Kiedy ostatni raz przestraszyliście się na filmie?
Mnie się to zdarzyło jakąś dekadę temu. Zajmowałem wówczas zaczarowane mieszkanie w starej kamienicy. Było ogromne i zimne, w sufit wkręcono kilkanaście haków, tak że mogłaby powiesić się tam drużyna piłkarska. Cztery pręty sterczące ze ściany wystarczyłyby akurat dla rezerwowych zawodników; drewniana belka, biegnąca przez całą kuchnię, również budziła skojarzenia samobójcze, ale przynajmniej można było wyspindrać się na nią i usiąść z piweczkiem. Nocą coś trzeszczało. Sąsiedzi z naprzeciwka uprawiali smętne stosunki seksualne, doskonale widoczne przez plecionkę w oknie ich balkonu. Z tych, a także wielu innych przyczyn, drzwi u mnie właściwie się nie zamykały. Koledzy przychodzili. Koleżanki wpadały, nieraz w sensie dosłownym. Aż pewnego dnia kumpel zameldował się z siatką piwa i naprawdę przerażającym filmem. Tak twierdził - i się nie pomylił.
Opuśćmy na chwilę moje zaczarowane mieszkanie. Film nazywa się Ju-on i został nakręcony dla japońskiej telewizji. Wypada nazwać go skromnym. Później powstała druga, bogatsza wersja, następnie wersja kinowa, a potem temat sprzedano Amerykanom, którzy nakręcili bodaj trzy kolejne odcinki pod tytułem The Grudge - Klątwa. Zdarzyła się jeszcze gra komputerowa i, jak przypuszczam, balet. Mogłem coś pokręcić w tej wyliczance, lecz idzie oszaleć od samego patrzenia na stosowną podstronę w IMDB. Mniej więcej tak działa recycling pomysłów w popkulturze. Producenci z Hollywoodu potrafią wycisnąć kroplę wody nawet z sękatego kija.
Film opowiada o nawiedzonym domu i jest przerażający w zupełnie nowy sposób. Ubóstwo środków, którymi dysponowała ekipa, przełożyło się na ascetyczną, niemal cmentarną atmosferę. Pierwszy raz widziałem ducha bez dolnej szczęki; długowłosy upiór, znak firmowy dalekowschodniego kina grozy, nigdy nie został użyty lepiej. Do tego w Ju-on nic się nie zgadzało, przynajmniej dla mojego europejskiego umysłu. Film składał się z kilku wyjątkowo niepokojących, luźno powiązanych ze sobą epizodów. Spinało je miejsce, wspomniana wyżej niepokojąca atmosfera oraz powtarzający się dźwięk dochodzący z zaświatów. Dziwnym trafem przypominał miauczenie kota.
Więc sytuacja jest taka - siedzimy, dajmy na to w piątkę, i gapimy się w telewizor jak cielątka na karuzelę. Nikt nie śmie się odezwać, a w powietrzu wisi groza. Ju-on naprawdę działał. Do mieszkania wchodzi kumpel wysłany po piwo. Jest malutki, to i cicho stąpa. Gapi się w ekran zamiast pod nogi i nadeptuje na ogon spokojnie drzemiącego kota. Kot drze się wniebogłosy. Pośrodku pokoju. Wrzasnęliśmy i my, chyba każdy podskoczył, jeden próbował uciekać, a ja spadłem z krzesła i chwyciłem się za serce.
Myśleliśmy, że duchy wyszły z telewizora. Jak w innym japońskim horrorze. Od tego czasu nie przestraszyło mnie nic. Wiem jednak, że granica między kinem a życiem jest cieńsza, niż myślimy.
Łukasz Orbitowski - pisarz i dziennikarz, aktualnie, poza niezliczonymi opowiadaniami, ma na swoim koncie 12 książek, najnowsza powieść Szczęśliwa ziemia trafi do księgarń 23 października. Autor między innymi doskonale przyjętego przez krytykę "Tracę ciepło" (nominacja do Nagrody im. Janusza A. Zajdla, Złote Wyróżnienie Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego), "Świętego Wrocławia" (Srebrne Wyróżnienie Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego, nominacja do Nagrody im. Janusza A. Zajdla), zbioru opowiadań "Nadchodzi" oraz głośnych "Widm" (Złote Wyróżnienie Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego). Jest laureatem Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego "Młoda Polska" 2012. Poza beletrystyką pisze felietony dla "Gazety Wyborczej" i "Nowej Fantastyki". Mieszka w Kopenhadze.