Może wielu to zaskoczy, ale nie wychowałem się tylko na Sadze Gwiezdnych Wojen. Od dziecka zamiast bajek, przenosiłem się do Chin, dawnych lat, w których kung-fu i honor decydował o wszystkim, a dzięki Bruce'owi Lee my, widzowie mogliśmy podziwiać popisy aktorów i choreografów walk. Dzisiejsze kino, zwłaszcza to hollywoodzkie często mnie irytuje, stawiając na suche efekty komputerowe, rezygnując lub pomijając umiejętności aktorów czy kaskaderów. Nawet, jak jakiś film ma kogoś o nietuzinkowych umiejętnościach w sztukach walki, to "amerykańska myśl" niszczy to w zarodku poprzez "bayowski" montaż, którego szybkość przyprawia o ból oczu. Dodajmy do tego pracę kamery na zbliżeniach, które, rzekomo mają pokazać emocje, a po prawdzie niszczą widowisko. O to właśnie chodzi w filmach z gatunku popularnie zwanym kinem kopanym. Popis umiejętności w sztukach walki, wymyślne choreografie i ten element ludzki robiły większe wrażenie, niż praca armii programistów i grafików. Nie zrozumcie mnie źle, tak jak każdy lubię cieszyć oko dobrym komputerowym widowiskiem, ale w niektórych momentach brak mi tej równowagi pomiędzy jednym a drugim.

[image-browser playlist="609977" suggest=""]

Jak sięgam pamięcią, jednym z pierwszych filmów gatunku, jaki widziałem, było kultowe "36 komnat Shaolin", w którym brylowała jedna z legend azjatyckiego kina - Gordon Liu. Współczesni widzowie mogą go pamietać z "Kill Billa", do którego zatrudnił go amator kina kopanego, Quentin Tarantino. Oglądanie z wypiekami na twarzy szkolenia w klasztorze Shaolin było początkiem owocnej i trwającej do dziś przygody z tym kinem. Szał zaczął się jakiś czas później wraz z "Pijanym mistrzem", w którym Yuen Woo Ping rozpoczął na poważnie karierę Jackie Chana. Humor, przygoda, napięcie, emocje i sama postać pijanego mistrza to obecnie klasyka kina - choć dzisiaj walki nie robią tego samego wrażenia, to nawet obecnie nie można przejść obojętnie obok kunsztu Pinga, tworzącego choreografię. Proste, wolne pojedynki oparte głównie na technice są nadal ciekawe, acz brak im współczesnej dynamiki. Więcej w tym elementu wyuczonego tańca, niż mrożących krew w żyłach zmagań o życie. Dodajmy jeszcze trochę komiczną sytuację, gdy bohaterowie do siebie krzyczą po angielsku, dzięki amatorskiemu dubbingowi, jaki owego czasu był dostępny w Europie. Miło wspomina się początki przygody z tym kinem, która rozwijała się w kosmicznym tempie. Przyszła kolej na kolejne hity Jackie Chana - "Pięść smoka", "Młody mistrz", "Król smoków", "Opowieść policyjna" czy "Wielka rozróba". Dopiero kino chińskie z lat 80. zaczęło być bardziej uniwersalne - mniej jest produkcji kostiumowych, więcej współczesnych opowieści nasyconych humorem. Wówczas Jackie Chan nakręcił jedne z najlepszych produkcji w karierze, w których występował ze swoimi przyjaciółmi - Sammo Hungiem i Yuenem Biao. Prawdziwi "trzej muszkieterowie" zawsze razem w filmach stawiali czoło przeciwnościom losu, prezentując przy tym niesamowite umiejętności - choreografia stawała się coraz bardziej widowiskowa, a Jackie Chan i jego ekipa przekraczali granicę, tworząc efektowne sceny - wszyscy pamiętamy, że przecież Chan sam wykonywał wszystkie popisy kaskaderskie i do dziś budzi podziw oglądanie ich wyczynów. Najbardziej utkwiły mi w pamięci pojedynki z filmów "Moje szczęśliwe gwiazdki" i "Twinkle, Twinkle, Little Star" (obejrzyj) - tak efektownych pojedynków w dzisiejszym kinie, nawet chińskim już nie ma - dynamizm, różnorodność ciosów, w których liczy się efekt, a nie wirtuozeria i przede wszystkim, popis kaskaderów. Wystarczy spojrzeć na poniższy klip, aby zobaczyć, jak kiedyś to dobrze robiono.

