Na ekrany kin wchodzi zwariowany Atak paniki - film, który zadebiutował na zeszłorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Reżyser Paweł Maślona oraz współscenarzystka i aktorka Aleksandra Pisula (filmowa Kamila) opowiedzieli nam o swoich inspiracjach, pracy na planie i pierwszych pomysłach na film, które - jak się okazuje - były kompletnie inne od tego, co możemy oglądać w efekcie końcowym. W wywiadzie mogą być drobne spoilery. Michalina Reda: Czy wasz film można z czystym sumieniem nazwać komedią? Paweł Maślona:  Raczej czarną komedią. To tragikomedia albo czarna komedia. I tak staramy się o tym mówić, żeby widzowie nie poczuli się oszukani, wychodząc z kina – że miało być tylko wesoło, a jest… cóż, nie tylko wesoło. Publiczność na premierze śmiała się cały czas! P.M. I to jest super. Tylko chodzi o to, by poza tym, że jest śmiesznie, towarzyszyło temu uczucie takiego podskórnego lęku. I żeby to, co jest pod spodem w tym filmie, wychodziło coraz bardziej na wierzch. To może zapytam: jak ma się tytuł do całego filmu? Czy wszystkie postaci doznają tego ataku? P.M. Nie, bo właśnie… to nie jest film o ataku paniki. Ten film to atak paniki. Wśród tych historii jest chyba jeden przypadek takiego klinicznego ataku paniki – u chłopca, który ma rzeczywiście objawy, jakie towarzyszą atakowi paniki – a wiem, bo przechodziłem wielokrotnie [śmiech]. Dla mnie ten tytuł był od początku pewnym hasłem wywoławczym dla struktury całego filmu – to ma być nazwa całego tego projektu, to znaczy: idziesz na Atak paniki i dostajesz ataku paniki. Film ma formę ataku paniki – zaczyna się powoli, powoli, powoli, potem coraz szybciej i szybciej, nakręca się i… bum. Aleksandra Pisula: Wszystkie postaci sięgają pewnego rodzaju stanu lękowego. Właściwie każda z nich ma takie uczucie. P.M. ...ale nie wszyscy symultanicznie przechodzą przez to samo. Oni w różnych momentach filmu mają swoje najsilniejsze momenty, ale i całość filmu zaczyna być coraz bardziej nie do zniesienia, zwłaszcza pod koniec, gdzie każdy jest uwiązany w jakąś sytuację dynamiczną, stresującą. Jako całość to ma dać wrażenie czegoś, co jest nie do wytrzymania. Wspominałeś, że przy okazji klinicznego ataku chłopca powróciły osobiste doświadczenia, stąd pytanie: czy w każdym z tych wątków znajdą się jakieś doświadczenia, które was dotykały? A.P. Stany emocjonalne tak, myślę, że bardzo. My wychodziliśmy właśnie od tego typu stanów. P.M. Na przykład historia Artur Żmijewski jest jednocześnie historią o piekle braku asertywności. Tego, jak człowiekowi bez asertywności ktoś wchodzi na głowę i doprowadza do tego, że on jest złamany, po prostu jako człowiek. Że jest upokorzony. Więc owszem, to są sytuacje, które ja sam gdzieś przeżywałem wielokrotnie – gdy czujesz, że ktoś cię zaczyna męczyć, a jesteś zbyt uprzejmy, żeby mu odmówić. Wtedy wyobrażasz sobie: a co by było, gdyby mieć w filmie takiego właśnie bohatera, któremu ktoś wchodzi na łeb? To jest tego typu droga. W każdym z tych bohaterów jest coś z nas – pewne cechy, stany, czy potencjały do tego, żeby znaleźć się w pewnych sytuacjach. Ale nie znaczy to, że znaleźliśmy się w tych sytuacjach. Ot, fantazja na ten temat. W jakiej kolejności powstawały te historie? Czy któraś z nich była w głowie już na samym początku? A.P.: Najstarsza jest historia Moniki i Dawida. P.M. Tak, ta historia restauracyjna jest jedną z pierwszych, które powstały i które praktycznie od momentu kiedy je napisaliśmy, w zasadzie nie uległy zmianie. Historia Miłosza też niewiele się zmieniła w stosunku do pierwotnej wersji, którą napisaliśmy trzy lata temu. Samolot powstał później. Na początku akcja miała dziać się we Włoszech i pierwotnie historia Oskara, tego grubego turysty, miała rozgrywać się na Wezuwiuszu. Później trzeba było to przepisać, no i wymyśliliśmy samolot, który dodatkowo jest idealny do naszej polskiej scenerii - wiele rzeczy jest związanych z samolotami w naszej historii. Skoro już jesteśmy przy Nicolas Bro, aktorze, który wcielał się w grubego Amerykanina – w jaki sposób wyglądał jego casting? P.M. To Ola wpadła na pomysł Nicolasa. Potrzebowaliśmy otyłego aktora, który, no… po prostu będzie wielki. Ja go kojarzyłem, ale pomyślałem, że pewnie się nie zgodzi… A.P. Tak, to jest uznany aktor, grał w Nymphomaniac - Volume 1, w filmie Adams æbler, w Bron / BroenP.M. Myśleliśmy, że nie będzie mu się chciało brać udziału w jakimś tam polskim projekcie, w którym połowę filmu jest martwy… [śmiech]. Ale przeczytał scenariusz i jego agentka odpisała, że nawet mimo tego, że przez większość czasu nie żyje, to bardzo chce wziąć w tym udział, bo bardzo mu się to podoba. Wszedł w to od razu. To jest zresztą przeuroczy człowiek, zwierzę aktorskie. Więc tak to było z Nicolasem, co jest super, bo to przecież pierwszy pomysł jaki mieliśmy na tę postać. I od razu zaskoczyło. A czy te sceny, w których on jest martwy, wymagały wielu dubli? Podejrzewam, że były śmiechy na planie, bo jednak ciężko jest udawać nieżywego… P.M. Nawet nie, to było po prostu dość męczące dla niego, bo co chwilę kolejna przestawka, a ty, Nicolas, masz być nieruchomo. Tak naprawdę to jest trudne – wstrzymywać oddech albo mieć otwarte oczy. Człowiek ma swoją określoną wytrzymałość i nie potrafi mieć otwartych oczu non stop. Podejrzewam, że dla niego większą trudnością były te sceny, kiedy był martwy niż te, kiedy grał – bo jak on gra to jest w swoim żywiole. A jak mu każesz nic nie robić... no to wtedy się zaczyna męczyć. Pozostając jeszcze przy tym samolocie – w jaki sposób kręciliście scenę turbulencji? Czy to kamera była w ruchu, czy cała scenografia się ruszała? P.M. Tak, zrobiliśmy to głównie kamerą. Mieliśmy też taką instalację, mechanizm, który mógł ruszać scenografią, ale finalnie użyliśmy tylko tych ujęć, w których ruszaliśmy samą kamerą. I aktorami, oczywiście. Okazało się, że to wystarczy i nie musimy ruszać całym samolotem, żeby osiągnąć ten efekt. No dobrze, więc przejdźmy do sedna. Który z tych wszystkich filmowych wątków jest waszym ulubionym? A.P. Ja chyba nie jestem w stanie stwierdzić. Gdy zobaczyłam ten film pierwszy raz, to jedną z rzeczy, która mnie bardzo zdziwiła, jest fakt, że faktycznie nie mam tu jakichś preferencji. Że po prostu oglądam to, jak jeden organizm, i nie mam w głowie żadnego plebiscytu, gdzie jest ciekawiej, a gdzie mniej. P.M. Tak, to jest jednak jeden film i nie masz poczucia, że to kilka zupełnie niezależnych historii. To tworzy razem jakąś całość, która jest powiązana ze sobą. Ja mam o tyle inaczej, że dla mnie określone historie to są też wspomnienia z planu, więc mogę porównać, że tu było tak, a tu było tak… Każda historia wiąże się z czymś innym, bo to zupełnie różne doświadczenia reżyserskie – na przykład w historii Kamili wystąpiły jednocześnie cztery debiutantki. W jednym pomieszczeniu, w jednym wnętrzu. Miało to swój walor, swoją energię. I ten okres pamiętam jako coś bardzo fajnego, właśnie ze względu na tę energię. Każda historia ma w sobie coś innego, każda się wiąże z czymś innym… ale wszystkie dzieci kochamy tak samo. W filmie pojawiły się trzy najgłośniejsze nazwiska, czyli Artur Żmijewski, Dorota Segda i Magdalena Popławska. Czy te role były pisane pod nich, czy ułożyło się to dopiero później? P.M. Magdę mieliśmy w głowie od samego początku, nawet w scenariuszu Włoch. Jeśli to by się miało dziać w Neapolu, to ona jest kimś takim jak Cate Blanchett. Później to ja się nawet cieszyłem, kiedy wyszło, że trzeba przepisać to na realia polskie. Już wiedziałem, że to prawdopodobnie będzie Magda, bo zawsze chciałem z nią pracować. Sama rola okazała się też bardzo dobra dla niej – taka, w której ona sama może się trochę wyżyć, bo jest tam dużo do grania. To też jest trudne, bo w zasadzie wszystko rozgrywa się przy stoliku. Tam się nic specjalnie nie dzieje jeśli chodzi o inscenizację. Uwaga jest cały czas skupiona na twarzy i to jest naprawdę duże wyzwanie aktorskie, ale Magda jest świetna i świetnie sobie z tym poradziła. Artura również było łatwo ściągnąć, cieszył się bardzo, że może zagrać coś totalnie na kontrze do tego, co gra. A z Dorotą znałem się wcześniej – robiliśmy kiedyś krótki film, więc ona też w to weszła od razu. Z Nicolasem też przecież mieliśmy szczęście, więc w zasadzie każdy pierwszy typ, który mieliśmy, trafił do filmu. A jak wyglądał sam proces powstawania scenariusza? Są trzy nazwiska współscenarzystów. Czy było tak, że jedna wersja przechodziła kolejno