Kruk bardzo przypomina klimatem kolejny omawiany film - Spawn. W latach 90. można było zobaczyć naprawdę wiele złych produkcji, ale żadna z nich nie był chyba tak męcząca jak ta z Michael Jai White w roli głównej. Twórców tego "dzieła" zdecydowanie przerosły ambicje i chcieli stworzyć coś, co mogłoby konkurować z filmowym Batmanem czy Supermanem. Zadanie wydawało się być proste, ponieważ Spawn ma wielu komiksowych fanów i chyba tylko oni docenili dbałość o komiksowe szczegóły w filmie, ale brak umiejętności w przełożeniu języka komiksu na dużym ekranie i tak był widoczny. Nie ma tam nikogo interesującego, postacie często pojawiają się znikąd i podejmują dziwne decyzje. Efekty specjalne miały przysłonić kiepsko przedstawioną historię, ale wyglądają bardzo źle i archaicznie. Wszystko dałoby się jeszcze przetrawić, gdyby nie to, że całość jest po prostu nudna. Wiemy jednak, że fani tego bohatera wciąż czekają na udany film z jego udziałem, więc wypada mieć nadzieję, że się doczekają. Zwróćmy się ku bardziej nietypowym bohaterom. Wyobraźcie sobie połączenie Hulka i Thinga, który w podobnych okolicznościach jak Daredevil zyskuje swoją moc. The Toxic Avenger, bo o tym filmie mowa, to bardzo ciekawa próba połączenia horroru klasy b i pastiszu superbohaterskiego. Całość operuje kliszami i polega na praktycznych efektach specjalnych. Głównym bohaterem jest młody nieudacznik Melvin, który pracuje jako sprzątacz obiektu sportowego. Jak to zwykle bywa, młody, niskiej urody chłopak jest wyszydzany przez innych. Pewnego dnia złośliwość reszty dzieciaków była tak przesadzona, że chłopak postanowił rzucić się z okna. Miał jednak wątpliwe szczęście i wpadł do beczki pełnej chemikaliów i zamienił się w Toksycznego Mściciela. Campowy film produkcji legendarnej Tromy jest efektem pasji tworzenia. Mamy mnóstwo efektów specjalnych, które wykonane zostały bardzo starannie, by jak najbardziej przypominały rzeczywistość. Film obfituje w brutalność i przekracza w tym elemencie wszelkie granice, ale trzeba przyznać, że miażdżona głowa dzieciaka wygląda bardzo realistycznie, a zastrzelony piesek umiera bardzo widowiskowo. Twórcy z pewnością też nie spodziewali się, że historia toksycznego bohatera osiągnie taki sukces. Doczekał się więc trzech sequeli, musicalu scenicznego i kreskówki. Jednak tak jak w przypadku Kruka, kolejne odsłony pozbawione były efektu zaskoczenia i tej samej jakości. Pod koniec lat 90. dalej próbowano tworzyć filmy z superbohaterami, którzy nie mieli nigdy do czynienia z popularnym Marvelem i DC Comics. Wciąż nie nastąpił wyraźny przełom, by jednak wykreować coś równie oryginalnego jak poprzednicy, postanowiono sięgnąć po komiksy z początku lat 30. Na pierwszy ogień poszedł The Shadow, który zaczął się bardzo interesująco i od samego początku można było mieć nadzieję, że okaże się być produkcją na wysokim poziomie. Cierpiał jednak na wszelkie dolegliwości komiksowych adaptacji. W oczy rzucał się brak wyraźnej ekspozycji. Fabuła gnała do przodu, a świat przedstawiony stawał się coraz bardziej niezrozumiały. Na pewno twórcy potrafili zadbać o klimat komiksowego pierwowzoru, chociażby idealnie odwzorowując kostium głównego bohatera. Na nic się to jednak zdało, ponieważ całość nie potrafi zaangażować widza i utrzymać napięcia. Co należy pochwalić, to efekty specjalne, które jak na okres powstania filmu są naprawdę na wysokim poziomie. Dwa lata po Cieniu, powstał The Phantom. Wyreżyserowany przez Simona Wincera film jest bardzo nieudanym przerysowaniem komiksowych schematów. Mamy do czynienia z kolejnym kiepskim pastiszem, który, mimo takiego założenia, nie potrafi zapewnić rozrywki na przyzwoitym poziomie. Całość jest infantylną hybrydą gatunkową, przez co niekiedy można mieć wrażenie, że oglądamy dwa różne filmy. Raz na ekranie mamy kogoś w typie Indiany Jonesa, a innym razem superbohatera w kiczowatym kostiumie. Nie wiele dowiadujemy się także o samym Fantomie, a twórcy, tak jak w przypadku Cienia, nie kwapili się, by takie rzeczy widzom wyjaśnić. Jest i kolejny tytuł, który oddaje hołd komiksom z lat 30. Disneyowi udało się przekonać do pracy nad The Rocketeer hollywoodzką pierwszą ligę, a wszystko to, aby przedstawić historię pilota, który w nietypowych okolicznościach uzyskał dostęp do plecaka z odrzutem rakietowym. Wynalazek ten sprawia jednak, że zaczyna się nim interesować coraz szersze grono, w tym oczywiście także szemrani goście, którzy chcieliby położył na owym plecaku łapę. Jak łatwo się domyślić, nasz dzielny bohater Cliff Secord prędzej wyzionie ducha, niż im na to pozwoli. Początek zapowiada coś naprawdę niezwykłego, jest dobrze zbudowany klimat lat 30. i pod wieloma względami całość przypomina kino nowej przygody. Początkowy zachwyt szybko ustępuje pola znużeniu. Postacie są przerysowane w komiksowy sposób, ale przy tym bardzo nieciekawe. Najgorzej wypada jednak tytułowy Człowiek Rakieta. Billy Campbell jako Cliff Secord prezentuje się bardzo kiepsko.
Spawn/fot. materiały prasowe
Tak jak przyszła pora na renesans kina superbohaterskiego, tak adaptacje komiksów spoza katalogu Marvela i DC również doczekały się iście znakomitego dzieła. Wszystko dzięki poczuciu humoru i inteligencji Gulliermo del Toro, który zajął się adaptacją komiksu Mike'a Mignoli - Hellboy. Obsadzenie Ron Perlman w tej roli to strzał w dziesiątkę. Całość może być nieco zbyt wyrafinowana dla typowego zjadacza kukurydzy, ale na pewno zachwyci tych, którzy nie przepadają za komiksami, a doceniają dbałość o detal, ironiczny humor i zgrabnie opakowaną całość. Jest to jednocześnie ciekawe i całkiem przystępne wprowadzenie widza w uniwersum, w którym bohater tak naprawdę powinien być antybohaterem. Poziom całości na pewno jest zasługą tytułowego Hellboya i jego podejścia do wielu aspektów życia. Film prezentuje się jednak nietypowo, i jakże odmiennie od wielu podobnych wyczynów superbohaterów. Na koniec heros, który miał swój film, ale nie był postacią komiksową. Może właśnie dlatego Hancock jest zupełnie nowym typem bohatera. Nie ma w nim nic z mroku Batmana, ulizanej fryzury Supermana czy mającego rozterki wieku dojrzewania Spidermana. Przypomina raczej menela, jakiego możemy spotkać pod osiedlowym sklepem czy pod dawną budką z piwem. Wiecznie skacowany, śmierdzący i nieświeży wprowadza nową jakość w świat wymuskanych superherosów. Jak wiadomo, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, nic więc dziwnego, że po interwencji tytułowego bohatera władze Los Angeles mają co sprzątać. Całość zdominowana jest oczywiście przez efekty specjalne i to właśnie stanowią główną atrakcję dla widza. Peter Berg stara się jednak wystrugać niebłahy fabularny szkielet i zadać kilka ważkich pytań. Trudno jest zatem jednoznacznie stwierdzić, czy dalsze tworzenie produkcji z superbohaterami innymi niż ci od Marvela i DC ma sens. Udane dzieła można policzyć na palcach jednej ręki, ale spowodowane jest to niewątpliwie trudnym dla kina superbohaterskiego okresem. W latach 80 i 90. takie produkcje po prostu z zasady się nie udawały. Brakowało odpowiedniego podejścia, wiary w materiał źródłowy i oryginalności. Dzisiaj trudno zagrozić Marvelowi i DC, ale chyba warto próbować, bo im większa konkurencja, tym lepsze filmy o trykociarzach.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj