Mission: Impossible zrobił coś, co przez wiele lat nie było tak oczywiste. Wzięto koncept kultowego serialu telewizyjnego i zrobiono z niego jedną z najlepszych serii kina akcji w historii, która według wielu widzów w temacie filmów szpiegowskich dawno przebiła jakością przygody Jamesa Bonda. To o tyle ciekawe, że ta seria nie jest stricte osadzona w jednym gatunku, bo przecież trudno nazwać pierwszą część filmem akcji. Choć są popisy kaskaderskie, bliżej temu do thrillera szpiegowskiego. Sama jej ewolucja to również interesujący temat na osobny tekst. Tom Cruise to człowiek, który niewątpliwie wzbudza u widzów skrajne odczucia. Jedni nie są w stanie go zaakceptować za poglądy religijne, inni to rozdzielają. Seria Mission: Impossible nigdy by nie wyglądała tak, jak wygląda, gdyby nie jego pełna kontrola kreatywna. To głównie dlatego od pierwszej części sam wykonuje popisy kaskaderskie, bo nikt mu tego nie może zabronić. I tym przez te ponad 20 lat wzbudza szacunek milionów widzów na całym świecie. Spójrzmy na część pierwszą - słynne spuszczanie się po linie, które stało się jedną z kultowych scen w historii kina. A akcja na dachu pociągu? To praktyczna kaskaderka, która już wówczas pokazywała, jak Cruise poważnie podchodzi do tematu. Z każdą kolejną częścią podobnych scen było więcej - i to jeszcze bardziej widowiskowych.
fot. Paramount Pictures
Można uznać, że na przestrzeni - na razie - sześciu części (dwie kolejne w produkcji) znakiem rozpoznawczym stały się realistyczne i nieprawdopodobne, ale prawdziwe popisy kaskaderskie. Twórcy jakimś cudem z każdą kolejną częścią potrafią podwyższać poprzeczkę i wciąż zaskakiwać rozwiązaniami. Czwórka - Tom Cruise wspina się na najwyższy budynek na świecie, piątka - aktor przyczepiony do boku samolotu wznosi się w powietrze, szóstka - Cruise dokonuje skoku Halo z prawie 8000 metrów. Siódemka? Kto wie... twórcy na poważnie zaczęli rozmawiać o tym, jak wrzucić Toma Cruise'a na orbitę... Ta konwencja stała się ważnym przykładem tego, jak kino akcji z Hollywood może wychodzić ponad leniwe standardy branży, w której często brakuje kreatywności i która wyróżnia się kiepską pracą kamery oraz fatalną realizacją scen. Widzowie na całym świecie pokochali takie podejście i chcą więcej, ale to samo w sobie ma drugie znaczenie. Według mnie Mission: Impossible w kontekście całej serii uczył widzów na całym świecie odbioru kina akcji pod względem samej kaskaderki. Inaczej na coś patrzymy, gdy mamy pełną świadomość, że na ekranie jest aktor, a nie różnorakie triki ukrywające dublera. To stało się szczególnie ważne w XXI wieku, gdy wszelkie gatunki rozrywkowe zostały opanowane przez efekty komputerowe i to na nich opierano tę widowiskową stronę realizacji superprodukcji z Hollywood. Mission: Impossible cały czas jednak trzymał i nadal trzyma się swojej konwencji pozornego realizmu (to nadal film!) w postaci właśnie kaskaderki. To pozwala uczyć widzów, że nie trzeba odwalać fuszerki i można zrobić coś na takim poziomie, że nasze"WOW" sięga szczytów. Wydaje mi się, że każdy z nas widział zły film akcji i dobry film akcji, w których realizacja poszczególnych scen walk, pościgów i innych popisów stała na kompletnie różnych poziomach. Siłą rzeczy to z nami zostaje. Przy kolejnych produkcjach - choćby zwykłych przeciętniakach -  będziemy czuć, że to nie jest ta skala realizacyjna, bo brakuje wizji, podejścia i rozsądku. Hollywoodzcy decydenci czasem traktują swoich odbiorców jak głupców, bo jak mam cieszyć się walką czy pościgiem, gdy kamera trzęsie się jak szalona, a cięcia następują tak szybko, że zasadniczo nic nie widzę? Wydaje się, że Mission: Impossible przez lata uczyło osoby z branży, jak można kręcić widowisko, zachowując najwyższą jakość realizacyjną. Co prawda, wpływ nie był tak wielki i skuteczny, jak choćby Johna Wicka w ostatnich latach, ale trudno odmówić znaczenia tej serii dla rozwoju gatunku. Takie dokonania i sukcesy pokazują, że dało się robić je dobrze na przekór złym standardom branży, które aktualnie były w modzie.
fot. materiały prasowe
Zaznaczmy sobie, że rozmawiamy o akcji, o realizacji scen rozrywkowych, efekciarskich, nie o całokształcie danych filmów. O tym, co najczęściej po seansie zostaje w pamięci. Jak sobie myślę o częściach Mission: Impossible, każdy wielki popis mógłbym wymienić z głowy, bo tak wbił mi się w pamięć. Nawet te trochę przekombinowane zabawy motorami z drugiej części, za którą nie przepadam, mimo szacunku dla twórczości Johna Woo. Dlatego koniec końców można spokojnie powiedzieć, że ta seria pod wieloma względami jest inna niż wszystkie. Pomimo różnych zakulisowych problemów i zmian wizji (a te są odczuwalne pomiędzy dwójką a jedynką, trójką i dwójką a czwórką i poprzednikami), ogólny poziom pozostaje w miarę równy. Hollywood zawdzięcza tej serii dowód na to, że jeśli kino jest ciągle tworzone z sercem, wizją i pomysłami, a do tego nie jest ograniczane przez producentów, możne zachwycać. Szkoda, że tak mało projektów może sobie na to pozwolić. Niestety, nie każdy jest  Tomem Cruisem, który zapewnia sobie kontrolę i blokuje wpływ producentów, a ci, jak wiadomo, zbyt często psuli bardzo dobre projekty. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj