Miś Stanisława Barei przez wielu widzów w Polsce, w tym mnie, jest uznawany za jedną z najlepszych rodzimych komedii. Ta satyryczna pocztówka z czasów PRL jest powtarzana w telewizji kilkanaście razy w roku i zawsze cieszy się dużą oglądalnością. I choć dziś brzmi to może niedorzecznie –  mało kto wierzył w ten film i w tego reżysera. Krytycy nie zostawiali na nim suchej nitki, uważając, że twórczość Barei do niczego się nie nadaje. „Życzliwi koledzy filmowcy też tak mówili” – wspominał po latach Krzysztof Kowalewski, gdy był gościem mojego podcastu. "Ta nagonka wszystkich chłopców na posyłki nie mogła się udać, bo materiał źródłowy był zbyt mocny. Scenariusz, który napisał Stanisław Tym, był tak zabawny, że przetrwał i bawi do dziś. Jestem bardzo z tego powodu zadowolony, bo my, aktorzy, cały czas dzięki temu zarabiamy" – dodał. Jedna z przytaczanych do dziś opinii w branży brzmi: Nawet gdyby Bareja kręcił filmy lepsze od Felliniego, to i tak wielu "kolegów" utopiłoby go w łyżce wody. Kazimierz Kutz wymyślił nawet termin „bareizm”, który miał oznaczać produkcję niemal pozbawioną fabuły, niezwykle niedbale zagraną i pospiesznie zmontowaną. Zresztą reżyser ze Śląska nigdy nie ukrywał pogardy, jaką darzył "kolegę" po fachu. Uważał, że filmy Barei wyglądają tak, jakby pomieszczono w nich wszystkie paradoksy czasu PRL-u. Twierdził, że nie ma w nich artyzmu, są tylko bezwartościowe materiały marnujące cenną taśmę filmową. Czas jednak zagrał Kutzowi na nosie, a wymyślony przez niego termin stracił całe swoje pejoratywne znaczenie i stał się synonimem marki. O takiej renomie niejeden filmowiec może teraz tylko pomarzyć. Co nie znaczy, że krytyka na tę kultową produkcję spadała tylko ze stron aktorów i filmowców zazdroszczących Barei sukcesów. Nigdy nie przepadał za nią Wojciech Pokora, który podczas naszego spotkania promującego jego biografię Z pokorą przez życie mówił tak: „Nie wiem, dlaczego nazywają ten film kultowym i do znudzenia powtarzają w telewizji. Co tam w nim jest takiego niezwykłego? Nigdy tego nie rozumiałem i już chyba nie zrozumiem. Staszek miał wiele lepszych produkcji. Więc czemu akurat ta najsłabsza zdobyła taki status? Nie wiem”.
foto. Andrzej Pągowski
I choć nie wyobrażamy sobie innego Misia niż tego, którego oglądamy od lat, to początkowo miał być to zupełnie inny film. Otóż Joker - bo taki tytuł planowano -  opowiadał o lekarzu Aleksandrze, który przez szulera został przypadkowo wciągnięty w pewną intrygę. Obydwaj panowie byli do siebie niezwykle podobni. Oszust musiał szybko uciec z kraju z nielegalnie zgromadzonym majątkiem i potrzebował do tego nowych dokumentów tożsamości, jak prawo jazdy czy paszport. Brzmi znajomo, prawda? Tekst przeszedł pełen lifting. Główny bohater z ofiary stał się sprawcą całego zamieszania, a że szuler stał się prezesem Ochódzkim z klubu sportowego „Tęcza”, to i tytuł musiał zostać zmieniony. Jokera zastąpił Miś. Autorem scenariusza w finałowym kształcie był Tym, ale Marek Siudym wspomina, że była to trochę praca zborowa. „Ja, Staszek, Jerzy Turek byliśmy wszyscy razem w jednym stowarzyszeniu teatralnym STS. Byłem świadkiem, jak ten tekst się wykluwał. Tam każdy coś dodawał, doradzał, podrzucał. Choć te najlepsze żarty to oczywiście Tym i Bareja” – mówił aktor podczas wizyty w moim studio. „Moja postać bardzo ewaluowała z czasem i z czegoś małego urosła do rozmiarów takich, że widzowie ją zapamiętali” – dodaje Siudym. Filmy Stanisława Barei cechuje nie tylko satyryczne podejście do PRL-u, ale także to, że reżyser starał się trzymać maksymy: „prawda czasu, prawda ekranu”. Dlatego wiele znanych osób gra w jego produkcjach samych siebie. Na przykład kompozytor muzyki do Misia, Jerzy Defel, wstąpił jako dyrygent akompaniujący artyście granemu przez Pawła Wawrzeckiego, a Ewa Bem zagrała samą siebie śpiewającą kołysankę. Takich przykładów jest więcej. Miłośnicy poszukiwania easter eggów mogliby dostać zawrotu głowy podczas seansu. Wystarczy wspomnieć, że w filmie możemy zobaczyć zarówno ojca Stanisława Tyma, jak i jego brata. Jeden zagrał fryzjera Pawła, specjalistę od fryzur typu Kojak, a drugi przechadza się z psem podczas ujęć kręconych nad jeziorem. Legendą okryła się już wyprawa ekipy do Londynu na kilkudniowe zdjęcia. Niestety, nie wszystkie sceny udało się nagrać zgodnie z planem. Przez ataki bombowe IRA z 1979 roku wzmożono ochronę na lotnisku Heathrow i znacząco ograniczono możliwości nagrywania tam jakichkolwiek filmów, zwłaszcza ekipom zagranicznym. Oczywiście kilka ujęć udało się zrealizować, ale większa część została nagrana w luksusowych, jak na tamte czasy, wnętrzach biurowca Intraco II. Niemniej ekipa zrealizowała w Londynie więcej, niż zaplanowała. Z braku funduszy na przewiezienie aktorów dużą część drobnych ról musieli zagrać przedstawiciele ekipy filmowej, w tym sam reżyser. Angażowano też mieszkającą w UK Polonię, by sceny stały się bardziej autentyczne. Trzeba przyznać, że zamierzony cel został osiągnięty. Niestety, ktoś z produkcji dopuścił się dużego zaniedbania i nie spisał danych tych osób. „Nazwiska tych osób nie znalazły się nawet w napisach końcowych. To przykre, ponieważ bardzo nam pomogli, nie biorąc żadnego honorarium” – po latach wspominał ten fakt z rozżaleniem Tym.
foto. kadr z filmu
Pozostając jeszcze chwilę przy zdjęciach w Londynie – do dziś śmieszy mnie fakt, że z tych wszystkich scen cenzura najbardziej przyczepiła się do opisu szynki w jednym z tamtejszych delikatesów. A brzmiał on: „bardzo soczysta”. Według funkcjonariuszy rodaków w kraju może kłuć w oczy fakt, że za granicą jest dostępny ten nasz standardowy produkt eksportowy – legendarny Polish Ham, którego w Polsce próżno było szukać. W sumie z całego filmu cenzura podobno zakwestionowała aż 30 sen. Nie spodobała się na przykład scena kupowania mięsa w kiosku czy kultowa scena w barze mlecznym ze sztucami na łańcuchach. Podobno Bareja ocenił, że stosując się do wszystkich zaleceń, musiałby usunąć ¼ filmu. Zaczęto więc zażartą batalię, by niektóre sceny ocalić. Na szczęście się udało, bo nie wyobrażam sobie tej produkcji bez wspomnianych kultowych scen i tekstów, które w trakcie nich padają. Pomimo tego, że Miś jest komedią, to wielu osobom nie podoba się gorzka wymowa tego filmu. Brak happy endu nie był tu przypadkowy. Jest to jednak odbicie naszej rzeczywistości z tamtych czasów. Może i odbicie w krzywym zwierciadle, ale w wielu kwestiach bardzo autentyczne. Krętacze i kombinatorzy w PRL mieli się bardzo dobrze. To był dla nich raj. Tak więc Ochódzki musiał zwyciężyć, a drobny obywatel po prostu znów dostać po tyłku. System był tak skonstruowany, że ci z przywilejami zawsze wychodzili zwycięsko. Miś miał swoją premierę 3 maja 1981 roku i był wyświetlany w kinach w całej Polsce. Pomimo krytyki, która chciała widzów do tej produkcji zniechęcić, film obejrzało 626 tysięcy widzów, co szacuje się na 10,3 milionów wpływów z biletów. Tak wspaniały wynik uplasował dzieło Barei na piątym miejscu najchętniej oglądanych filmów w 1981 roku. Na czele rankingu stanął wtedy Człowiek z żelaza. Prawda jest taka, że wynik Misia mógł być jeszcze lepszy, gdyby nie zamknięcie kin i teatrów na kilka tygodni po wydarzeniach z 13 grudnia.  Czas leci nieubłaganie. Miś świętuje właśnie swoje 40-lecie, ale pomimo upływu lat nie traci na popularności. A w niektórych aspektach społecznych nie traci nawet na aktualności. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj