Phil Lord i Chris Miller nie są pierwszymi reżyserami, którzy nagle stracili pracę przy wielkim filmowym widowisku. Hollywoodzcy producenci wolą twórców pokornych i gotowych do realizacji korporacyjnych planów.
Phil Lord i Chris Miller od ponad czterech miesięcy kręcili poświęcony młodości Hana Solo spin-off Gwiezdnych wojen (film nie ma jeszcze oficjalnego tytułu), gdy nagle stracili reżyserskie posady. „Nagle” niekoniecznie oznacza „niespodziewanie” – po fakcie pojawiło się bowiem kilka różnych wersji wydarzeń. Trudno powiedzieć, która jest w stu procentach prawdziwa. Być może wszystkie, bo w zasadzie się nie wykluczają. Oficjalnie przyczyną rozstania były „różnice twórcze” między reżyserami a Lucasfilm i Disneyem. I choć w podobnych sytuacjach takie wyjaśnienie pojawia się nader często – w końcu to hasło, które niewiele tłumaczy, za to brzmi profesjonalnie – tym razem tak właśnie było, co potwierdza zarówno studio, jak i reżyserzy. Czy zatem Lord i Miller za bardzo skręcili w stronę komedii? A może próbowali kręcić Gwiezdne wojny w swoim brawurowym stylu, pozwalając aktorom na improwizacje na planie oraz wprowadzając na gorąco poprawki do scenariusza? Wiadomo, że styl ich pracy – i efekt, który do tej pory osiągnęli, a pod ich nadzorem powstały jakieś dwie trzecie filmu – nie spodobał się ani scenarzyście Lawrence Kasdan, ani czuwającej obecnie nad całą serią producentce Kathleen Kennedy.
Oczywiście zawsze warto zadać przy takiej okazji pytanie: czy Lucasfilm nie wiedział, kogo zatrudnia? Czy Kennedy nie widziała 21 Jump Street, Lego Przygody czy choćby pilotowego odcinka Brooklyn Nine-Nine? Z pewnością widziała, a zatrudnienie Lorda i Millera miało zapewnić filmowi pożądaną lekkość. Ale coś poszło nie tak. Jeśli wierzyć branżowej prasie, od początku między reżyserami a Kennedy dochodziło do spięć. Lord i Miller, choć pracowali wcześniej dla dużych studiów filmowych, nie mieli doświadczenia przy realizacji tak ogromnego przedsięwzięcia. Na dodatek źle znosili uwagi producentów. Nie potrafili zapanować ani nad ekipą, ani nad aktorami (Lucasfilm po kilku tygodniach zdjęć zmuszony był zatrudnić aktorskiego coacha dla Alden Ehrenreich, który podobno nie radził sobie z rolą Hana Solo), ignorowali techniczne założenia i sugestie, wreszcie po ponad czterech miesiącach miarka się przebrała. Dwa dni po ich zwolnieniu na reżyserskim stołku zasiadł Ron Howard, który od ponad czterdziestu lat przyjaźni się z George'em Lucasem, i po krótkiej przerwie wznowił prace nad filmem.
Co to oznacza dla opowieści o Hanie Solo? Przekonamy się w maju przyszłego roku. Howard ma w swoim dorobku filmy zarówno doskonałe, jak i ciężkostrawne, ale uniwersum Gwiezdnych wojen zna całkiem nieźle – był zresztą jednym z kandydatów (obok Roberta Zemeckisa i Stevena Spielberga) kandydatów do realizacji Mrocznego widma zanim Lucas sam postanowił je zepsuć. Ale całe to zamieszanie sporo mówi o tym, jakie są priorytety wielkich studiów filmowych, a szczególnie Disneya – bo wokół ich superprodukcji podobne kontrowersje pojawiają się w ostatnich latach dość często.
Głośno było o tym, że scenarzysta Tony Gilroy został poproszony o dokrętki i przemontowanie Rogue One: A Star Wars Story już po tym, gdy Gareth Edwards zakończył zdjęcia – widać to zresztą po sporej ilości materiału, który pojawiał się w zwiastunach, ale do ostatecznej wersji filmu nie trafił. Bardzo często zmieniają się reżyserzy animacji studia Pixar – tak było w przypadku m.in. Dobrego dinozaura, Meridy walecznej, Ratatuja i drugiej części Aut. Bez głośnego rozstania nie obyło się także w przypadku Marvel Cinematic Universe: Brytyjczyk Edgar Wright bardzo długo pracował nad scenariuszem Ant-Man, rozpoczął nawet zdjęcia do filmu, ale wkrótce został zwolniony i zastąpiony Peyton Reed. Po kilku latach mówił w wywiadzie dla „Sight and Sound”: „Nie żałuję, że nie zrobiłem tego filmu. Żałuję straconego czasu mojego i Joe Cornisha. Pisaliśmy scenariusz przez osiem lat”. I dodawał: „Bardzo chciałem zrobić film Marvela. Ale nie wiem, czy oni chcieli zrobić film Edgara Wrighta”. Ta odpowiedź prawdopodobnie najlepiej ujmuje sedno problemu.
Podstawowe pytanie brzmi bowiem, czy blockbustery – zwłaszcza te wielkie, filmowe franczyzy, rozpisane na kilka bądź kilkanaście tytułów – potrzebują wielkich reżyserów? A odpowiedź jest prosta: niekoniecznie. Potrzebują twórców sprawdzonych w bojach, lecz jednocześnie takich, którzy wykonywać będą posłusznie rozkazy swoich przełożonych. Nie indywidualistów, lecz ludzi zdolnych do kolektywnego działania. Nie artystów, lecz utalentowanych rzemieślników. Przypomnijcie sobie nazwiska reżyserów, którzy do tej pory firmowali kolejne tytuły Marvel Cinematic Universe. Znajdziecie tam jedno nazwisko z najwyższej półki – Kennetha Branagha, który nakręcił pierwszego Thora (i na dodatek nie do końca odnalazł się w tym komiksowym świecie). Reszta to hollywoodzcy wyjadacze z ekstraklasy (Joss Whedon) i pierwszej ligi (jak bracia Russo, Joe Johnston, Scott Derrickson, James Gunn), ale żaden z nich nie jest wielką filmową indywidualnością. To ma sens: ostatecznie nadrzędna w tym przypadku jest spójna wizja całości, którą nadzoruje wyznaczony przez studio demiurg (dla uproszczenia przyjmijmy, że chodzi o Kevin Feige). Czy oglądasz Iron Mana, czy Strażników Galaktyki, musisz czuć, że to elementy tego samego świata. Reżyser, który zbyt mocno zechce w ten świat zaingerować – a był to prawdopodobnie przypadek Edgara Wrighta – musi się liczyć z tym, że zostanie przez studio skarcony. Ostatecznie pracę, jakiej się podjął, wykonuje dla wielkiej korporacji, musi więc trzymać się wyznaczonych schematów. Alan Taylor, reżyser Thora: Mrocznego świata, wspominał, że niby na planie dostał wolną rękę, ale w czasie postprodukcji i montażu powstał zupełnie inny film, daleki od jego wyobrażeń.