Ma 46 lat, dwa metry wzrostu i wygląd rockowego muzyka. Tak mógłby prezentować się celebryta z okładek tabloidów. Lecz mimo że pierwszych stron gazet nie udało mu się uniknąć, z pewnością nie grozi mu bycie znanym tylko z tego powodu, że jest znany. Karl Ove Knausgård, norweski pisarz, autor monumentalnej, sześciotomowej autobiograficznej "Mojej walki", za swoje ekstremalne pod względem osobistych wynurzeń i porażająco szczerych opisów dzieło zbiera zarówno laury, jak i cięgi. Jeśli wierzyć rankingom, w ojczyźnie pisarza księgę tę ma już co dziesiąty jej obywatel, a w każdym kraju, do którego trafia, jej przekład szybko zyskuje ogromną popularność.
W skrócie fenomen "Mojej walki" Knausgårda można by wyjaśnić stwierdzeniem, że nic tak nie sprzyja popularności jak szokowanie. Jednak to byłoby zbyt proste. Knausgård bowiem opisuje swoje życie z jego pięknem i brzydotą zarazem, kreśli jego wzloty, a jeszcze częściej upadki... A że przy okazji szokuje? Cóż... Widać odwieczne problemy człowieka – jak nieszczęśliwe dzieciństwo, nałogi czy postępujące zniedołężnienie tak często towarzyszące starości i artykułowane w formie bardzo wprost, bez żadnych uładzeń – mają tę moc. Zresztą w początkach swojej kariery Knausgård zupełnie nie myślał o tej formie ekspresji. Chciał wzniosłej fikcji literackiej traktującej o ideałach i wyszukanej formy nadającej jej literackiej szlachetności. Chodził nawet do prestiżowej szkoły kreatywnego pisania w Bergen. Dzisiaj twierdzi, że to prawie zniszczyło go jako autora, bo kiedy język i forma stają się ważniejsze niż wszystko inne, z tekstu znika wszelka pierwotność, autentyczność. Na napisanie dwóch książek jeszcze miał siłę, podczas pisania trzeciej utknął. Podobny problem miał kiedyś Marcel Proust, jeszcze zanim popełnił największe dzieło swojego życia, "W poszukiwaniu straconego czasu", do którego zresztą "Moja walka", słusznie lub nie, jest porównywana. Przełom nastąpił w lutym 2008 roku, kiedy to sam przed sobą przyznał się na piśmie, że będąc ojcem i mężem, zajmując się domem i dziećmi oraz prowadząc ogólnie pojęte życie rodzinne jako artysta, pisarz czy też – jak kto woli – jednostka stworzona do jakichś bardziej zacnych umysłowych przedsięwzięć, czuje, iż czas przecieka mu przez palce, a bitwy z codziennością nie mają końca. Ten fragment zresztą napotkać można już na początku pierwszego tomu Mojej walki, co oczywiście z miejsca przyciąga uwagę większości czytelników. No bo jakże to tak – pisać, że zajmowanie się własnymi dziećmi to stracone chwile? Ano, to nie pierwszy i nie ostatni raz, kiedy Knausgård mniej lub bardziej wprost da do zrozumienia, że do bycia rodzicem nie do końca dorósł. W końcu dziecięce zabawy, płacze, pory karmienia, mycie, przebieranie itd. bardzo przeszkadzają w regularnym pisaniu. Jednak jakoś – celowo nie precyzuję tego jakoś, które wyniknie zapewne z kolejnych tomów – udało mu się zdobyć na konsekwencję, ponieważ docelowo popełnił dzieło liczące 3500 stron, które przyniosło mu zjawiskową wręcz popularność.
