„Ej, znasz taki film The Room?”, usłyszałem z dziesięć lat temu od przyjaciela, kiedy zastanawialiśmy się przy którejś już z kolei wypitej butelce, co teraz obejrzeć. Nie znałem.
Padła sugestia, że nie damy rady tego zmęczyć za jednym posiedzeniem, lecz nie dowierzałem, bo przecież w owym czasie byłem koneserem kina ze znakiem jakości „Szajs” i nie przepuszczałem żadnej okazji, aby się przed telewizorem upodlić. Zostało mi to zresztą do dzisiaj. Obejrzałem całość z rozdziawioną gęba i to bez choćby jednej pauzy. Niejednokrotnie próbowałem przeanalizować, co zobaczyłem i za każdym razem odbijałem się jak od ściany, film ten okazał się bowiem absolutnym kuriozum nieprzynależącym do (cokolwiek nadużywanej) kategorii „Tak złe, że aż dobre”. Ale może to i lepiej, bo odarcie The Room z tajemnicy to jak spojrzenie w oczy absolutowi. A tak mogę z pełną szczerością powiedzieć, że to najbardziej nieudolny film, jaki oglądałem, przy czym podkreślam, że mam za sobą i gumowe potwory, i aktorki wystrugane z kawałka drewna, i scenariusze napisane nawet nie na kolanie, tylko na półdupku, i flaki z okolicznego mięsnego, i rzeczy, od których i sam Roger Corman odwróciłby się z pogardą.
Przynajmniej lubię tak o filmie pana Tommy'ego myśleć. The Room to festiwal upiornej żenady pozbawionej jakiegokolwiek artystycznego (rozumianego tutaj, po prostu, jako twórczego) nerwu, po prostu gniot straszliwy, o którym nie da się powiedzieć z ręką na sercu dobrego słowa. Bo obiegowe opinie o tym, że Wiseau to człek na miarę Eda Wooda są nietrafione, bazują bowiem na podstawowym skojarzeniu, utrwalonym przez luźną analogię dzięki znakomitemu filmowi Tima Burtona. Tymczasem, o ile obaj to faceci, którzy chcieli, ale nie potrafili, tak wyniesiony teraz przez hollywoodzką mitologię – rozkoszującą się opowieściami o niepoprawnych marzycielach – Tommy przypomina raczej marnego pisarza wykładającego hajs, żeby ktoś go wydał. Przy czym od razu podkreślam, że żaden ze mnie apologeta Wooda, bynajmniej, ale to, chcąc nie chcąc, wspólny mianownik dla wszystkich tych, którzy z maniackim uporem kręcili barachło. Lecz przyznać muszę, że nigdy nie uważałem go za beztalencie, umiał w jakimś tam stopniu posługiwać się językiem kina, który Wiseau boleśnie kaleczy, a efekt nie jest spektakularny, tylko żenująco nudny.
Wszystkie te „Hi, Marki” i wypięte pośladki Tommy'ego nabrały kontekstu i obrosły kultem dopiero z czasem, kiedy zaczęły krążyć po necie. Nic dziwnego, taka kolej rzeczy, lecz jak oglądać film za jednym zamachem bez jego wcześniejszej znajomości, zobaczy się jedynie męczącą nieudolność. Do pewnego momentu nawet nie byłem pewien, czy u Wiseau na strychu wszystko jest okej, bo wydał mi się społecznie niedostosowany, którą to diagnozę podtrzymuję do dzisiaj, i nie byłem pewien, czy wypada mi się z tego wszystkiego, co oglądam, głośno rechotać. Bo nie neguję niezamierzenie rozrywkowego aspektu The Room, gdzieżbym śmiał. Chcę jedynie przez to wszystko powiedzieć, że Wiseau nie dorasta Woodowi do pięt. Co też jest pewnym osiągnięciem.
Tommy nie jest romantycznym marzycielem, ale rozwydrzonym, bogatym dzieciakiem z drogimi zabawkami, który wyskrobał bodajże sześć baniek na film i billboardy. Skąd miał hajs? Czytałem różne teorie, od tej, że handlował futrami, przez domysły, że ktoś wyprał te pieniądze, do tego, że robił przy nieruchomościach; to ostatnie wydaje się najbardziej prawdopodobne, zresztą sam zainteresowany niechętnie potwierdzał. Niechętnie, bo Wiseau roztacza wokół siebie nimb tajemniczego przybysza znikąd i trudno rozgryźć, czy jest to kreacja medialna (bo przecież w kontaktach prywatnych jest ponoć tak samo skryty), czy przymiot charakteru, czy faktycznie chęć przysypiania swoich korzeni piachem z jeszcze innych przyczyn. Dziennikarska dociekliwość wskazała, że Tommy jest Polakiem z poznańskiego, co ma potwierdzić nadciągający niebawem dokument. Sam jestem ciekawy owych rewelacji, ale, tak po prawdzie, niekoniecznie chcę poznać prawdę. Bo atrakcyjność jego osoby polega na owej tajemniczości, na popkulturowej z ducha legendzie o przybyszu z dalekiego kraju z przewieszoną przez ramię torbą wypchaną dolarami.
Niby co nieco tłumaczy i książka The Disaster Artist, i nakręcony na jej podstawie film, lecz sam Tommy powiedział, że prawdy tam niewiele, choć po zainteresowaniu, jaki wzbudził projekt Jamesa Franco, nieco zmienił śpiewkę. Teraz, niejako będąc na fali, razem z Gregiem Sestero, autorem rzeczonej publikacji, nakręcili kolejny film, Best F(r)iends, który ma być hołdem dla ich przyjaźni. Co przyniesie? Klip, jaki miałem okazję zobaczyć, sugerował powtórkę z rozrywki i kolejne aktorskie donkiszoterie Tommy'ego. Drugiego The Room oczywiście nie będzie, ale i chyba nikt się podobnego fenomenu nie spodziewał. Tak naprawdę bardziej od tego, co nasz radosny bohater jeszcze wymyśli, interesuje mnie to, czym się zajmuje na co dzień, bo choć jego film grany jest praktycznie non stop tu czy tam, to musi skądś mieć monetę. Nie kręci mnie zawartość jego portfela, ale wgląd w codzienność kogoś takiego jak Wiseau. Lecz z drugiej strony, jak mówiłem, niechętnie poznaję kolejne aspekty owej otaczającej go tajemnicy. Dlatego cieszę się, że poznałem The Room jeszcze bez całej tej nadbudówki, kiedy Tommy pozostawał jedynie postacią z forumowych dyskusji wielbicieli złego kina. Z tego też powodu czuję się winny, że napisałem powyższe, bo może czyta to ktoś, kto The Room jeszcze nie oglądał i zepsułem mu albo jej seans.
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.