Na wstępie chciałbym przeprosić redakcję Hatak.pl za zwłokę, nieodpisywanie na maile, ignorowanie telefonów i bezczelne przekroczenie deadline'u na ten tekst. Na swoje usprawiedliwienie napiszę, że otrzymałem przed paroma dniami paczkę z Amazonu wypełnioną kilkoma numerami "The Walking Dead", a dodatkowo postanowiłem odświeżyć sobie serial i... zupełnie zatraciłem się w świecie stworzonym przez Roberta Kirkmana. Dzisiejsza popkultura jest zdominowana przez "Żywe Trupy", które opanowały każde możliwe medium – od komiksu, poprzez telewizję, aż do gier wideo. Niemalże na każdym polu historia żywych walczących z martwymi odnosi artystyczny i komercyjny sukces. "The Walking Dead" to fenomen, nie ma co tego żadnych wątpliwości.

Zaczęło się od komiksu, który miał premierę w październiku 2003 roku. To ważna data, gdyż jestem pewien, że stanowi ona wyraźną granicę w historii komiksowych dziejów. Tak jak Rewolucja Francuska czy wybuch I Wojny Światowej zwiastowały nadejście nowej ery, tak samo "The Walking Dead" zwiastuje nową jakość dla graficznych opowieści. Wraz z premierą tego dzieła kończy się burzliwy okres w dziejach komiksu, który osobiście nazywam "The Triumph, The Death and Life After Death". By móc pojąć znaczenie tych słów, musimy zanurzyć się w lata 80., kiedy to rysunkowe historie osiągnęły należne im uznanie ze strony świata kultury.

W tej dekadzie miały miejsce premiery dwóch najważniejszych komiksów w historii. Dzieł, które każdy szanujący się miłośnik powinien posiadać w swojej kolekcji i rzucić w twarz tym, którzy odmawiają graficznym opowieściom statusu sztuki. Komiks był postrzegany jako kolorowanka pełna przemocy, czerstwych dialogów i infantylnych historii o ratowaniu świata. Jednak już w grudniu 1980 roku pojawiło się komiksowe dzieło na poważny i trudny temat, który wcześniej zarezerwowany był tylko dla literatury czy kinematografii. "Maus" Arta Spiegelmana opowiadał o zagładzie Żydów podczas II Wojny Światowej. Poszczególne narody zostały tam przedstawione w postaci zwierząt, gdzie Myszy (Żydzi) zostały skazane na eksterminację przez Koty (Niemców). Polacy zostali zobrazowani zaś jako... Świnie. Pewnie z tego powodu musieliśmy czekać wiele lat na wydanie tego dzieła w naszym kraju. "Maus" jako jedyny komiks w historii został uhonorowany nagrodą Pulitzera.

[image-browser playlist="593154" suggest=""]

Kilka lat później, w sierpniu roku 1986, Alan Moore i Dave Gibbson stworzyli serię "Watchmen". Posługując się schematem historii o superbohaterach, artyści powołali do życia komiks, który zachwycił amerykańską krytykę i został wpisany na listę 100 najważniejszych dzieł literackich magazynu "Time". Dodając do tych dwóch wybitnych dzieł takie perełki, jak "Powrót Mrocznego Rycerza" Franka Millera czy "Sandman" Neila Gaimana, łatwo możemy domyśleć się, dlaczego lata 80. to okres triumfu komiksów.

Te światłe czasy nie trwały długo, bo w latach 90. do drzwi wydawnictw zapukał kryzys. Nie ma jednej prostej odpowiedzi, dlaczego nagle doszło do recesji na rynku. Wynika to zarówno z błędnych decyzji marketingowych, jak i z problemów dystrybucyjnych. Głównym czynnikiem była zdaje się jednak sama zawartość komiksów. Fani w końcu dorośli, a historie o superbohaterach pozostały na poziomie dziecinnych opowiastek o walce pięknych i dobrych z brzydkimi i złymi. Z kolei młodzi potencjalni czytelnicy mieli problem, by wkroczyć w uniwersum DC lub Marvela. Batman czy Spider-Man pojawiali się na łamach kilku regularnych serii, historie przeplatały się z przygodami superbohaterów z innych tytułów, a poszczególne wątki często odwoływały się do wydarzeń i postaci, które pojawiły się w numerach sprzed lat.

By ratować sprzedaż, wydawnictwo DC wpadło na "genialny" pomysł - "It's simple, we kill the Superman", Batmanowi złamiemy kręgosłup i odeślemy na emeryturę, a Halowi Jordanowi/Green Lanternowi zniszczymy rodzinne miasto, zabijając wszystkich przyjaciół. Każdy z superbohaterów musiał wkrótce stanąć w obliczu śmierci i dla żadnego z nich nie skończyło się to happy endem. Ameryka oszalała na punkcie "Śmierci Supermana". Długie kolejki ustawiały się przed księgarniami, ceny limitowanych numerów osiągały zawrotne ceny, a telewizyjne programy informacyjne poświęcały temu wydarzeniu znaczną uwagę. Nawet w Polsce wieczorne wydanie "Wiadomości" TVP wspominało o premierze komiksu. U nas ton doniesień był jednak zgoła inny - dziennikarze mówili: "jacy głupi ci Amerykanie, podniecają się kolorowanką".

[image-browser playlist="593155" suggest=""]©2010 AMC

Wydawało się, że na oczach wszystkich "umiera" jeden z symboli amerykańskiej kultury. Sprzedaż komiksów natychmiast poszybowała w górę, choć ostatecznie okazało się to jedynie łabędzim śpiewem. Po numerach przedstawiających pogrzeb Supermana i sytuację w Metropolis po jego odejściu, w rok później Człowiek ze Stali zmartwychwstał. I wszystko straciło sens. Amerykanie zrozumieli coś, co my światli (i zarozumiali) Europejczycy wiemy od dawna – główny i tytułowy bohater nigdy nie umrze. A jeśli nic złego nie może mu się przydarzyć, to nie ma sensu śledzić jego losów. Fani stracili zainteresowanie przygodami superbohaterów. Sprzedaż regularnych numerów serii poleciała na łeb na szyję i jedynie pojedyncze zamknięte historie tworzone przez wybitnych artystów przyciągały uwagę czytelników.

Gdy wszyscy orzekli, że komiks nie uzyska już takiego zainteresowania jak w latach 80., na scenę wkracza Robert Kirkman. Jego "The Walking Dead" dokonało rewolucji - śmierć znów wkroczyła do komiksu. Nie tylko w postaci szwędających się trupów, ale też w możliwości odejścia każdego z bohaterów. Kirkman niczym George R.R Martin, autor "Gry o tron", uwielbia zabijać postacie, które stworzył. Dzięki temu fani znów z niecierpliwością odliczają dni do premiery kolejnego numeru, by przekonać się, czy ich ulubiony bohater przeżył kolejną przygodę. Dodatkowo Kirkman nie tylko sprawił, że przejmujemy się losami postaci, współdzielimy ich troski i smutki, ale pod przykrywką fantastycznej opowieści ukrył prawdę o nas samych i o świecie, w którym żyjemy. To nie martwych powinniśmy się obawiać, ale tych, którzy przeżyli, bo człowiek człowiekowi wilkiem, a zombie zombie zombie.