przez wszystkie ręce, czy może burza mózgów przy stole…? A.P. To Paweł jest głównym ojcem tego scenariusza i to do niego należą wszystkie te ostateczne decyzje. To jego film, więc musi być jego marzeniem. Prace nad scenariuszem trwały cztery lata, wersje były przeróżne i my również zmienialiśmy się w tym czasie. I przyszedł taki czas, że powstał Atak paniki – nie Historie śmieciowe ani coś innego. P.M. Tak, bo gdy zaczynaliśmy cztery lata temu, to pierwszym tytułem były właśnie Historie śmieciowe. I to było trochę inne - one były bardziej niezależne, wspólnym mianownikiem dla tych historii był kryzys śmieciowy w Neapolu. Było to bardziej realistyczne, jeśli chodzi o sposób opowiadania… A z czasem zacząłem wrzucać do tekstu rzeczy, które w tamtym etapie były dla mnie szczególnie ważne. Jeszcze na początku umówiliśmy się tak, że będziemy to wspólnie tworzyć i pisać. Ale jednocześnie poprosiłem ich o zaufanie, żeby pozwolili mi nadać temu ostatecznie taką formę, jaką ja uznam za słuszną. Film dość mocno się otwiera. W scenie otwierającej, jeszcze przy napisach, na ścianie widzimy mózg. Czy mogę zapytać z czego on został zrobiony? P.M. A to już stworzyła Liliana Gałązka. To mieszanina, w której na pewno były kawałki banana, były na pewno maliny... Plus jeszcze parę innych rzeczy. Można było to zjeść i jakby się uprzeć, to smakowałoby to dobrze. A.P. Mózg Witka smakował doskonale! [śmiech]
fot. materiały prasowe
Zapytam teraz Olę: czy nie miałaś oporów przed tak odważnymi scenami rozbieranymi? A.P. Myślę, że ciało jest instrumentem aktorów i musimy brać pod uwagę, że będziemy je w różny sposób wykorzystywać. Jednocześnie nie czuję się wykorzystana przez ten film, bo doszliśmy do wniosku, że jeśli nie pokażemy tego w sposób realistyczny, jeżeli będziemy oszukiwać widza subtelnymi ujęciami, to stawka tej bohaterki będzie niższa, niż powinna być. A stawka jest ogromna, bo ona sprzedaje siebie. To jest jej największa tajemnica, ona doświadcza jakichś stanów paranoicznych, żeby to nie wyszło na jaw – właściwie nic nie jest ważne, tylko to, żeby zachować ten sekret. To księżniczka w swojej twierdzy. Jest gwiazdą w wirtualnym świecie, a z drugiej strony jest bardzo zakompleksioną i smutną, zamkniętą, introwertyczną osobą w rzeczywistości. Ja czułam opiekę na planie. Z Pawłem się przyjaźnimy, Czarka znam bardzo dobrze i to były jedyne dwie osoby, które były ze mną w tej scenie. Plan został wyczyszczony ze wszystkich innych ludzi, którzy pracują nad tą maszyną filmową. Ale jakbym miała być szczera, to… nie było to proste. Czy tworząc tę historię, od początku widziałaś siebie w tej roli? A.P. To jest w ogóle najmłodsza historia. Gdy zaczynaliśmy pracę, to inaczej wyglądały nasze role i nasze zaangażowanie, biorąc pod uwagę, że miało się to rozgrywać w Neapolu. Więc ja i Bartek [Bartłomiej Kotschedoff - przyp. red.] byliśmy raczej drugoplanowymi postaciami. One potem ewoluowały. I gdy zaczęliśmy to pisać, to nie podchodziliśmy do tego z poczuciem, że musimy zrobić to pod nas – raczej chcieliśmy, żeby te role były jak najdalej nas, żeby nie miały z nami nic wspólnego, oprócz tego kluczowego stanu. Ja się na przykład bardzo boję tej samotności, która jest wspólnym mianownikiem moim i mojej bohaterki. Boję się takiego rodzaju osamotnienia, jakie ona przeżywa, takiego niepogodzenia ze sobą. I w ostateczności postanowiliśmy, że to będzie rola dla mnie. A skąd pomysł na seks-kamerki? Dlaczego nie zdecydowaliście się pokazać prostytutki? A.P. - Myślę, że to jest bardzo ciekawy świat, który wytworzył się w Internecie. To cieszy się naprawdę ogromnym powodzeniem, skandalicznie ogromnym. Obecność tego obserwuje się nie tylko na portalach pornograficznych, ale nawet na YouTube i w social media. Ludzie się tym parają, to jest po prostu biznes. Nas bardzo interesował temat branży pornograficznej – oglądaliśmy dokumenty, wywiady… Okazuje się, że ludzie są 24 godziny na dobę dostępni ze swoim ciałem, co jest przerażające. Ale nie chcieliśmy moralizować. Nie chcieliśmy dawać odpowiedzi, czy to jest dobre, czy złe. Chcieliśmy po prostu opowiedzieć historię tej dziewczyny. A interpretacja pozostaje w rękach widza.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj