Kolorowi przebierańcy dzielą i rządzą, co i rusz podbijając box-office. Ale dzisiaj, kiedy kino superbohaterskie jest niemalże równoznaczne z produkcjami Marvela i DC, łatwo zapomnieć, że latami podobny sukces próbowali odnieść inni.
News o kolejnym filmie Marvela traktujemy już jako oczywistość. Do głosu doszło też konkurencyjne DC i również tworzy własne kinowe uniwersum w oparciu o swoją galerię postaci. Niezwykle trudno jest przebić się dzisiaj do świadomości widza z superbohaterem nieprzynależącym do żadnej z rzeczonych stajni. Hollywoodzkie studia i powiązane z nimi amerykańskie wydawnictwa toczą bitwę o względy widzów (choć grają do jednej bramki i na pewno zależy im na obopólnym sukcesie), ale gdzieś w ich cieniu nieśmiało kryją się inni, nieco już zapomniani herosi z komiksowych kart. Może i nie wszystkich warto ocalić od zapomnienia, ale można dać im szansę i sprawdzić, czy kino jest jeszcze w stanie przyjąć pod swoje skrzydła bohatera, który nigdy nie stanie obok Iron Mana lub Batmana.
Wydaje się, że superbohater pozbawiony metki Marvela lub DC im jednak nie zagrozi, nawet jeśli jego historia ma ogromny potencjał. Bo może nie znaleźć się chętny, który wyłoży spore pieniądze na cokolwiek ryzykowne przedsięwzięcie. Dziś Hollywood modli się nad każdym dolarem i studia boją się finansowych porażek, zwłaszcza że kalendarz premier zdominowany jest przez produkcje wspomnianych gigantów, więc byłoby niezwykle trudno wbić się w wolne miejsce. Ale kiedyś, jeszcze stosunkowo niedawno, było inaczej. Ba, kino superbohaterskie dopiero się wykluwało i do eksperymentów podchodzono z większą odwagą. Nie zawsze się ona opłaciła.
Nie było jednak łatwo. Ani filmowcom, ani widzom, którzy musieli oglądać, jak maltretowano materiał źródłowy. W tym wypadku najlepiej byłoby pewnie spuścić zasłonę milczenia na początki komiksowych superbohaterów w kinie, lecz byłoby to nie fair, bo są przecież są produkcje, które wyróżniają się na tle tych beznadziejnych i prezentują naprawdę solidny poziom. Analizując te wczesne, kiepskie próby adaptowania komiksowych historii zauważymy, że powody klęski są bardzo trywialne. Komiksy były wówczas traktowane jako medium przeznaczone dla dzieci. Ot, infantylne historyjki dla młodszego odbiorcy, który nie chce czytać książek i woli bardziej przystępne historie obrazkowe. Filmowcy mieli świadomość, że są one na tyle popularne, iż przeniesienie ich na duży ekran może okazać się finansowym strzałem w dziesiątkę.
Przed paroma dekadami w komiksach liczył się przede wszystkim bajerancki pomysł, który trafi do młodych odbiorców i zapewni solidną sprzedaż kolejnych egzemplarzy. Nie powinno więc dziwić, że w podobny sposób prezentowały się aktorskie adaptacje owych historii. Te w przeważającej większości miały małe budżety, tandetne efekty i śmieszną charakteryzację, zaginęły więc w mrokach popkulturowej pamięci. Przed laty Marvel i DC również podejmowały pewne próby, ale dzisiaj mało się pamięta poza serialem o Hulku i filmami o Supermanie. Status kultowego ma dalej serial z lat 60. z Batmanem w roli głównej. Nie opowiadał on jednak o Mrocznym Rycerzu, bo całość była barwna i wesoła, a Adam West jako Batman i Burt Ward w roli Robina czuli się świetnie w komediowej konwencji. Całość jest oczywiście esencją campu, ale ponownie należy zwrócić uwagę, że inna była wtedy świadomość konsumentów oraz ich potrzeby.
Skoro jednak różnie wychodziło z dobrze znanymi bohaterami, postanowiono nareszcie spróbować z filmami o herosach z mniejszych komiksowych wydawnictw albo wymyślano ich od podstaw. Warto w tym momencie sięgnąć po łopatę i wykopać chociaż niektóre z nich. Może wówczas dowiemy się, czy takie próby dalej mają sens?
Gdy twórcy myśleli o stworzeniu jakiegoś bohatera, częstokroć na myśl przychodziły im... zwierzęta. Wtedy bowiem najprościej przychodzi wymyślenie specjalnych zdolności takiego osobnika. Cechy takie jak czuły węch, ostry wzrok czy zwinność sprawiały, że cały proces był bezbolesny Mieliśmy zatem nietoperza, pająka, kota i... padlinożernego kondora. Film Condorman opowiada o przygodach Woodrowa Wilkinsa, ambitnego rysownika, którego marzeniem było wcielenie się w postać z kart komiksów - tytułowego Condormana. Wydaje się, że dla wielu z was będzie to bohater, z którym można się w pewien sposób utożsamiać. Któż bowiem nie marzy o przemierzaniu ulic, lecąc niczym ptak? Woodrow poszedł jednak o krok dalej i stworzył swój własny kostium i wzorem najsłynniejszych superbohaterów starał się czynić dobro. To jednak nie koniec absurdów, bowiem dalej jest jeszcze dziwniej. Nasz bohater podejmuje współpracę z CIA, a jak na prawdziwego herosa przystało, poznaje także kobietę i realizuje tym samym nie jedno, a dwa swoje wielkie marzenia.
Człowiek-kondor powstał na początku lat 80. i od początku nie krył się z tym, że jest to mało poważna próba stworzenia filmu superbohaterskiego. Jednak nawet mimo tej świadomości, całość jest po prostu kiepska. W oczy rzuca się nieporadnie napisany scenariusz, liczne głupotki i kiepskie gagi, które mogą rozbawić jedynie wytrwałych widzów. W rezultacie Człowiek-Kondor słusznie postrzegany jest jako niewypał, ale niesłusznie byłoby rzec, że nie miał potencjału. Skoro już jesteśmy przy "ptasich" bohaterach, warto przelecieć kilka lat do przodu i zatrzymać się na The Crow, filmie wybijającym się jakością spośród wszystkich tu wymienionych. Reżyserem jest Alex Proyas, który do obsadzenia głównej roli zażyczył sobie Brandon Lee Brandon - syna słynnego na cały świat Bruce'a. Wcielił się on w Erica Dravena, który dzień przed swoim własnym ślubem zostaje brutalnie zamordowany, jego narzeczona również. Na tym mogłaby zakończyć się cała historia, ale zamordowany kochanek powstaje zza grobu, by dokonać zemsty. Na jego ramieniu przysiada kruk.
Przez większość seansu oglądamy popisy Brandona Lee, mistrza sztuk walk. Całość wyróżnia się przede wszystkim mocno zarysowanymi bohaterami, niezłymi efektami specjalnymi i oczywiście dobrą grą aktorską. Niestety, na planie tego filmu wydarzyła się tragedia, która zdążyła obrosnąć legendą. Brandon Lee zmarł podczas kręcenia jednej ze scen, gdyż ktoś zamiast ślepaków włożył do rewolweru ostrą amunicję. Nietypowo zatem ogląda się sceny, w których bohater zostaje postrzelony, a potem jego ciało się zrasta i goi. Niestety, życie to nie film. Dzięki kapitalnej muzyce, świetnej kreacji Lee (i tragedii w tle) film zyskał status kultowego. Powstały kolejne części, oczywiście już bez Brandona, i żadna z nich nie osiągnęła takiego sukcesu.