Kino chińskie tamtych lat to jednak nie tylko Jackie Chan czy Sammo Hung, to także dwie inne, już legendarne postacie gatunku - młodsi stażem Jet Li i Donnie Yen. Kto by pomyślał, że Li zaczynał karierę prawie 20 lat później niż Jackie Chan, a Yen 30 lat! Wracając do meritum - gdy wspominam moje początki z Li, od razu na myśl przychodzi mi "Świątynia Shaolin" - uktwiła mi w pamięci wspaniała scenografia - jakie było moje zdziwienie w zeszłym roku, gdy dowiedziałem się, że był to jeden z bardzo niewielu przypadków, w którym pozwolono kręcić w prawdziwym klasztorze. Pamiętam, że popisy młodego Jeta robiły na mnie piorunujące wrażenie, nawet po latach ono niemaleje. Donnie Yena po raz pierwszy widziałem w "Pewnego razu w Chinach 2", gdzie pojedynkował się z Jetem Li. Walka bardzo dobrze wyreżyserowana, choć zawiera irytujące elementy kina z gatunku wuxia. Mimo wszystko, jest to pokaz, jak można widowiskowo nakręcić scenę pojedynku - od ujęć kamery, spokojnego montażu, po wykorzystanie potencjału obu aktorów. Szkoda, że takie podejście zanika w dzisiejszym kinie, nawet w Azji. Patrząc na współczesne kino chińskie - pojawia się tam niepokojący trend w choreografii i pracy kamery - obie te rzeczy ulegają "amerykanizacji" przez co, zalety zaczynają zanikać. Widać to na przykład przy pracy Sammo Hunga i przede wszystkim Yuen Woo Pinga. Ten drugi, kiedyś jeden z najlepszych choreografów na świecie po przygodzie z "Matriksami" zakochał się w tzw. "wire-fu". Teraz w każdym jego filmie mamy dość przeciętne ujęcia, polegające na zbliżeniach, szybszym montażu i nierealnych akrobacjach, co powoduje, że efekt porównywalny jest do zobaczenia komputerowego smoka w filmie "Wiedźmin". Nie przeczę, że momentami jest w tym kunszt i efektowność, ale czy o to chodzi w takim kinie? Ja nie chcę oglądać czegoś sztucznego, tworzonego przez filmowe triki - w tym gatunku chodzi o prawdziwość, wyrażenie siebie poprzez wymyślną choreografię, tworzącą widowisko. Efekt komputera i sznurków w przypadku walk razi, chyba że jestem w pełni przekonany, że oglądam baśń i tego typu akrobacje są usprawiedliwione fabularnie (np. "Hero" z gatunku wuxia).

[image-browser playlist="609978" suggest=""]

W tym przypadku nasuwa mi się porównanie pracy komputera z filmu "Władca Pierścieni: Powrót Króla", kiedy to scena z szarżą komputerowych Rohirimów robiła wrażenie w kinie swoją "epickością". Parę lat później zobaczyłem "Cesarzową" Zhanga Yimou, w którym w scenie batalistycznej wykorzystano 12 tysięcy statystów. Niby obie rzeczy epickie, ale prawdziwość tego drugiego polepszała odbiór. Właśnie ten ludzki element powoduje, że w tego typu scenach, jak na razie komputer przegrywa. Chociaż z drugiej strony, "Avatar" Jamesa Camerona pokazał, że wszystko idzie w kierunku zaprzeczenia mojej myśli i przyjdzie czas, że komputer będzie potrafił stworzyć coś tak prawdziwego i zatrze tę granicę. Oczywiście w parze z tym musiałaby iść dobra praca kamery i montaż, a nie cięcia co pół sekundy powodujące ból głowy.

Kino kopane nie żyje samą Azją. W Stanach Zjednoczonych również swego czasu był wielki boom na tego typu filmy, w których grali mistrzowie sztuk walki z różnych dziedzin. Przykładem, który od razu mi się nasuwa jest oczywiście Jean Claude Van Damme i kultowy "Krwawy Sport". Brutalne pojedynki wyreżyserowane przez Franka Duxa, na podstawie życia którego powstał ten film, robią wrażenie do dziś. Klimat, wyśmienity pokaz umiejętności i jeszcze większy realizm. Pewnie nie zwróciliście uwagi na pracę kamery, która w większości pokazywała ciosy na pół zbliżeniu, przez co efekt był znakomity. Chociaż, gdy oglądałem to po raz pierwszy, to styl Van Damme'a robił większe wrażenie, zwłaszcza praca nóg, która z perspektywy współczesnego kina nie jest już tak fantastyczna. Nie zapomnę także Bolo Yeunga - połączenie wing chun z elementami tai chi w wykonaniu "chińskiego herkulesa" było nietypowe, można było pomyśleć, że nawet ślamazarne, ale Yeung miał tę charyzmę, której brakuje większości współczesnych aktorów. W tym gatunku długo nie będzie tak naturalnego i twardego wojownika jak Bolo. Van Damme przez lata 90. tworzył hit za hitem, w których imponował sprawnością, bawiąc widzów na całym świecie. Do dzisiaj produkcje z tamtych lat trzymają poziom pod każdym względem (no może nie aktorskim). Pamiętam, jak bardzo podobał mi się niedoceniany "Quest" w reżyserii i w choreografii Van Damme'a. Tak naprawdę to dopiero po tym filmie zacząłem szanować go jako aktora i speca od sztuk walki. Zebrał niesamowicie utalentowanych ludzi w odmiennych stylach i zaprezentował różne formy walki w tak dobry sposób, że do dziś budzi to mój podziw. Kamera w większości była oddalona, a wszystko kręcone na długich ujęciach pokazywało wyczyny aktorów, prezentujących jakiś wyjątkowy styl walki charakterystyczny dla danego kraju - okazjonalne spowolnione ujęcia prezentowały efektowne i czasem pewnie niebezpieczne rozwiązania w choreografii, które dodawały realizmu. Oglądając po raz pierwszy w kinie "Quest", film wywarł na mnie wielkie wrażenie, ale z drugiej strony był to dowód na to, iż gatunek zaczął opadać z sił. Po raz kolejny sztampowa fabuła turnieju oparta tylko na sztukach walki? Była to poniekąd powtórka z rozrywki, ale w jakim wydaniu!

Lata 90. to także Steven Seagal, który wykorzystuje aikido w niesamowicie efektowny sposób. Aktorskich umiejętności nie miał żadnych, fabuła była pretekstem, by Seagal sprał rzeszę zbirów, ale widzowie na to nie zważali. Ba, sam cieszyłem się, jak dziecko w gwiazdkę, mogąc obejrzeć kolejne popisy słynnego aktora o "jednej minie". Jego filmy były oparte na jego umiejętnościach w sztukach walki - nie było tu komputera, tylko zabójcze wykorzystanie własnych rąk - można było pokazywać to tak, że cieszyło oczy i wywoływało uśmiech na twarzy. Nawet dzisiaj wracając do "Nico: Ponad prawem" ta część tego filmu jest nadal imponująca.

W tych czasach jako widz i wielbiciel gatunku kina kopanego oglądałem wszystko, co popadło - od Hong Kongu po kino klasy B ze Stanów Zjednoczonych. Na pewno pamiętacie takie osobistości jak Lorenzo Lamas, Cynthia Rothrock, Richard Norton, Don "The Dragon" Wilson czy Billy Blanks. Niektóre ich filmy były nawet przyzwoite, ale większość miała tak sztuczną wartość produkcyjną, że porównać to można do dzisiejszych parodii studia Asylum. Zdarzały się jednak perełki w tym gatunku - na szczególną uwagę u mnie zasłużył sobie niedoceniony Jeff Speakman. Zacznijmy może od przybliżenia umiejętności Speakmana. Główną sztuką walki, którą prezentował było kenpo karate, ściślej amerykańska wersja, której twórcą był Ed Parker, nauczyciel Speakmana. Sam Jeff osiągnął stopień najwyższy w tej sztuce, ale również uzyskał czarny pas w Goju-Ryu karate. Amerykańska wersja kenpo polega przede wszystkim na pracy rąk – charakterystycznym elementem jest szybka seria ciosów w witalne części przeciwnika, po której rzadko kto ma siły kontynuować walkę. Natomiast Goju-Ryu polega na mocnych ciosach nogami oraz na walce w bliskiej odległości. Tutaj wykorzystuje się szybkie ciosy otwartą ręką.

Warto zaznaczyć, że Speakman był jedynym człowiekiem, który spopularyzował kenpo w filmach – żaden inny mistrz znający tę sztukę nie próbował sił w tego typu produkcjach. W swoich obrazach łączył te dwie sztuki walki, tworząc widowiskową choreografię. Sam jej nie robił w swoich filmach, ale mówi się, że miał ogromny wpływ na efekt i wykorzystanie tej pięknej sztuki. Plusem jest to, że pomimo tych praktycznie 15 lat, walki z jego pierwszego filmu nadal robią niesamowite wrażenie, zwłaszcza szybkie serie ciosów otwartą ręką, których przeciwnik praktycznie nie ma szans na zablokowanie. Właśnie tego mi brakuje w dzisiejszym kinie - dynamiki opartej na naturalności. Obejrzyjcie klip, który mówi sam za siebie.

