew. Oddycham z największą trudnością, płomienie pochłaniają większość tlenu. Chciałbym zlecieć niżej, ale wiem, że to samobójstwo. Ponownie wznoszę się ponad las, za to mój aioid nurkuje. Przełączam się na widok z pierwszej osoby. Błądzę. Szukam. Czegokolwiek. Czuję, jak obudowa aioida zaczyna się nagrzewać. Jest zbyt gorąco jak na żywioł. Teraz mam pewność, pożar jest dziełem Służb Bezpieczeństwa. Nic tu nie znajdę. Próbuję skontaktować się z wiszącym na orbicie „Anaksagorasem”, ale coś zagłusza mój sygnał.

Odwołuję aioida i ruszam w drogę powrotną. Żywię nadzieję, że pamięć wewnętrzna wypalaczy nie została wyczyszczona. Stopniowo zniżam pułap, w końcu ląduję na zgrubieniu pnia jednej z sekwoi. Przede mną rozpościera się placówka AMC. Funkcjonariusze SB patrolują perymetr. Wygląda na to, że nikt nie zauważył mojego zniknięcia. Odnajduję wzrokiem przykryte plandekami maszyny i wysyłam tam aioida. Robocik podlatuje do nich na kilka metrów i otwiera łącze dialogowe. Wysyłam kody autoryzujące. Są jak rządowe nakazy – dzięki nim mogę się dostać do strzeżonych hasłami i zakodowanych baz danych. Banki pamięci wypalaczy stają przede mną otworem.

Wybieram pliki video i zaczynam je przeglądać.

Uruchomienie na prowizorycznym lądowisku. Marsz przez las. Wreszcie odpalenie ładunków palnych. Ale, coś tam jest w tle! Zbliżenie. Kamery wypalaczy mają słabą rozdzielczość, dlatego ledwo co rozróżniam poszczególne kształty. To niemożliwe.

W tle obrazu widać jakieś konstrukcje. Ogień błyskawicznie je ogarnia, ale nie mam wątpliwości, że to, co widzę, to prymitywne budowle. Planeta jest lub była zamieszkała.

W tym momencie łapią mnie światła reflektorów jednego z aioidów wojskowych.


C.D.N.

[image-browser playlist="606854" suggest=""]

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj