Nie da się ukryć, że od pewnego czasu świat mediów zyskuje nowych graczy, to jest platformy VoD. I choć niektórym, bardziej tradycyjnym, podmiotom coraz bardziej to przeszkadza, fakt pozostaje faktem, VoD pozostanie z nami na dłużej, a macki jego produkcyjnych wpływów będą sięgać dalej. Jednym z takich pól doświadczalnych, na którym ostatnio skupiają się oczy twórców, krytyków i widzów są festiwale filmowe i ich różnorakie podejście do filmów wyprodukowanych przez platformy internetowe.
Problem, a właściwie konflikt festiwalowy, który dzisiaj bardziej przypomina rozjątrzoną ranę w środowisku filmowym, zaczął przybierać na skali już w zeszłym roku, gdy na festiwalu w Cannes dopuszczono po raz pierwszy w historii do oficjalnego konkursu dwie produkcje Netflixa, Okja orazThe Meyerowitz Stories (New and Selected). I chociaż filmy żadnej nagrody nie wygrały, to chyba były jednymi z głośniejszych produkcji pokazanych w Cannes. A wszystko przez symboliczny podział, który wyznaczyły w środowisku – na tych, którzy chcą iść z duchem czasu i pozwalać na zachodzące zmiany nie tyle w produkcji, co w dystrybucji filmowej, oraz tych, którzy są takim zmianom przeciwni, a Netflixa i właściwie wszystkie platformy VoD, które nie chcą grać według zasad kinowych, widzą jako zagrożenie ekosystemu filmowego.
O co jednak tak naprawdę cała awantura się rozchodzi? Otóż sedno problemu znajduje się w modelu biznesowym Netflixa, czyli tak zwanym modelu day-and-date, który zakłada, że premiera niektórych filmów odbywa się tego samego dnia zarówno w kinach, jak i na platformie internetowej. Z punktu widzenia Netflixa, jest to najbardziej wydajny finansowo model, ponieważ dzięki niemu firma tylko zwiększa swoje dochody, bo to, czy będą one pochodzić z platformy, czy z kin przyczynia się przecież finalnie do popularności i zysków z jednej produkcji filmowej. Z kolei z perspektywy potencjalnego widza, także i tutaj trudno doszukiwać się minusów, ponieważ najzwyczajniej w świecie sami możemy zadecydować, czy chcemy odwiedzić kino, żeby obejrzeć dany film, czy wystarczą nam domowe warunki do jego oglądania. Jak na razie wydawać by się mogło, że jedna z sztandarowych zasad, którymi kieruje się Netflix ma same plusy. Ale okazuje się, że jest też kilka grup, które na takim modelu znacząco tracą – wśród nich przede wszystkim sieci kinowe oraz dystrybutorzy. Jednocześnie są to grupy, które jakby nie patrzeć mają dość dużo do powiedzenia w tradycyjnym biznesie filmowym, bo po prostu dzięki nim filmy produkowane przez wytwórnie nie mające swoich platform internetowych, mogą trafić do dużych publiczności. Można powiedzieć, że dotychczas sieci kinowe i dystrybutorzy mieli wygodną pozycję w przemyśle filmowym – umożliwiając filmom i ich twórcom dotarcie do rzesz odbiorców jednocześnie mogli być niemal pewni, że jeśli widz chciał obejrzeć daną pozycję w rozsądnym czasie po jej premierze, to musiał udać się do kina, wydać pieniądze na bilet i przesiedzieć tam kilka godzin. Nic więc dziwnego, że w momencie, gdy pojawił się Netflix ze swoją zasadą tego samego dnia premiery na różnych kanałach dystrybucji dwie wyżej wspomniane grupy mogły się poczuć lekko strącone ze swojego wygodnego stołka.
