Autorem jest Tomasz Goska ze współpracującego z nami portalu FilmMusic.pl. Posłuchajcie, przeczytajcie i zostawcie wrażenia i opinie w komentarzach.
Stargate, to rzeczywistość filmowa, która podlega nieustannym przeobrażeniom. W momencie, gdy pisałem poprzedni artykuł o muzyce z tej serii, na srebrnych ekranach królował jeszcze czwarty sezon Atlantis. Wiele zmieniło się od tego czasu. Atlantyda wylądowała w końcu na Ziemi, grupa SG-1 zaskoczyła nas nowymi przygodami w pełnometrażowych produkcjach, a na horyzoncie pojawił się nowy wątek tułaczki zagubionej gdzieś w kosmosie grupy ludzi. Cóż, pod względem muzycznym również sporo się wydarzyło, stąd pomysł na uzupełnienie poprzedniego artykułu poruszającego tę problematykę. Wszystkich, którzy nie mieli okazji zapoznać się jeszcze z moimi poprzednimi wywodami, odsyłam tutaj, a pozostałych zainteresowanych zachęcam do dalszej lektury...
Coś się kończy…
The Ark of Truth, to najbardziej kompleksowa pod względem brzmienia i wykorzystanych środków wyrazu partytura Stargate'a. Jej idea utkwiła głęboko w wątkach ostatnich trzech sezonów SG-1. Nic dziwnego zatem, że królował tam wszechobecny patos wyrażany prężnie pracującymi sekcjami dętymi orkiestry oraz apokaliptycznym chórem, napominającym w niespotykanej do tej pory skali, wątek Ori. Z drugiej strony nie dało uniknąć się pewnego zapętlenia w tematycznej spuściźnie serialu, co postawiło pod znakiem zapytania oryginalność Arki.
Jakkolwiek wtórna dla znawców gatunku nie wydawałaby się kompozycja Joela, nie można odmówić jej trafności pod względem ilustracyjnym, choć i tutaj pojawia się kilka błędów natury interpretacyjnej (między innymi utwór Tomin zbyt euforycznie według mnie wtórujący strzelaninie pomiędzy żołnierzami Tomina, a SG-1). Brakuje też jednego z najbardziej interesujących tematów serialu - tematu Replikatorów. Zamiast niego kompozytor wprowadza kolejną porcję „muzyki tła” przerywanej od czasu do czasu rytmicznym ładunkiem patetycznej akcji. W ostatecznym rozrachunku Arka wypada jednak bardzo dobrze i mimo, że daleko jej do miana geniuszu swojego gatunku, z pewnością wynosi serię Stargate na całkiem nowy poziom doświadczenia muzycznego. Wystarczy tylko sięgnąć po soundtrack, zapoznać się z pierwszymi dwoma utworami, aby się o tym przekonać!
Stargate: Continuum - film, który trafił na płyty DVD kilka miesięcy po premierze TAoT, również poszczycić się może dobrą, tak od strony technicznej jak i estetycznej, ścieżką dźwiękową. Film był co prawda prolongatą dziejących się w serialu wydarzeń, niemniej generował również nowe spojrzenie na głównych bohaterów, na problemy i wydarzenia w których brali oni udział. Przełożyło się to w pewnym stopniu na ogólną strukturę ścieżki, począwszy na tematyce, a skończywszy na drobnych korektach w zakresie instrumentarium. Co dało się zauważyć już po pierwszym kontakcie z Continuum, to bardzo mocno położony nacisk na pojedyncze brzmienia. Do głosu dochodziły częściej instrumenty solowe (głównie smyczkowe), doskonale uzupełniające tzw. muzykę tła. Jeżeli bowiem Arka Prawdy szła w kierunku epickiego wydźwięku, Continuum stała się już bardziej „intymną” partyturą, gdzie poszczególne aranżacje tematyczne i sposób łączenia ze sobą różnego rodzaju motywów przejmują nadrzędną rolę. Aby jednak nie wdawać się zbytnio w niepotrzebne analizy strukturalne, skupmy się raczej na tym, co przykuć mogło potencjalnego widza/słuchacza, czyli tematach.
Pod tym względem, Joel Goldsmith pozytywnie mnie zaskoczył. Faktem jest, że często sięgał do sprawdzonych z serialu melodii, ilustrując na przykład złowrogich Goa'uldów, niemniej odciął się zupełnie od tego, co skomponował do Arki Prawdy i podarował Continuum kilka niesłyszanych dotąd znaczników muzycznych. Te odnaleźć mogliśmy w melancholijnym temacie świetnie uwypuklającym bezsilność bohaterów wobec pewnych dramatycznych wydarzeń. Bardzo heroicznie wypadł w kompozycji Joela Teal'c, urastający w niej do miana muzycznej parafrazy wielkiej determinacji i poświęcenia członków SG-1 w walce o przywrócenie prawidłowej linii czasu.
