Istnieje taki mem, który dowodzi, że zanim zaczniemy się złośliwie śmiać, powinniśmy się przyjrzeć samym sobie. Taki na przykład śmiech z rodziny boomera ostatecznego, Ala Bundy'ego (a kwietniowe trzydziestopięciolecie powstania serialu jest świetną okazją ku temu, żeby powspominać, jak głośny to był rechot), według tego memu powinien zostać zrewidowany. Czemu? Chłop nie jest taką ofiarą losu, jaką go zapamiętaliśmy.
Posiada spory i całkiem ładny dom na przedmieściach. Ma samochód. Stałą pensję. Opiekę zdrowotną. Zero wiszących nad głową kredytów, o których wiadomo widzowi. Ma też gotówkę, aby rozdawać ją żonie, dzieciom i – jak ukazuje intro serialu – swojemu czworonogowi. Czy tak hojni mogą być dzisiaj absolwenci studiów humanistycznych, którzy telepią się z nerwów, gdy wykrzaczy im się jakaś comiesięczna zleceniówka? Czy zmordowani rosnącymi stopami kredytowymi współcześni millenialsi albo Z-owcy, będący miesiąc w miesiąc na utrzymaniu rodziców, włożyliby pięć dolców do psiego pyska?
Śmialiśmy się więc głośno z Ala, Peggy, Kelly oraz Buda, ale tak naprawdę chodziło nam o to, że można sobie pogalopować na ich amerykańskiej karykaturalności, podbić ego – wszak w Polsce żadna żona nie naśmiewała się jawnie w latach 90. z zarobków męża, nie wbijała szpili w temat jego performance'u seksualnego (wtedy po prostu o tych sprawach wciąż się rzadko rozmawiało na poważnie), a od dzieci wymagało się posłuszeństwa. Krótko mówiąc: ten Al to dopiero miał zołzę oraz bachory, nie to co nasza wierna i pełna szacunku rodzina. Podobnie jak Peggy polskie żony miały głównie za zadanie zajmować się domem i nawet nie marzyły o takim wyemancypowaniu jak rudowłosa złośnica, która nie tylko nie chciała podjąć żadnej pracy zarobkowej, ale również odmawiała wykonywania powinności przydomowych, jeśli mąż nie posmarował jej dłoni kilkoma dolarami. Dzieci, uosobione przez niezbyt lotną Kelly oraz erotomana i szkolnego frajera Buda, to również porażka po całości. Nie to co te nasze małe kopie genów, najmądrzejsze w klasie, z czwórkami na świadectwie i odległym planem na studiowanie prawa lub innej pedagogiki. Śmiejąc się z przywar Ala Bundy'ego, mieliśmy nadzieję, że nie żyjemy w podobnej pułapce.
Umówmy się - Świat według Bundych jest wznawiany przez polskie kanały telewizyjne głównie dlatego, że odnosi się do fantazji o powszechnie szanowanym sąsiedzie, któremu w końcu coś nie wyszło, ale tym razem był nim wielki Wujek Sam. Oczywiście prawdą jest, że nie istnieje już Ameryka, na którą gapiliśmy się w kinie i telewizji naszej młodości, ewentualnie robiąc destylat z opowieści kuzyna, który swoje zarobił i zobaczył co nieco życia w sklepie mięsnym na Greenpoincie. Istnieje zgoła inna – mroczniejsza i mniej wrażliwa na los obywateli, pełna niepewnego jutra, śmieciowych umów i prezydentów obiecujących poprawę opieki zdrowotnej, każdy kolejny śmieszniejszy od poprzedniego. Tamte Stany zniknęły nie tylko w wymiarze fizycznym (dla Amerykanów fikcyjne życie Bundy'ego wydawać się dziś może całkiem wygodne i bezpieczne), ale również symbolicznym. To zresztą ciekawe pytanie – jak dzisiaj Świat według Bundych odbierają sami Amerykanie? Pewnie nie jest im już tak do śmiechu, jak w chwili powstania sitcomu, czyli pod koniec lat 80.
Wprawdzie nadaje się temu serialowi rangę satyry uniwersalnej, utkanej przez popkulturę i ludzi mających czas, aby ją generować, ale jest akurat ten rodzaj rozrywki, któremu warto przyjrzeć się z perspektywy czasowej. Narracji, w której życie klasy pod-średniej albo robotniczej to ciąg niekończących się wpadek oraz blamaży. Dzisiaj sprawy się nieco uaktualniły – śmiejemy się już nie z tych, co na dole, ale tych, którzy byli choćby przez chwilę na górze, stąd tak duże zainteresowanie serialami typu Sukcesja lub Bogaci bankruci. Sam Ed O'Neill wciela się przecież w patriarchę familii Prittchetów we Współczesnej rodzinie, a jest ona przedstawicielem nieźle prosperującej materialnie, posiadającej własne biznesy klasy średniej.
Bundy zostali zrimejkowani przez Polaków, nawet próbowano zacierać przy tym ślady, ale paralel jest zbyt dużo, żeby nie zauważyć choćby tego, że Świat według Kiepskich nawet nie postarał się o oryginalny tytuł, tylko zapożyczył z polskiego tłumaczenia. W Kiepskich wszystko było jednak zbyt przaśne, choć niepozbawione uroku. Ze środka salonu polskiej rodzinki łypał na nas telewizor kineskopowy o nazwie „Okił”, wzięty od imienia producenta, Okiła Khamidova. My śmiejemy się z Kiepskich, tak jak Al Bundy śmieje się ze swoich ulubionych filmów na kanapie, a twórcy serialu śmieją się z nas. Kto przy tym obrywa? Wszyscy ci, którzy nie lubią stereotypizacji.
Twórcy doskonale wiedzieli, że mają do czynienia z rzeczą samoświadomą, przekraczającą granice dowcipu tylko wtedy, gdy nie jest krzywdzony drugi człowiek
U Bundych było to wszystko nieco bardziej wysublimowane – u nich śmieszny był ten inny, zza wielkiej wody, ale również łatwiej nam było przyznać, że wcale nie różnimy się od niego tak, jakbyśmy sobie życzyli. Twórcy doskonale wiedzieli, że mają do czynienia z rzeczą samoświadomą, przekraczającą granice dowcipu tylko wtedy, gdy nie jest krzywdzony drugi człowiek. Każda przygoda Bundych kończyła się konkluzją, że lepsza rodzina niż brak rodziny, a różnorodność jest w gruncie rzeczy potrzebna, aby nie umrzeć z nudów. Patriarcha romantycznie tęskni za lepszymi czasami, gdy udało mu się w liceum zdobyć kilka przyłożeń w czasie meczu footballowego, co samo w sobie jest śmieszną egonostalgią, ale mężczyzna przynajmniej ożenił się z młodzieńczą miłością, a sąsiedzi oraz dawni przyjaciele wciąż utrzymują z nim kontakt. Jest tu również miejsce na prawdziwą różnorodność.
Pisarz (i zadeklarowany działacz LGBT) Mat Baume poczynił kiedyś analizę, która rozkłada wątek gejowski pojawiający się w serialu. Okazuje się, że... był on niezwykle czuły i progresywny jak na ówczesne realia telewizyjne, a na pewno lepiej napisany niż te pojawiające się chociażby w nieco późniejszych „Przyjaciołach”. Baume stwierdza, że biorąc pod uwagę czasy, w których pojawił się analizowany odcinek (rok 1990), był on stworzony z szacunkiem dla społeczności gejowskiej, normalizując przy tym temat jednopłciowego małżeństwa. Ukazano to po prostu jako coś istniejącego, generującego żarty tylko przez rozregulowany filtr poznawczy bigotów. Oczywiście istnieją legendy, jakoby serial należało trochę „dołagodzić” ze względu na aktywistów. Pod koniec lat 80. głos zabrała pewna zagorzała feministka, która walczyła z obscenicznymi treściami w amerykańskiej telewizji, biorąc na celownik również serial stacji Fox. Nie spodobało jej się między innymi pokazywanie mężczyzn paradujących w damskich podwiązkach, więc zaczęła nakłaniać ludzi do bojkotu serialu i zdjęcia go z anteny, ale twórcy się tym nie przejęli. Mało tego – nakręcili specjalny odcinek pod tytułem "Zobaczymy się w sądzie". Dyrektorzy stacji postanowili go jednak nie wyemitować, bo jedyne kontrowersje, jakie ich interesowały, to te wewnętrzne, usadowione w głowie serialowego Bundy'ego.
To dobry czas, aby powtórzyć sobie któryś z odcinków Świata według Bundych, zanucić ironiczną piosenkę Franka Sinatry z czołówki, zasiąść wygodnie na kanapie (oby nie z ręką włożoną w dresy) i zadać sobie pytanie, czy nasze życie nie jest przypadkiem bardzo podobne do żywota serialowego, zmęczonego chłopa. A potem odebrać kilka maili, sprawdzić przebieg na liczniku naszego auta, pojechać od rodziców na obiadek i zapytać, czy mieliby się dołożyć do wkładu własnego na 50 metrów kwadratowych, gdzieś daleko poza centrum miasta. Tymczasem Al Bundy mieszka w domku. Na przedmieściach. Spłaconym.