Wciąż jednak pozostawały kinom i dystrybutorom filmy te naprawdę światowe, zdobywające prestiżowe nagrody i pokazywane na cenionych, międzynarodowych festiwalach filmowych. Jednak jak pokazała zeszłoroczna decyzja organizatorów festiwalu w Cannes, także i to pole przestało być bezpieczną przystanią dla tradycyjnego przemysłu dystrybucji filmowej. Jeśli bowiem Netflix mógł wkroczyć ze swoimi produkcjami do walki o najważniejszą nagrodę w Cannes, Złotą Palmę, to co powstrzyma go na przykład od ulepszania swoich produkcji i faktycznego zdobycia nagrody, albo wykupienia praw do nagradzanych filmów, tak aby te były powszechnie dostępne na platformie internetowej, a w konsekwencji znacznym uszczupleniu zysków tradycyjnego przemysłu filmowego? Wszystkie te obawy oczywiście nie mogły się przejawić inaczej, jak poprzez falę krytyki, która niemalże zalała zeszłoroczny festiwal, organizatorów, a także samego Netflixa i jego dwa filmy uczestniczące w konkursie, które podczas seansów zostały ostentacyjnie wybuczane.
Nastała jednak jesień, a potem zima i niemalże jak z cyklem życia flory i fauny konflikt przycichnął, tylko po to, aby z nadejściem tegorocznej wiosny rozbudzić się na nowo i to w dodatku w jeszcze większej skali. Okazało się bowiem, że organizatorzy festiwalu w Cannes, reprezentowani przez Thierry’ego Frémauxa, dyrektora festiwalu, zdecydowali się przywrócić do regulaminu konkursu o Złotą Palmę zapis, że filmy, które chcą w nim w ogóle uczestniczyć muszą być dystrybuowane we francuskich kinach. Jednocześnie, co dla niektórych (w tym dla mnie) może się wydawać osobliwym zapisem prawnym, francuskie prawo nakazuje, że aby film mógł być dystrybuowany poprzez VoD musi minąć 36 miesięcy, czyli trzy lata od jego premiery kinowej. W praktyce zaś, tak ruch oznaczał nowy rozdział w konflikcie między kinowymi grupami interesu, a Netflixem, który, poprzez wprowadzenie przez organizatorów francuskiego festiwalu tego zapisu do regulaminu, został pozbawiony jakichkolwiek szans na uczestniczenie w oficjalnym konkursie w Cannes. Oczywiście, dyrektor festiwalu zaprosił przedstawicieli Netflixa do pokazywania swoich produkcji poza konkursem, ale otrzymał w zamian wyłącznie zdawkową odpowiedź Teda Sarandosa, dyrektora ds. treści Netflixa, który uznał, że Cannes stało się mało atrakcyjną perspektywą dla Netflixa. Wkrótce potem gigant rynku VoD oficjalnie wycofał wszystkie swoje filmy z Cannes.
I może nie byłoby o czym tyle mówić, może oprócz stwierdzenia faktu, że dwie organizacje pozostają w otwartym konflikcie, gdyby nie niedawne informacje płynące z Wenecji, a konkretnie od władz weneckiego festiwalu filmowego zaczynającego się w przyszłym tygodniu. Okazuje się, że w myśl starego przysłowia gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta, tak na konflikcie Cannes vs. Netflix skorzystał festiwal w Wenecji i zaprosił do siebie niechcianą platformę VoD wraz z jej produkcjami. Efektem tego zaproszenia jest włączenie do programu festiwalu aż sześciu tytułów Netflixa, w tym trzech biorących udział w konkursie o główną nagrodę festiwalu, Złotego Lwa. Jak stwierdził sam dyrektor weneckiego festiwalu, Alberto Barbera w rozmowie z Reuters, jeśli przemysł filmowy chce dalej się rozwijać to„musimy dojść do porozumienia z tą nową rzeczywistością produkcyjną […] nie możemy ignorować tej rzeczywistości, nie możemy udawać, że ona nie istnieje”.
Szczególnie, że tegoroczne festiwalowe propozycje Netflixa są łakomym kąskiem nie tylko dla organizatorów, ale także dla widzów – od filmów biorących udział w głównym konkursie, czyli The Ballad of Buster Scruggs braci Coen (serial przemontowali na film na potrzeby festiwalu) oraz Roma Alfonso Cuaróna, zdobywcy Oscara, przez film Sulla mia pelle (On My Skin) Alessio Cremoniniego biorącego udział w konkursie sekcji Orizzonti (Horizons), aż po filmy pokazywane poza konkursami, czyli 22 July Paula Greengrassa, The Other Side of the Wind, czyli ostatnie, nieukończone w latach 70 XX wieku dzieło Orsona Wellesa, które dopiero niedawno doczekało się ukończenia między innymi dzięki Netflixowi, a także film dokumentalny o Wellesie They’ll Love Me When I’m Dead wyreżyserowany przez kolejnego zdobywcę Oscara, Morgana Neville’a. Gros z powyższych filmów Netflix początkowo planował pokazać w Cannes, ale w świetle konfliktu ostatecznie wszystkie wycofał, tym samym otwierając innym festiwalom drogę do pozyskania potencjalnie świetnych filmów. Ostatecznie padło na wenecki festiwal, z czego jego organizatorzy zdają się być bardzo zadowoleni.
Niestety, także we Włoszech znajdują się grupy mniej zadowolone z takiego rozwoju sytuacji, w tym przede wszystkim właściciele kin włoskich. Dwie włoskie organizacje zrzeszające właścicieli kin, ANEC oraz ANEM, wystosowały wspólne oświadczenie, w którym krytykują poczynania organizatorów festiwalu w Wenecji oraz nakłaniają do przemyślenia kierunku działania poczynając od przyszłego roku. Co ciekawe, głównym punktem zapalnym stał się tym razem film Sulla mia pelle, biorący udział w konkursie sekcji Orizzonti, który opowiada o brutalności włoskiej policji i ma mieć, według zasad Netflixa, swoją premierę symultanicznie w kinach oraz na platformie VoD. Niemniej jednak, w przeciwieństwie do Francji, we Włoszech dyskusja nie jest tak bardzo jednorodna – wielu przedstawicieli przemysłu filmowego, w tym na przykład włoska wytwórnia Lucky Red pracująca przy rzeczonym filmie, staje po stronie Alberta Barbery i jego wizji znalezienia złotego środka w zmieniającej się rzeczywistości przemysłu filmowego.
Pozostaje więc pytanie jaka będzie kolejna odsłona powyższego konfliktu, bo to czy takowa będzie, jest właściwie pewne. Równie słuszne wydaje się też stwierdzenie, że wyrzucanie filmów z festiwalowych konkursów ze względu na nacisk określonych grup interesu może właściwie wyłącznie zaszkodzić samemu festiwalowi. Natomiast, niestety jest za wcześnie, żeby powiedzieć jakie skutki może mieć na przykład decyzja organizatorów, aby konsekwentnie przyjmować takie filmy, ponieważ problem jest wciąż świeży i nie wiadomo jakie mogą być długoterminowe skutki denerwowania tradycyjnych gałęzi przemysłu filmowego. W końcu można się także zastanawiać, czy dopuszczenie do konkursu filmów Netflixa (a także innych platform VoD, które chciałyby w ten sam sposób podchodzić do dystrybucji filmów) jest samo w sobie jakimś niezwykle odważnym czynem, bo właściwie można założyć, że nawet jeśli się będą pojawiać, to przecież nie muszą wcale nic wygrywać. Wydaje mi się, że prawdziwa rewolucja nadejdzie z dniem, kiedy dowiemy się, że taki film faktycznie wygrał główną nagrodę festiwalową. Na razie raczej jesteśmy w początkowej fazie czekających nas przemian, tkwiąc gdzieś na przedpolu bitwy, ale jednocześnie wciąż nieuchronnie zbliżając się do jej punktu kulminacyjnego. Dlatego warto śledzić wydarzenia na festiwalu w Wenecji (29 sierpnia – 8 września 2018) oraz reakcje i ogłoszenia innych światowych festiwali, ponieważ któryś z nich w końcu będzie tym długo wyczekiwanym epicentrum konfliktu.