Gdy się przyczynom tej popularności przyjrzeć przez lupę, trudno się dziwić jej zaistnieniu. Knausgård, narrator "Mojej walki" i jej główny bohater, to postać fascynująca. I nie chodzi tu o żadne nadludzkie moce czy niezwykłe przygody, ale o człowieczeństwo podawane na talerzu niejednokrotnie w ten sposób i w takiej ilości, że czytającemu robi się niedobrze. Sprzyja temu prosty język, przejrzysty, nieudziwniony i, jak głosi plotka, powstały bez skreśleń. Knausgård nie stara się czytelnika oczarowywać ani sobą samym, ani otaczającym go światem. Ba, swoją skromną, acz znaną już całemu światu osobę przedstawia jako tchórza i egoistę. Tchórza, bo zbyt często wspomina, że udawał, aby być akceptowanym, nie mówił, co naprawdę myślał, aby coś zyskać. Egoistę, bo... Nie, nie tylko z powodu nieprzemyślanego do końca tacierzyństwa. Egoizm Knausgårda posuwa się dalej. Mianowicie pisze on o swoich bliskich często tak, że gdyby ci, co już zmarli, nadal żyli, to by się mieli ochotę schować pod ziemię, a ci, co żyją, dzwonią do niego z pretensjami, przeklinają go, wytaczają mu procesy. Sam zainteresowany potwierdza, że nie zastosował się do uwag wszystkich osób po tym, gdy już przeczytały wysłany do nich pierwodruk, i że to niedostosowanie się oraz publiczne rozebranie co poniektórych ludzi jest niemoralne i pozbawione empatii. Takie podejście oczywiście może zniesmaczać, a do jego właściciela można utracić resztki sympatii, ale z pewnością jest skuteczną reklamą. Bo jest boleśnie szczerze, bo jest okrutne, bo książka Knausgårda nie pozostawia obojętnym. Większość będzie go nie cierpieć, co wcale im nie przeszkodzi z zainteresowaniem czytać jego wywodów dalej. Mniejszość będzie mu współczuć, czytając o dziecięcym strachu przed despotycznym ojcem i układaniem sobie dnia wedle tego, jaki rodziciel ma nastrój. Część czytelników będą bawiły opisy młodzieńczego transportowania piwa na imprezę w tajemnicy przed rodzicami, a sporą ich grupę przerazi opis degrengolady powstałej w wyniku alkoholizmu. A ostatnie, co będzie można o Knausgårdzie powiedzieć, to to, iż jest przeciętny, mimo że nie opisuje niczego, czego nie stworzyłoby samo życie. I to nie życie celebryty, ale trochę niebieskiego ptaka, trochę parszywego tchórza, a przede wszystkim – wrażliwca pełnego człowieczych bolączek, który postanowił je przelać na papier.
[image-browser playlist="577661" suggest=""]
Wyczerpująca wiwisekcja, którą na kartach "Mojej walki" popełnił Knausgård, z rzadka tylko przemyca prywatną filozofię autora. Wprawdzie znajdziemy przejmujący, bardzo fizjologiczny opis śmierci i wykład na temat postrzegania jej aktu przez społeczeństwo, ale w większości opisywanych spraw norweski pisarz będzie się ślizgał po powierzchni, po obserwacjach codzienności, po opisach węzłowych wydarzeń z jego życia. A to wraz z krystalicznie czystym stylem pisania, który sprawia, że mimo sporej objętości książki kończy się ona bardzo szybko, z nieomylną precyzją uderza w teraźniejszość. Nie znaczy to jednak, że Moja walka jest pozycją o małej wartości. Wręcz przeciwnie. Autor udowadnia w niej, że można być niespełnionym 39-letnim Norwegiem o niewyparzonym języku i ukazać się z tej strony, aby większość – nieważne, że w innym wieku i z innych krajów, ba, nawet, że innej płci – się z nim utożsamiła, jednocześnie nie lubiąc go i mu współczując. Bo Karl Ove Knausgård bez pardonu odsłania ciemną stronę zarówno człowieka, jak i zdarzeń, z którymi staje oko w oko na życiowej drodze. A nic tak dobrze się nie sprzedaje jak ekstremalnie i mrocznie ukazane człowieczeństwo.