Jednak fenomen "The Walking Dead" nie ogranicza się jedynie do komiksu, a sięga do wielu mediów popkultury. Chyba nikomu nie trzeba przypominać o serialu stacji AMC, który stanowi adaptację komiksu. Krytycy uznają go za jedną z najlepszych pozycji w obecnej ramówce amerykańskich stacji, a widzowie potwierdzają te opinie, masowo gromadząc się przed telewizorami (o wpływie tej produkcji na amerykański rynek telewizyjny pisano już tutaj). Chciałbym podkreślić pewną cechę tego serialu, której nie udało mi się odnaleźć wśród podobnych dzieł. Przyjęło się bowiem dzielić adaptacje na te dobre, czyli wierne, oraz te złe, które odbiegają od pierwowzoru. W myśli filmoznawczej pojawia się podobny podział, choć pozbawiony wartościowania. Dodatkowo wśród procesów adaptacji wymienia się wersję pośrednią, czyli "komentarz", gdzie pewne elementy oryginału ulegają świadomej zmianie. Właśnie z tym wariantem mamy do czynienia w przypadku "The Walking Dead". Twórcą serialu jest Frank Darabont, który według użytkowników największego filmowego portalu na świecie IMDB.com, stworzył najlepszy film w historii – "Skazani na Shawshank". Robert Kirkman pełni rolę producenta wykonawczego, czyli zatwierdza wszelkie decyzje fabularne. Pilotowy odcinek jest niemalże kopią graficznej opowieści, jak gdyby rysunkowe kadry ożyły i nabrały koloru. Nawet dialogi w niektórych scenach są dosłownymi cytatami z kart komiksu. Jednak już seans drugiego odcinka może wprowadzić komiksowych fanów w konsternację – "Kim jest ten nieprzyjemny typek Merle?" A kiedy na scenę wkracza jego brat Daryl, już mamy pewność, że produkcja zbacza ze ścieżki pierwowzoru. Bowiem między serialem i komiksem wykreował się osobliwy związek, a oba prowadzą między sobą dialog, próbując odpowiedź na pytanie "Co by było, gdyby?". Mamy tu do czynienia z historią dziejąca się w alternatywnej rzeczywistości, która różni się jedynie kilkoma szczegółami. Bohaterowie, którzy w komiksie towarzyszyli Rickowi przez wiele numerów, w serialu giną znacznie szybciej, a ci, którzy opuścili grupę, tutaj trzymają się razem. Jeszcze inni – jak Tyreese – zamiast pojawić się w pierwszym sezonie, dopiero w trzecim zaczynają gościć na ekranie. Można by wymienić jeszcze dziesiątki różnic, ale osoby nie zaznajomione z komiksem uznałyby to za spoilery. Wyobraźcie jednak sobie, jak bardzo musi się różnić konfrontacja z Gubernatorem, skoro w komiksie brakuje braci Dixon. Zachęcam zatem tych, którzy mieli okazję zapoznać się tylko z jednym z opisywanych dzieł, by sięgnęli po to drugie. Nie raz i nie dwa pojawią się zaskakujące zwroty akcji, odmieniające całkowicie rozwój wydarzeń.

[image-browser playlist="593156" suggest=""]©2010 Telltale Games

Po komiksie i serialu przyszedł czas na kolejne dzieło z serii "The Walking Dead". W ubiegłym roku miała miejsce premiera gry wideo, która bez wielkiej kampanii reklamowej szturmem podbiła rynek. Za produkcję odpowiedzialne jest studio Telltale Games, specjalizujące się w przygodówkach typu point & click, a na ich koncie znajdują się takie tytułu, jak "Sam & Max", "Tales of Monkey Island" czy kontynuacja serii filmowej "Back to the Future". Ich "The Walking Dead" pokonało wielu pewnych kandydatów i wielokrotnie uzyskało tytuł gry roku (w Polsce znalazło się też na liście najlepszych pozycji minionego roku w czasopiśmie "CD-Action").

Fabuła gry opowiada o losach ludzi, którzy nie pojawili się na łamach komiksu, choć przyjdzie nam również czasem spotkać kilka dobrze znanych postaci. Głównym bohaterem jest Lee, mężczyzna oskarżony o morderstwo i eskortowany do więzienia, oraz mała dziewczynka, Clementine, która już po wybuchu zarazy zostaje przez niego uratowana. Twórcy obiecywali graczom trzy rzeczy: wciągającą i wzruszającą opowieść o ludziach walczących o przetrwanie, emocjonujące starcia z żywymi trupami oraz trudne moralnie decyzje, które będą miały wpływ na finał historii. O dwie pierwsze obietnice mogliśmy być spokojni – w końcu to "The Walking Dead". Gra zaserwowała nam mroczną opowieść pozbawioną happy endów, nasyconą strachem, a także przerażającym odczuciem z głębi trzewi, że wszyscy kiedyś dołączymy do potworów, z którymi walczymy. Z kolei przyjaźń i znakomicie rozwijająca się osobliwa relacja między ojcem a córką, wzruszają niemalże przy każdej minucie spędzonej z grą. Natomiast jeśli chodzi o walki z trupami, to chciałbym się przyznać, że zawsze trochę śmiałem się z histerycznych reakcji bohaterów z komiksu czy serialu. "Jesteście Amerykanami, nigdy nie oglądaliście żadnego filmu o zombie?!" - myślałem sobie. Teraz za to przepraszam, już nigdy tego nie zrobię. Podczas gry sam krzycząc w panice wciskałem z całej siły przypadkowe przyciski na padzie, próbując uratować Lee przed pierwszym napotkanym Szwędaczem.

Fenomen świata "The Walking Dead" doczekał się także polskiego akcentu. Na przełomie stycznia i lutego miała miejsce premiera pierwszego na świecie audiobooka komiksu (sic!). Choć wydaje się, że w tym przypadku powinniśmy używać terminu "słuchowisko", to bezspornym jest fakt, że Polacy stworzyli coś niezwykłego i oryginalnego. Dzięki temu ci, którzy z różnych powodów stronią od komiksów, będą mieli okazję zapoznać się z genialnym dziełem Kirkamana. A może przy okazji nastąpi zmiana konserwatywnego postrzegania graficznych opowieści w naszym kraju? Słuchowisko warto również polecić tym, którzy już posiadają na swojej półce numery "The Walking Dead". W akademickim dyskursie wielokrotnie podkreśla się pokrewieństwa między filmem a komiksem: okres narodzin, sposób narracji, kadry i ich łączenie/montaż, pracę zespołową czy wzajemne inspiracje. Tym, co je różni, to dźwięk (pomijając onomatopeje i graficzne ekwiwalenty) oraz muzyka. Jednak teraz możemy cieszyć się mówionymi dialogami, odgłosami otoczenia oraz ścieżką muzyczną zmontowaną z rytmem czytania kadrów. Odpalcie słuchowisko na swoich słuchawkach, weźcie komiks do ręki - ta kombinacja na pewno zapewni wam wiele nowych wrażeń.

Lista dzieł z serii "The Walking Dead" nie byłaby pełna bez wspomnienia książek, które rozbudowują to uniwersum. "Narodziny Gubernatora" oraz "Droga do Woodbury" zostały napisane przez samego Roberta Kirkmana i Jaya Bonansinga, pisarza specjalizującego się w thrillerach. Obie pozycje skupiają się na genezie Gubernatora i losach mieszkańców Woodbury. Pierwsza książka niedawno została wydana w Polsce przez wydawnictwo SQN, a premierę drugiej części zapowiada się na kwiecień. Choć jeszcze nie miałem okazji ich przeczytać, jestem pewien, że muszą stać na wysokim poziomie. Póki co wszystko, co posiada w swoim tytule "The Walking Dead" oraz jest sygnowane nazwiskiem Kirkmana, zawiera w sobie pierwiastek geniuszu.

Żyjemy w świecie bezsprzecznie opanowanym przez popkulturowy fenomen żywych trupów. Jeśli zaś kiedyś wybuchnie prawdziwa plaga zombie, wiedzcie, że swoją grupę zbieram w Krakowie w 24-godzinnym Tesco przy ul. Kapelanka.

Czytaj więcej: Żywe rozmowy o trupach. Audycja o "The Walking Dead"

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj