Słowo zombie wywodzi się od kreolskiego zumbi, oznaczającego ducha. Według afrykańskiej doktryny Voodoo zmarła osoba może zostać wskrzeszona przez czarownika, tzw. bokora, który przejmie nad nią całkowitą kontrolę, ponieważ zombie nie posiada własnej woli. Z tak przywróconych do życia trupów przeważnie czyniono niewolników, wykorzystywanych do ciężkich robót fizycznych, głównie na polach. Zgodnie z legendą zombie można odesłać z powrotem do grobu podając mu do zjedzenia sól.
Oprócz fizycznej odmiany zumbi, istnieje jeszcze forma astralna, popularna w rejonach Zachodniej Afryki. Fragment ludzkiej duszy może być schwytany, przeważnie do butelki, przez bokora i wykorzystany do zwiększenia mocy czarownika lub sprzedany klientowi jako talizman mający przynieść szczęście, zdrowie i powodzenie. Wierzy się, że po jakimś czasie Bóg upomina się o zniewoloną duszę, dlatego też takie zombie może istnieć jedynie tymczasowo.
Choć za przemianę w żywego trupa rzekomo odpowiadają mistyczne moce, to faktycznym sposobem na uczynienie z człowieka bezmyślnej istoty są silne substancje psychoaktywne. W 1982 roku amerykański etnobotanik Wade Davis badając tamtejszą kulturę doszedł do szokującego odkrycia - żywą osobę można wprowadzić w stan podobny do śmierci i całkowicie poddać woli bokora za pomocą specjalnych proszków wpuszczonych do jej krwiobiegu (przeważnie poprzez ranę). Dokładny skład owych proszków nie jest znany, ale niektórymi ze składników są uzyskiwana z ryb rozdymkokształtnych tetrodotoksyna (paraliżuje ciało, ale nie mózg) oraz związki czynne bielunia, będące niebezpiecznym halucynogenem. Davis swoje obserwacje i wnioski przedstawił później w dwóch książkach - "The Serpent and the Rainbow" (1985), której ekranizacji w 1988 roku dokonał później Wes Craven ("Wąż i tęcza") oraz młodszym o trzy lata "Passage of Darkness: The Ethnobiology of the Haitian Zombie".
Powyższy obraz zombie nie do końca pokrywa się z tym, co znamy obecnie. Początkowo produkcje poruszające motyw zombizmu bynajmniej nie raczyły widzów widokiem mięsożernych istot, rozszarpujących na strzępy swoje ofiary. "Białe zombie" z 1932 roku, uznawane za pierwszy pełnometrażowy film traktujący o tymże zjawisku, skupiało się na mistrzu tajemnej sztuki Voodoo - w tej roli niezapomniany Bela Lugosi, który przy pomocy specjalnej mikstury wprowadzał ludzi w trans, czyniąc z nich bezmyślnych niewolników. W popkulturze żywe trupy zaczynały właśnie jako element związany z afrykańską religią. "Revolt of the Zombies" (1936), "King of the zombies" (1941), "I Walked with a Zombie" (1943) czy też "Plague of the Zombies" (1966) ze sławnej wytwórni Hammer przedstawiały zombie jako efekt mrocznych rytuałów.
Nową koncepcję przyniosła dopiero "Noc żywych trupów" z 1968 roku w reżyserii George'a A. Romero. Film nie tylko zmienił genezę powstania zombie, ale uczynił je bardziej przerażającymi - stały się żądne ludzkiego mięsa. Obraz nie tylko okazał się kamieniem milowym gatunku, ale został również doceniony przez krytykę z uwagi na zakamuflowany aspekt społeczny - nieumarli jako metafora konfliktu w Wietnamie, aluzje do polityki Zimnej Wojny czy poruszany problem rasizmu. Amerykański reżyser wyznaczył trendy, których twórcy trzymają się do dziś. Produkcja odniosła ogromny sukces i doczekała się aż pięciu pośrednio powiązanych ze sobą sequeli: "Świt żywych trupów" (1978), "Dzień żywych trupów" (1985), "Ziemia żywych trupów" (2005), "Diary of the Dead" (2007) i "Survival of the Dead" (2009). Trzy pierwsze filmy (pozostałe były mniejszym lub większym rozczarowaniem) doczekały się niezliczonej liczby remake'ów i stanowiły inspirację dla wielu tworzących w tym gatunku reżyserów. Lucio Fulci, włoski mistrz makabry, kręcąc "Zombie Flesh Eaters" (1979) czerpał właśnie z dorobku Romero, a gotowe dzieło pojawiło się także pod tytułem "Zombi 2", aby producenci mogli zarobić na popularności "Świtu żywych trupów", który we Włoszech wszedł do kin pod krótką i zwięzłą nazwą "Zombi".
Od schematu powolnych gnijących mięsożerców na dobre zaczęto odchodzić po roku 2002. Wtedy to też Danny Boyle zauroczył wszystkich miłośników kina grozy swoim "28 dni później", które po pięciu latach doczekało się równie udanego sequela w postaci "28 tygodni później". Choć żadna z produkcji tak naprawdę nie traktuje o zombie, a zagrożeniem dla bohaterów opowieści są ludzie zarażeni wirusem wywołującym objawy podobne do wścieklizny, to jednak brytyjski reżyser, zapewne nawet nie do końca świadomie, wprowadził do gatunku pewną innowację, która w istotny sposób zmieniła dotychczasowe oblicze żywych trupów. Zainfekowani z filmu Boyle'a byli zaskakująco mobilni i poruszali się z prędkością nie mniejszą niż ofiara. Ślamazarne zombie, których jedyną siłą była liczebność zaczęły się widzom powoli przejadać, potrzebne było w tej materii jakieś ożywienie, powiew świeżości, który z chodzącej zbitki martwego mięsa uczyniłby istoty stanowiące poważne zagrożenie dla człowieka. A takim powiewem była właśnie podkręcona ruchliwość zombiaków, którą bardzo szybko podłapał i zaadaptował na potrzeby swojego dzieła Zack Snyder. Świt żywych trupów (2004), bo o nim mowa, z miejsca stał się, i prawdopodobnie jest do dziś, najlepszym filmem o zombie, powstałym po roku 2000. To także zaraz obok "Nocy żywych trupów" (1990) Toma Saviniego najbardziej udany remake wytworów Romero. Umarlaki przestały być pociesznymi zgniłkami, pragnącymi mózgu, jakich spotkać można było w "Powrocie żywych trupów" (1985), nie były też dłużej zagrożeniem wyłącznie dla tych wyjątkowo niezdarnych bohaterów. Naturalną drogą ewolucji przeistoczyły się w prawdziwe maszyny do zabijania, niestrudzenie goniące swoją ofiarę, aż ta opadnie z sił.
Wydawać by się mogło, że postać zombie znalazła się obecnie na etapie, który nie pozwala na jej dalszy rozwój, a każda kolejna zmiana coraz bardziej oddali ją od tego, czym była pierwotnie. Wyobraźnia ludzka jednak nie zna granic i okazuje się, że w temacie żywych trupów wciąż można pokazać coś nowego. Komediowy Wiecznie żywy (2013) to dowód na to, że zombie także mają serce i czują potrzebę miłości. Nieumarły do romansu pozornie pasuje jak pięść do nosa, ale teoria swoją drogą, a praktyka swoją. Nawet z takiego połączenia potrafi wyjść ciekawe i nietuzinkowe dzieło, pokazujące, że pan Zgniłek odnajdzie się w każdym gatunku. Wypadałoby wspomnieć, iż obraz Jonathana Levine'a nie jest pierwszym, który wykorzystuje motyw miłości człowieka do zombie, bo takowy, choć potraktowany w nieco inny sposób, pojawił się chociażby we włoskim "O miłości i o śmierci" z 1994 roku.
Nie sposób pominąć także tegorocznej superprodukcji o umarlakach. World War Z, będące niezbyt wierną ekranizacją powieści Maxa Brooksa, nie tylko przedstawia epidemię zombizmu na niespotykaną dotąd w filmach skalę, ale ukazuje żywy trupy jako wściekłą pędzącą falę martwego mięsa, która przetacza się ulicami miast, tratując i pożerając wszystko, co stanie na jej drodze. Tysiące nieumarłych, których zachowanie przyrównać można do ogromnej ławicy ryb, tyle że bardziej bezmyślnej, budzi prawdziwe przerażenie. Zombie przeważnie oglądaliśmy w grupach, ale jeszcze do niedawna nie w aż tak licznych.
Trudno powiedzieć, co czeka nas w nadchodzących latach i w jakim kierunku pójdzie gatunek zombie movies, ale jedno jest pewne - klasyczne, stworzone przez Romero truposze nieprędko jeszcze odejdą w zapomnienie, czego dowodem jest chociażby marka The Walking Dead, ciesząca się niesłabnącą popularnością. Może i szybkie zombie wywołują większy lęk, ale to właśnie sunący niespiesznie i majestatycznie nieumarli, których zawodzenie niesie się wraz z wiatrem mają w sobie to coś, za co wszyscy je tak bardzo kochamy. Nieważne czy za przyczyną ich powstania stoi magia Voodoo, tajemniczy wirus, tudzież demoniczne moce - powolne zombie mają urok, bo czy jest coś bardziej klimatycznego od widoku kilku chwiejących się i majaczących na tle księżyca sylwetek?