Jeżeli w taki sposób spoglądać będziemy na muzyczną oprawę Continuum, okaże się, że było to jedno z największych dokonań w dorobku Goldsmitha. Inaczej sprawa przedstawia się, gdy na tapetę weźmiemy walory estetyczne poszczególnych utworów składających się na soundtrack. Przyznam, że nie jest to muzyka, która zrywa na równe nogi i wywołuje tzw. „swobodny opad szczęki”. Nie wszystko jednak co huczne, bardzo melodyjne i zbliżone konwencją do mainstreamu jest wyznacznikiem jakości. Jeżeli partytura filmowa dobrze wywiązuje się ze swoich obowiązków, przy czym potrafi zainteresować swoją konwencją, to właśnie to świadczy o jej jakości. I choć metodologia podejścia do ilustrowania Arki Prawdy i Continuum były tak różne, osobiście stawiam te dwie ścieżki w ścisłej czołówce moich faworytów spod znaku Stargate.
… i coś się zaczyna.
Tuż po zakończeniu emisji Atlantydy pojawiła się nieoficjalna informacja, że studio zamierza ruszyć z kolejnym serialem osadzonym w świecie Stargate. Już wtedy zapowiadano, że dotychczasowy wizerunek serii zostanie znacznie zmieniony. Nowy periodyk stanie się bardziej problemowy, a pełna fajerwerków akcja zastąpiona będzie wewnętrznymi zmaganiami głównych bohaterów. Nikt z oczekujących jak na szpilkach fanów nie spodziewał się chyba, że producenci tak daleko zajdą w „ustatycznianiu” projektu, który nazwano Stargate: Universe. Pierwsze odcinki stanowiły poważne wyzwanie dla widza, ale ci, którzy wytrwali tę próbę sił, mogli nacieszyć się drobną dawką akcji już pod koniec pierwszego sezonu. Bohaterowie? Zamiast problemowych stali się problematyczni. Płytcy, przewidywalni, bez wyrazu, a przy tym niesamowicie nudni. Jak więc do tego obrazu miała ustosunkować się osoba, na której barki spadł obowiązek stworzenia ilustracji muzycznej? Przede wszystkim przyjąć z pokorą, to co popełnili twórcy serialu. Kto by pomyślał, że w swojej pasywności posunie się on aż tak daleko?
Nikogo nie zdziwił fakt, że do projektu zaangażowany został właśnie Joel Goldsmith. To była jedyna osoba, która na starcie gwarantowała przede wszystkim zrozumienie serii, a także dobrą komunikację ze studiem, wypracowane stosunki interpersonalne. W zdumienie natomiast wprawiał fakt, jak bardzo kompozytor ten dał się wciągnąć w wir studyjnych kombinacji. Pierwszy kontakt z nowym tworem Goldsmitha poważnie zachwiał moim wyobrażeniem muzycznego uniwersum Gwiezdnych Wrót. Tak jakby cały dotychczasowy dorobek w tej materii odstawiono na rzecz całkowicie nowatorskiej wizji twórców serialu. Czemu? Po co? Rob Cooper i Brad Wright (producenci) już na „dzień dobry” zażyczyli sobie, aby muzyka do Universe była bardziej ukierunkowana na syntetyczne brzmienia z elementami „organicznymi”. Cóż to miało oznaczać? Ano zubożenie instrumentarium do zbioru orkiestrowych sampli zgromadzonych na stacji roboczej artysty, z elementami przetwarzanych przez multum procesorów dźwiękowych solówek fortepianowych i gitarowych. Muzyka w ich koncepcji miała być mroczna, minimalistyczna, zahaczająca gdzieś w brzmieniu o wczesną twórczość Vangelisa, przy czym mrok ten miał być rozświetlany wyraźnie zarysowanym akcentem etnicznym.
Właściwie Joel perfekcyjnie wywiązał się z tych poleceń. Można wręcz powiedzieć, że zbyt perfekcyjnie. Mało kto jednak wie, że zanim zobowiązania wzięły górę nad ambicjami, pierwociny partytury do Universe prezentowały się w bardzo epickich kształtach! Zaraz po wstępnych rozmowach, Joel podesłał producentom próbne dema „swojej” wizji serialu. Mimo zupełnego braku spójności pomiędzy tym czego żądali decydenci, a tym co otrzymali, producentom na tyle przypadły do gustu fragmenty muzyki Goldsmitha, że postanowili wykorzystać je w ilustracji Stargate: Continuum! OT ciekawostka, która pomoże zrozumieć bardzo trudną sytuację, przed którą znalazł się Joel podpisując kontrakt na kolejny serial.
[image-browser playlist="" suggest=""]Mimo początkowych trudności ostatecznie zdołał zaadaptować swój warsztat do nowych warunków. Sfera audytywna Universe stała się kontrapunktem sfery wizualnej i cały ciężar podtrzymywania dramaturgii spoczął na barkach pojedynczych dźwięków, niekiedy składających się w harmonijne „antytematy”, częściej jednak dysonujących między sobą. Odejście w ambient z pewnością zracjonalizowało atmosferę izolacji i beznadziei w jakiej znaleźli się główni bohaterowie (częstokroć przysłuchując się samej muzyce jak i obserwując sposób w jaki tworzone są zdjęcia, na myśl przychodzą mi bardzo ortodoksyjne produkcje s-f typu Sunshine, czy Event Horizon). Z drugiej strony całkowicie zerwało pomost łączący Stargate: Universe z poprzednimi kompozycjami serii. Idealnym przykładem jest czołówka otwierająca każdy epizod periodyku. Czołówka skonotowana z tematem statku Destiny – oszczędna emocjonalnie, z nutką egzotyki w postaci dyktujących linię melodyczną przetworzonych gitar. Temat zamykający był z kolei bardziej energiczny, choć pod względem brzmieniowym dalej błądzący gdzieś na pograniczu kosmicznego „noir-score”. Melodia skojarzona ze statkiem Pradawnych zaprezentowana została tam w formie bardzo efemerycznie brzmiącej fanfary. Zapewne owa „sztuczność” dźwięku wylewająca się z głośników jest zabiegiem przemyślanym, mającym na celu upodlenie królującego obecnie, orkiestrowego podejścia do gatunku. Czy zatem mamy do czynienia z zabiegiem w pewnym stopniu artystycznym? Osobiście nie wyciągałbym tak dalece idących wniosków. Czemu? Chociażby z tego powodu, że sama koncepcja minimalistycznego ilustrowania epickiej historii nie pretenduje do miana nowatorskich rozwiązań artystycznych. Jeżeli dodamy do tego nieustanny nadzór studia nad procesem twórczym Joela, możemy przekonać się, że kompozytor tak na dobrą sprawę stał się niewolnikiem i realizatorem wyklarowanych już idei.
Nie trudno przy tym zauważyć, że Universe od strony muzycznej sprzedał się niejako współczesnym trendom panującym w telewizji. Mianowicie coraz większej potrzebie wciskania ckliwych montaży audio-wizualnych zamykających poszczególne wątki. Montaży, gdzie główni bohaterowie pogrążeni w myślach wykonują jakieś czynności z balladową nutą w tle. Moim zdaniem odniosło to odwrotny skutek od zamierzonego. Muzyka SG:U jest wtedy najzwyczajniej w świecie ośmieszana i banalizowana.
Choć mówiąc o muzyce do Universe więcej znaleźć można powodów do narzekań, trzeba przyznać, że ze swoich podstawowych zadań ilustracyjnych wywiązała się (i stale wywiązuje) całkiem dobrze. I na tym właściwie koniec. Jakakolwiek próba odnalezienia jej poz obrazem, to prawdziwe wyzwanie, którego nie polecałbym podejmować pochopnie - o ile nie ma się ku temu wyraźnych pobudek (np. ortodoksyjne fanowstwo). Póki co nie zapowiada się, aby producenci uraczyli nas oficjalnym krążkiem z soundtrackiem. Może to i lepiej?
Dokąd to zmierza?
Tego nawet Pradawni nie są w stanie przewidzieć. Uniwersum Gwiezdnych Wrót rozwija się w bardzo szybkim tempie. Choć przed obecnie emitowanym serialem nie maluje się kolorowa przyszłość, producenci z MGM’u i SyFy już myślą nad kolejnym sposobem wyssania z serii grubych milionów. Czy to będzie serial, czy kolejne filmy? Nie wiadomo. Wiadomo jednak, że dopóki zainteresowanie tematem jest żywe, dopóty powstawać będą kolejne projekty z nim związane. A to oznacza tylko więcej i więcej muzyki eksplorującej wraz z członkami SGC rozległe zakątki wszechświata. Z Joelem na pokładzie, czy bez niego? O tym przyjdzie również nam się przekonać.
Nie ulega wątpliwości, że przez te kilkanaście lat, Goldsmith wykonał kawał solidnej i dobrej roboty. Owszem, muzyczna podróż przez Gwiezdne Wrota była wyboista i długa, a towarzyszyły jej chwile wzlotu i upadku, ale w ostatecznym rozrachunku partytury Joela pozostawiają po sobie raczej pozytywne wrażenie. Wielu melomanów, którzy oczekiwali po synu Goldsmitha muzycznych fajerwerków, a gorzko rozczarowali się jego stopniowym wdrażaniem się w strukturę poszczególnych serii, niech zapamięta sobie, że telewizja rządzi się swoimi prawami. Jest to zupełnie inny problem przed którym stoi kompozytor. Problem, który w moim mniemaniu Joel rozpracował całkiem mądrze. Czy wystarczająco solidnie, by partytury do Sg-1 i Atlantis zapisywały się jakoś w historii gatunku muzyki s-f? Sama chęć podejmowania dyskusji na ten temat chociażby o tym świadczy. Niestety stosunkowo dobry wizerunek muzycznego wszechświata Gwiezdnych Wrót psuje ostatni serial, nijak komponujący z poprzednimi. Oby wylewająca się z niego anonimowość ilustracyjna nie zadomowiła się na stałe w serii, bo przyjdzie czas, kiedy zatęsknimy za miałkimi technicznie, ale wpadającymi w ucho ścieżkami Richarda Banda i Kevina Kinera z pierwszego sezonu SG-1.