Wraz z latami 90. kino kopane straciło łaski u widzów. Tacy aktorzy, jak Van Damme czy Seagal spoczywają w "piekle DVD", a na srebrnym ekranie okazjonalnie pokazują się w tego typu rolach Jackie Chan i Jet Li. Co takiego mogło być przyczyną, że widowisko oparte na umiejętnościach przestało się podobać? Winna temu jest stopniowa digitalizacja Hollywood, która od czasów "Parku Jurajskiego" coraz bardziej kierowała branżę w stronę komputerowych widowisk. Po latach 90. wraz z takimi produkcjami jak "Gwiezdne Wojny Część 1: Mroczne Widmo" czy "Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia", efekty specjalne zaczęły wypierać element ludzki w kinie rozrywkowym. W blockbusterach zaczął panować szybki montaż, którego kwintensencją są produkcje Michaela Baya oraz praca kamery, polegająca na krótkich ujęciach albo trzęsących się kadrach, tworzących na siłę dynamizm ala "Szeregowiec Ryan". O dziwo, wszystkie trzy "Matriksy" były ostatnimi filmami w Hollywood, w których walki ukazywano tak, jak trzeba - była w tym ta równowaga pomiędzy umiejętnościami, a efektami komputerowymi. We współczesnym mainstreamie to już nie ma racji bytu - może powodem jest przyzwyczajenie widza do kolorowych i ultra dynamicznych fajerwerków, czego efektem jest brak ryzyka w pokazaniu czegoś w starym stylu? Coś, co nie jest trendy wśród widzów, nie sprzeda się, ale można szczerze powiedzieć, że widzowie tęsknią za czymś prawdziwym - czy tak ciężko byłoby w kinie znaleźć równowagę pomiędzy efektami, a umiejętnościami aktorów? W końcu to byłby dodatkowy aspekt do widowiska, jeśliby w międzyczasie zamiast szybkiej akcji, której nie widzimy przez ciągłe cięcia, pokazać kilka efektownych ciosów i pracy kaskaderów. Brak mi tego we współczesnym kinie i wręcz irytuje mnie, gdy widzę starcia, które są tak źle kręcone. Zdarzają się jednak wyjątki, które potwierdzają, że ludzie chcą powrotu do łask rzetelnego ukazywania sztuk walki - spójrzmy na przykład na rynek DVD, gdzie Scott Adkins i Michael Jai White w stylu MMA wyprawiają imponujące rzeczy, które wywołują u wielbiciela gatunku uśmiech od ucha do ucha. Tacy choreografowie jak J.J. Perry czy Larnel Stovall są nadzieją, że to się zmieni, ale sam reżyser scen akcji często nie ma nic do powiedzenia, gdy twórca filmu wie lepiej i ma być wszystko "dynamicznie".

Mamy także Tajlandię, gdzie Tony Jaa (obejrzyj walkę) powraca do łask po porażkach dwóch części "Ong Baka". Gdy niedługo zagra z kobiecą gwiazdą gatunku - Jeeją Yanin (obejrzyj), możemy być pewni kolejnego przekraczania granic w choreografii walk. Na myśl przychodzi mi także Johnny Nguyen (obejrzyj), który w wietnamskim kinie pokazuje na czym polega dobra walka, czy Marko Zaror (obejrzyj) zwanym latynoskim smokiem - widzowie pamiętają go z "Undisputed 3", w którym udowodnił, że jest jednym z bardziej utalentowanych obecnie wojowników. W mainstreamie jest tragicznie, ale na szczęście pojawia się światełko w tunelu. Takim wyjątkiem jest Jeff Imada, który w kilku filmach potrafił przemycić kawał dobrej choreografii - "Hanna" czy "Księga ocalenia" (obejrzyj), w których długa scena walki kręcona w większości na jednym ujęciu jest potwierdzeniem, że coś takiego tworzy dobre widowisko. Pamiętajmy także o wyczynach Dana Bradleya i jego ekipy w trylogii o Jasonie Bourne'nie, gdzie postawili na realizm, za co zebrali duże uznanie od widzów i krytyków. Inne filmy akcji korzystają przy takich scenach z komputera, czego efektem były dwie ostatnie produkcje o Jamesie Bondzie Naturalność, realizm, dobra praca kamera powoli wraca do łask.

"Kung-fu jest we wszystkim", mówił Jackie Chan w filmie "Karate Kid". Na przykładzie branży filmowej można zinterpretować te słowa, przyrównując "kung-fu" do "czynnika ludzkiego". We wszystkim musi być ten element, by tworzyła się perfekcja, a gdy go braknie, wady zaczynają wychodzić na wierzch. Nawet tak popularny film jak "Avatar" nie osiągnąłby tego sukcesu bez ludzi grających cyfrowe postacie. W scenach akcji jest to szczególnie ważne i powoli zaczynam odczuwać tęsknotę za starymi czasami, gdzie było to podstawą. "Kung-fu" jest potrzebne, aby efektowność kina nie polegała na pustym obrazku, ale także na naturalności i pokazie ludzkiego talentu. Oby kino szybko wróciło do korzeni.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj