Nastolatki plus komputer to według filmowców połączenie tego kalibru co nastolatek i wolny dom na weekend czy nastolatek i przejażdżka służbowym samochodem ojca, a więc duet, który niemal zawsze zwiastuje większe lub mniejsze kłopoty. W latach 80., gdy pojęcie "Internet" nie zdążyło jeszcze zdominować masowej wyobraźni, młodziki korzystały z dobrodziejstw komputera w zgoła inny sposób. Kultowe pozycje tamtego okresu to przede wszystkim Dziewczyna z komputera i Gry wojenne, które w pewnym stopniu wyprzedziły swoją epokę i pokazały to, co od pewnego czasu jest dla nas na porządku dziennym. Co prawda nadal nie możemy za pomocą komputera stworzyć kobiety idealnej, ale hakerskie ataki na różnego rodzaju instytucje rządowe w wykonaniu bezlitosnych podlotków to już całkiem realny obrazek. Wraz z rozwojem Internetu komputerowe wybryki nieletnich coraz bardziej przybierały na sile, by ostatecznie postawić nas przed faktem dokonanym: dostęp do sieci, pomimo wszelkich dobrodziejstw, to też przekleństwo współczesnego świata.
Jak samotność w cyberprzestrzeni wygląda w Polsce, próbował pokazać Jan Komasa w swoim filmie Sala samobójców. Dopracowana w warstwie wizualnej historia pewnego panicza o hebanowej grzywce sporo namieszała na lokalnym podwórku filmowym. Miało być o traceniu kontaktu z rzeczywistością i samotności młodych w dorosłym świecie, a wyszło kolorowo… i tylko tyle. Oto Dominik, złoty chłopiec, który ma wszystko: pieniądze, pozycję w szkole i setki znajomych na fejsie. Rzeczywistość nie jest jednak taka kolorowa. Coraz gorzej kamuflowana samotność Dominika sprawia, że ląduje on nie tylko w ramionach tajemniczej Sylwii, ale i w tytułowej Sali samobójców – miejscu, z którego nie można uciec.
Sala samobójców odniosła spory sukces komercyjny. Całkiem nieźle poradziła sobie również poza granicami kraju – jej popularność można było swego czasu zaobserwować na portalu Tumblr, gdzie gify z filmu robiły niemałą furorę. Obraz Komasy to też spora nowość w polskim światku filmowym – na tle martyrologicznych wspominek z przeszłości i komedii opartych na jednym schemacie Sala... skrzy rozmachem i nowatorskim ugryzieniem tematu. Czego jednak zabrakło, by stała się manifestem i wyrazistym zwróceniem uwagi na postępujący problem? Ukochanych i jednocześnie znienawidzonych polskich realiów. Sztuczne środowisko, brak researchu wśród młodych i powierzchowne potraktowanie niektórych kwestii sprawiło, że Salę... ogląda się bardziej jak ciekawostkę przyrodniczą niż portret samotnych we współczesnym świecie. Poległ też sam główny bohater – ekranowy Dominik to średnio udana hybryda Hamleta, Wertera i rozpuszczonego dzieciaka z osobistym szoferem. Pomimo pewnych zarysowań i niedociągnięć Sala samobójców ciągle pozostaje jednym polskim filmem, który mówi jasno: mamy problem. I jeśli z tym czegoś szybko nie zrobimy, takich Dominików może być więcej.
Motyw ucieczki do alternatywnego, komputerowego świata pojawia się też we francuskim "Innym świecie". Oniryczny i niepokojący obraz Gillesa Marchanda jest powodem nieustających sporów na temat oryginalności filmu Komasy. Nic dziwnego – w obu filmach bohater wikła się w skomplikowaną relację z tajemniczą dziewczyną, w obu występuje specyficzna, internetowa gra, w obu twórcy skupiają się na traceniu kontaktu z rzeczywistością. Seans rozwiewa jednak wszystkie wątpliwości. Obraz Marchanda to bardziej zapis postępującej fascynacji niż wnikliwa analiza samotności w tłumie. Jego "Inny świat" to nie tylko przestroga dotycząca drugiego życia po godzinach, ale też ostrzeżenie przed zgubnymi słabościami, które na co dzień nosimy w kieszeni. Wirtualna rzeczywistość po francusku to typowy thriller z elementami dramatu i pokaźnym ładunkiem emocjonalnym w tle. Jest zgrabnie i przewrotnie, ale nadal niezobowiązująco.
Głębiej niż Sala samobójców i "Inny Świat" sięga zrealizowany w 2007 roku "Ben X". Tytułowy Ben to wyrzutek i obiekt drwin kompanów z klasy. Nieustanne upokorzenia sprawiają, że spokoju i pocieszenia zaczyna szukać w internetowej grze o nazwie "Archlord". Od tego momentu rozpoczyna się proces zacierania granicy pomiędzy rzeczywistością a fantazją. Weltschmerz w dobie Internetu? Nie tym razem. Jest brutalnie i do bólu prawdziwie. To wyjątkowo okrutna diagnoza postawiona całemu społeczeństwu, bo świat Bena to świat upokorzeń i odrzucenia – a w takim świecie nie ma miejsca na zrozumienie. W realiach "Ben X" nie uświadczymy patetycznych rozważań czy szczenięcego kryzysu. Jest za to wirtualna rzeczywistość, która demaskuje w nas wszystko to, co chcemy przed sobą ukryć: słabości, strach i obawę przed odrzuceniem. Filmowy debiut Nica Balthazara nie szuka winowajców oraz nie zrzuca całej odpowiedzialności tylko i wyłącznie na Internet, co jest sporym plusem. Przesłanie filmu kąsa wyjątkowo boleśnie i przypomina, że za zepchnięcie kogoś na margines nie odpowiada wirtualna rzeczywistość, ale każdy z nas.
A co z tematem wielogodzinnych kazań zatroskanych rodziców i nudnych szkolnych prelekcji przestrzegających przed beztroskim hasaniem po sieci? Internetowe znajomości, bo o nich mowa, zawitały do kin wraz z angielskim "Pokojem na czacie". Czwórka przyjaciół – Jim, Mo, Eva i Emily – poznaje uroczego Williama. Naoliwiona machina cyberprzestrzeni i w tym przypadku wydaje się działać znakomicie, bo ujmujący William nie potrzebuje wiele czasu, by uwikłać swoich nowych znajomych w skomplikowaną grę. Neonowy "Pokój…" to krytyka właśnie takiej "maszyny", czyli złudnego bezpieczeństwa, jakie nam daje Internet i jego anonimowość. Dziecko Hideo Nakaty, ojca chrzestnego współczesnego horroru, lawiruje pomiędzy ostrzegawczą ulotką dla rodziców o niebezpieczeństwach w sieci a zgrabną opowiastką o tym, jak złudne potrafi być szukanie zrozumienia w Internecie. Nakata w swoim filmie skupia się na motywach, które popychają nas do mentalnego ekshibicjonizmu w wirtualnym świecie. Bohaterom "Pokoju…" tak bardzo zależy na zrozumieniu i wysłuchaniu, że lekceważą wszystkie potencjalne niebezpieczeństwa. A tych jest dość sporo – widać nie tylko do końca niejasne intencje rozmówców, ale też spore pokłady cynizmu i wyrachowania czekające na detonację przy najbliższej okazji. To portret współczesnych nastolatków, które wujka Google wykorzystują nie tylko do odrabiania prac domowych, ale również do odnalezienia przyjaciela. Niestety, z nie najlepszym skutkiem.
W świecie pełnym niedopowiedzeń i pozorów granica pomiędzy krzywdzącym a krzywdzonym w każdej chwili może ulec zatarciu. O tym, jak trudno odróżnić, kto w internetowej dżungli jest drapieżnikiem, a kto ofiarą, opowiada zrealizowana w 2005 roku Pułapka. Czternastoletnia Hayley o twarzy aniołka poznaje na czacie dwukrotnie starszego fotografa mody i, zauroczona jego osobą, postanawia kontynuować spotkanie w jego domu. Brzmi jak podręcznikowa historia z cyklu "Cześć, jestem Wojtek, też mam dwanaście lat"? Nic bardziej mylnego. Pułapka to prztyczek w nos wymierzony wszystkim czarno-białym podziałom i sztampowym rozwiązaniom. W filmie Davida Slade’a nie uświadczymy zahukanych i łatwowiernych dziewczątek złożonych w ofierze nikczemnym złoczyńcom. Słodka jak lukier Hayley stawia sprawę jasno: nastolatki to nie tylko mięso armatnie. W wirtualnym życiu potrafią krzywdzić, manipulować i zbierać krwawe plony. To, co Internet zabrał Hayley – niewinność i wiarę w ludzi – szybko oddał z nawiązką w postaci przyśpieszonego kursu dorastania. Obraz Slade’a to też niewygodne pytanie skierowane do rodziców na całym świecie: czy na pewno wiecie, co wasze dzieciaki tak naprawdę robią "w tych Internetach"?
Można odnieść wrażenie, ze większość współczesnych filmów traktujących o internetowych niebezpieczeństwach ucieka się do sporych uproszczeń. Internet jest "be", rodzice są wiecznie niezainteresowani, a dzieci – pozostawione na pastwę losu. Może jeszcze jest za wcześnie na próbę sportretowania pokolenia, które nie wyobraża sobie życia bez Internetu i przyjaźni zawieranych w sieci? To zapewne okaże się z czasem. Jedno jest jednak pewne: oto era Facebooka, Instagramu i łatwego dostępu do informacji, która niesie za sobą samotność tysięcy młodych ludzi przed ekranami komputerów. Czego zaś kwiat współczesnego świata szuka w Internecie? Zrozumienia, pochwały i akceptacji. A przede wszystkim – siebie.