Powrót do przyszłości jest moim ulubionym filmem. Mogę się do tego bez problemu przyznać. Historia napisana przez Boba Gale’a i Roberta Zemeckisa bawi mnie za każdym razem, gdy ją oglądam. A robię to kilka razy w roku. Przy okazji pobytu w Londynie musiałem odwiedzić Adelphi Theatre, gdzie pokazywana jest wersja musicalowa.  Szczerze mówiąc, podchodziłem do tego całego pomysłu dość sceptycznie. Po co przerabiać taki klasyk kina, który w obecnej formie jest perfekcyjny? Do tego nie wyobrażałem sobie Marty’ego i Dr. Browna w jakimkolwiek innym wykonaniu niż Michaela J. Foxa i Christophera Lloyda. Już nie mówię o wizji tego, że bohaterowie mieliby nagle wykonywać jakieś układy taneczne i w nieoczekiwanych momentach śpiewać piosenki. Wydawało mi się, że jest to poroniony pomysł, który mógł zrodzić się tylko w głowie szaleńca. I to takiego, którego należałoby wcisnąć w kaftan i odizolować od społeczeństwa. Żaden prawdziwy fan serii nie mógł przecież na coś takiego wpaść. Nikt nie siedzi na kanapie, oglądając Powrót do przyszłości, z myślą: „Wiesz, czego mi tu brakuje? Piosenek!”. Muszę powiedzieć głośno: „Myliłem się! To ma sens”. Nie jest to może mój ukochany Powrót do przyszłości, ale jest to na pewno produkcja, na której bardzo dobrze się bawiłem. Zacznijmy jednak od tego, jak to się stało, że Bob i Robert dali zielone światło na powstanie tej produkcji. Wieść gminna niesie, że stała za tym… żona Zemeckisa, Leslie, która w 2005 roku obejrzała na Broadwayu musical na podstawie Producentów Mela Brooksa i spytała męża, czy nie zastanawiał się nad muzyczną wersją swojego filmu. Podobno sam pomysł na początku nie został przyjęty w domu z entuzjazmem. Jednak ziarno ciekawości zostało zasiane i tak sobie powoli kiełkowało w głowie reżysera. Poszedł on z tym pomysłem nawet do Gale’a. I zaczęli dumać, czy ma to jakiś sens. Panowie cały czas kategorycznie odmawiają zrobienia kontynuacji. Nie dopuszczają do siebie nawet myśli o 4. części. Jak to mówi Bob: „Napis KONIEC umieściłem tam z premedytacją. Historia została zakończona. Nie ma tam już o czym opowiadać. Reboot też nie ma sensu, bo ten film świetnie się starzeje, a dla samej kasy robić go nie będziemy. I tak jej nie potrzebujemy”. Co nie znaczy, że twórcy są konsekwentni w tym, co mówią, i nie zgadzają się na zabawę marką. Przypomnę tylko, że przez te wszystkie lata dostaliśmy chociażby serial animowany pokazujący dalsze losy Dr. Browna i całej jego rodzinki czy też komiks. Tak więc nie jest tak, że nic się nie dzieje. Ponowne opowiedzenie oryginalnego Powrotu do przeszłości, ale w innej formie, z innymi aktorami i to na deskach teatralnych, dawało szansę na fantastyczny powrót do marki. Panowie wzięli się ostro do roboty. Postanowili sami przerobić scenariusz, bo kto inny mógłby to zrobić z poszanowaniem materiału źródłowego. Problem pojawił się przy tworzeniu piosenek. O pomoc zwrócono się do Allana Silvesri, który odpowiadał za oprawę muzyczną filmu. W tym czasie kompozytor pracował z Zemeckisem i Glenem Ballardem nad Ekspresem Polarnym. Musical tworzono potajemnie. Świat nie był wtedy jeszcze gotowy na taką informację. Myślę, że na tym etapie nie wszyscy jeszcze byli pewni, że może się to udać. Ba, gdybym pracował przy tym projekcie, sam nie byłbym przekonany, czy przypadkiem nie okaże się to wielką porażką.
foto. materiały prasowe
Jeśli myślicie, że stworzenie takiego przedsięwzięcia to bułka z masłem, to muszę was szybko wyprowadzić z błędu. Przerobienie scenariusza filmowego na musical wiąże się z kompletnym przepisaniem całości. Prace nad tym trwały nie miesiące, a lata. Gotowy produkt został zaprezentowany reżyserowi teatralnemu Johnowi Rando dopiero w 2018 roku. I nawet jemu przeniesienie tego na deski teatru w formie, jaką miałem okazję zobaczyć, zajęło kolejne dwa lata. Pierwszy pokaz odbył się bowiem w czasie pandemii, a dokładnie 20 lutego 2020 roku. No to jak już nakreśliłem historię stojącą za tym przedstawieniem, czas przejść do konkretów. Jak nietrudno się domyślić, nie da się przenieść filmu 1 do 1 na deski teatru. Jest to niewykonalne. Twórcy musieli dopuścić się wielu skrótów fabularnych, a niektóre sceny kompletnie przerobić. Zmieniły się też czasy, więc niektóre wątki zostały przerobione, o czym przekonałem się już na samym początku. Pozbyto się terrorystów, którzy ścigają Browna i rozstrzeliwują go na parkingu centrum handlowego. Zamiast tego Doktor umiera z powodu napromieniowania plutonem, ponieważ nie zachował wystarczającej ostrożności. To oczywiście mała zmiana, ale momentalnie rzuca się w oczy. Kolejną dużą zmianą jest potyczka Marty’ego z Biffem. Scena jest za mała, by wprowadzić na nią dwa samochody, a tym bardziej, by pokazać jakoś spektakularnie pościg ulicami miasteczka. Zmieniono więc to na gonitwę szkolnymi korytarzami i bójkę w stołówce. I wciąż nie są to jakieś zmiany, które by mnie bolały jako fana serii. Struktura opowieści bowiem została ta sama. Nie podoba mi się jednak zakończenie. Gdy Marty wraca do swojej teraźniejszości i zastaje nową rzeczywistość, to znacznie odbiega ona od tego, co znamy z filmu. Jego ojciec jest znanym pisarzem science fiction i niezwykle popularną osobą w miasteczku. Można by rzec, że jest lokalnym celebrytą mającym nawet swój własny dzień, który jest hucznie świętowany. Nie pasuje mi ta zmiana. Rozumiem, że twórcy chcieli podbić pozytywny wydźwięk, pokazując, że wszystko jest możliwe, gdy człowiek będzie się mocno starać, ale aż tak duża zmiana jest moim zdaniem zbędna. Oryginalne zakończenie było wystarczające.
foto. materiały prasowe
A jak wypadają aktorzy? W Marty’ego wciela się Olly Dobson. Bardzo utalentowany aktor, który w sposób idealny udaje głos Michaela J. Foxa. Wyrobił sobie taką samą manierę mówienia, gdy wchodzi na bardzo wysokie tony - gdy jest zdenerwowany lub podekscytowany. Gdyby to było słuchowisko, przysiągłbym, że słyszę samego Foxa. Do tego Olly ma świetne wyczucie komediowe i wiele scen odgrywa tak samo jak w filmie, utrzymując podobne poczucie humoru. W scenach, które zostały specjalnie napisane na potrzeby sztuki, też daje radę. Wyjątkiem są wątki z Jennifer, które klimatem kompletnie odbiegają od reszty opowieści. Rozumiem, że mają podkreślić więź, która łączy dwójkę zakochanych nastolatków, bo w pierwszym filmie jej praktycznie nie było, ale zostało to niestety zrobione na siłę i bez wyczucia.  Większym wyzwaniem jest Roger Bart jako Brown. Ten znany i utytułowany aktor postanowił, że nie będzie naśladować Christophera Lloyda i zbuduje zupełnie nową postać. Jego interpretacja jest bardziej parodystyczna. Często łamie czwartą ścianę, reagując na to, co robią na przykład tancerze podczas utworów muzycznych. Jest bardzo zabawny. Trochę niezrównoważony. Jeśli miałbym go do kogoś porównać, bo powiedziałbym, że jest to skrzyżowanie Ricka z Rick i Morty z Kramerem z Seinfelda. Dalej jest to bardzo ciekawa postać, którą dobrze się ogląda. Nie jest to jednak Brown, którego znam i uwielbiam. Dostałem coś innego. Równie ciekawego i fajnego. Powrót do przyszłości: The musical zyskał też inną wymowę. Teraz jest to opowieść bardziej skupiająca się na tym, by uświadomić widzowi, że warto sięgać po marzenia. Nawet gdy świat cię wyśmiewa, ty się tym nie przejmuj, tylko realizuj swoje cele, bo możesz być miło zaskoczony rezultatem! Widać to zwłaszcza w niektórych piosenkach, które - jak już wspomniałem - zostały specjalnie napisane na potrzeby tej sztuki. Po spektaklu w głowie (oprócz tych, które znam z oryginalnego soundtracku) został mi utwór wykonywany przez Dr. Browna zatytułowany For The Dreamers. Widzimy wówczas niezrozumiałego przez świat naukowca, który przez strach nie może rozwinąć swojego pełnego potencjału. Bardzo fajny i ciepły utwór. Jednak największym odkryciem był dla mnie Hugh Coles jako George McFly. Postać ta została pokazana jako popychadło i człowiek mocno wpędzony w kompleksy przez swojego prześladowcę Biffa. Wprowadzono w jego postać wiele wątków komediowych. Sam sposób, w jaki się porusza i tańczy, jest niezwykle slapstickowy. Jestem zdziwiony, bo to akurat w przypadku tej postaci działa. Muszę przyznać, że pod względem wizualnym Powrót do przyszłości: The musical jest prawdziwą megaprodukcją! Widownia żywo reaguje na to, co się dzieje na scenie. Gdy po raz pierwszy wjechał rozświetlony DeLorean, publika oszalała. Rozwiązanie z ekranami - dzięki którym wydaje nam się, że auto rozpędza się na jezdni i odpala mechanizm umożliwiający podróże w czasie - także zapiera dech w piersiach. Bardzo przyjemnie się to wszystko ogląda. Mamy częste zmiany otoczenia, wjeżdżające i zjeżdżające pomieszczenia. Wszystko prowadzone niezwykle płynnie i bez zaburzeń w opowiadaniu historii. Aktorzy zgrani. Każdy wie, co ma robić i gdzie ma się znaleźć w danej minucie. John Rando wykonał koronkową robotę na najwyższym poziomie. Nawet najbardziej zagorzali fani Powrotu do przyszłości będą zadowoleni z tego, co zobaczą. A scena, gdy w ostatnim akcie DeLorean unosi się w powietrzu i zostaje na specjalnym wysięgniku zawieszony nad publicznością, zostanie z wami na długo. Ten projekt nie miał prawa się udać, a jednak mamy sukces. Znakomita opowieść, która cieszy zarówno na ekranie kinowym, jak i na deskach teatru. To pokazuje tylko, jak bardzo uniwersalna jest to historia i jak niezwykły jest to projekt. Jeśli wiec będziecie w Londynie, to udajcie się do Adelphi Theatre i kupcie bilet na ten spektakl -  nie pożałujecie! A i cena nie jest jakoś zaporowa, bo wejściówkę z dobrym miejscem można dostać już za niecałe 20 funtów.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj