Norbert Zaskórski: Czy miłość do muzyki idzie u pana w parze z miłością do kina? Michal Urbaniak: Gdzieś to się łączy. Wychowałem się w Łodzi – mieście, gdzie znajduje się szkoła filmowa, dlatego zawsze kino było mi bliskie. Zarówno w młodości, jak i dorosłym życiu. Zrobiłem muzykę do dwudziestu pięciu produkcji w USA, sporo w Polsce i kilka w innych rejonach Europy. Kino to działalność poboczna, podobnie jak u Komedy, u którego życie wybrało muzykę filmową. Po filmie Mój rower wszyscy myśleli, że pójdzie pan w stronę filmową. Otrzymał pan wiele nagród za tę kreację. Któregoś dnia zadzwonił do mnie ambasador z Talina i powiedział, że był festiwal filmowy i otrzymałem główną nagrodę jako aktor. To była moja najśmieszniejsza nagroda. Nie wiedział pan o tej nagrodzie? Nie. Powiedzieli mi, że mogę ją odebrać. Przywieźli mi odznaczenia. Ja mam dużo epizodów w kinie, ale nigdy nie była to większa rola. Kino mimo wszystko było zawsze działalnością poboczną. Miał pan w ostatnim czasie propozycje większych ról? Tak. Nawet niedawno byłem na zdjęciach próbnych. Nie jestem profesjonalnym aktorem, dlatego zawsze dostaję „specjalne”, odmienne propozycje, które nie zawsze w pełni mi odpowiadają. Dużo aktorów w Hollywood to naturszczycy. Wykształcenie nie jest najważniejsze. Nie jest. Podobnie jest w jazzie – może się ono przydać, lecz nie jest najważniejsze. Wykształcenie w jazzie jest rzeczą drugorzędną, jednak w aktorstwie jest dużo bardziej respektowane niż w muzyce rytmicznej. Czy w czasie oglądania filmu większą uwagę zwraca pan na muzykę? Wielu muzyków tak ma. Niestety tak. Jedna z moich najlepszych prac muzycznych to Pożegnanie jesieni Mariusza Trelińskiego. Obaj w okresie ogromnego szaleństwa zrobiliśmy z filmu dwugodzinny teledysk i później większą część musieliśmy wyrzucić. Wtedy zdałem sobie sprawę, że robiąc muzykę do filmu, często zapominam o samym filmie, a za dużo umieszczam w nim muzyki. Najważniejsze jest wyważenie, umiar. A gdy dostaje pan sceny filmowe, to w głowie już pan wie, jaka muzyka będzie do nich pasować? Czy jest to raczej proces odkrywania? Od razu wiem. W ogóle lubię być przy filmie od początku jego powstawania. Nie jestem takim kompozytorem, jak niektórzy, że w poniedziałek dostaję film od reżysera, a na piątek mam zrobić muzykę. Czy według pana muzyka może wpłynąć na postrzeganie danej sceny lub postaci? Absolutnie tak. W Moim rowerze jest w muzyce taki umiar, ona pięknie gra. Została wspaniale skomponowana przez Wojciecha Lemańskiego. Przy tym projekcie mamy bardzo dobry przykład na to, jak wyważyć kompozycję muzyki do produkcji filmu. Muzyka z jakiego filmu najbardziej pana wzruszyła, chwyciła za serce? Muzyka do Lotu nad kukułczym gniazdem. Tak, to chyba jak każdego. Tak. To jeden z najlepszych filmów, jakie widziałem. Moim idolem całe życie jest Jack Nicholson. Miał w sobie to, co jazzmani mojej młodości – odpowiednie podejście do swojego życia i twórczości. Rzeczywiście. Widać to również w Lśnieniu. Przygotowując się do występu, zachowywał się jak sportowiec. Wchodził na plan jak do walki w ringu. Jak torreador. W ostatnich latach w filmach hollywoodzkich jazz ponownie stał się bardzo popularny choćby przez takie produkcje jak Whiplash czy La La Land. Jak pan postrzega sposób, w jaki twórcy go ukazują? Jazz był kiedyś muzyką popularną i taneczną, a aktualnie stał się muzyką niszową o wysokich walorach artystycznych. Dlatego znowu jest istotnym tematem nie tylko dla twórców filmowych, ale również dla pisarzy. Powstaje wiele życiorysów jazzmanów. Dzięki temu znowu powróciło hasło „jazz is back”. Zresztą on jest wszędzie, w każdej muzyce, może oprócz skrajnego disco polo. Czy dzisiaj możemy jeszcze mówić o gatunkach muzycznych? Pan sam do jazzu wplatał elementy rocka, rapu. Wiele zespołów stosuje fuzje, łączy różne stylistyki. Sam jazz jest fuzją Afryki z Europą na terenie amerykańskim. Najważniejszy jest rytm. Jazz jest muzyką rytmiczną. Dla mnie prawdziwy rock&roll skończył się na Jimim Hendriksie. Teraz dużo muzyki brzmi podobnie do rock&roll’a, ale nie ma w sobie tej głębi, korzeni. Współcześnie z muzyki zrobiły się dwie sprawy: wytwórnia ma muzykę i biznes rozrywkowy. Przez biznes muzyka schodzi na drugi plan. Ważne, żeby wokalista był znany. Istnieje podział. Muzyka stała się użytkowa, jest robiona dla rozrywki i biznesu. Drugi rodzaj muzyki to ta wartościowa, gdzie nie liczy się liczba wyświetleń. Czy dzisiaj możemy powiedzieć, że istnieje muzyka, która nie jest tworzona dla rozrywki? Bo wydaję mi się, że nawet muzyka symfoniczna może być formą rozrywki. Tak, zgadzam się. Istnieje biznes rozrywkowy, którego celem jest muzyka, i biznes muzyczny, który zajmuje się muzyką. Te aspekty mogą się mieszać. Sam jazz pierwotnie był muzyką przeznaczoną do tańca. Sam lubię się do niego bawić. Jazz dla mojego pokolenia był jak pop. W biznesie rozrywkowym wydaję mi się, że większą uwagę zwraca się na kreacje, muzyka jest poboczna, schodzi na drugi plan. Najważniejsze stają się: oglądalność, liczba wyświetleń, wizerunek, reklama... A muzyka staje się efektem ubocznym? Tak. Na przykład to, co stało się z festiwalem w Opolu, jest skandalem. Już nie mówiąc o polityce, sama muzyka staje się bardzo drugorzędna i instrumentalna w działalności TVP.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj