Od kilku lat w kategorii "najlepsza ścieżka dźwiękowa" powtarza się pewien schemat: mimo nominacji dla dość stałej ekipy kompozytorów "wielkich", statuetkę Oscara dostaje ktoś spoza tego grona. W tym roku stosunek "oscarowych weteranów" do "świeżej krwi" wynosi trzy do dwóch. Zestawienie otwiera
"Lincoln" Johna Williamsa,
oscarowego rekordzisty absolutnego, jeśli chodzi o ilość nominacji – ta jest tego czterdziestą ósmą (jak do tej pory wyprzedza go tylko Walt Disney). Tym razem do współpracy przekonał go stary przyjaciel i nie mniej doświadczony weteran - Steven Spielberg. Tak powstał "Lincoln" – swoista epopeja na temat wolności, równości i braterstwa osiągniętego "dzięki korupcji i oszustwu przez najuczciwszego człowieka w Ameryce".
Williams też potraktował nas uczciwie. Dał nam dokładnie tę ścieżkę, której byśmy się po "Lincolnie" spodziewali. Jakby odruchowo przyprawił ją, dość oczywistym, amerykańskim folklorem o silnym zabarwieniu patriotycznym: skocznymi skrzypkami, werblami i pieśniami z czasów Wojny Secesyjnej ("Call to Muster and Battle Cry Of Freedom"). Spielberg nakręcił piękną laurkę, a Williams napisał do niej równie laurkową muzykę, odwołując się między innymi do twórczości Aarona Coplanda. Możliwe, to tematyka obrazu skazała partyturę na tę dosłowność, narzuciła potrzebę poprawności i zachowania schematu. A szkoda, bo to grzech marnować mistrzowski potencjał na wykonanie ot, rzemiosła nawet, jeśli jest najwyższej próby. Nieco mniej szablonowe spojrzenie miał w przypadku filmu
"Operacja Argo" Alexandre Desplat.
Z aż dziewięciu ścieżek dźwiękowych stworzonych przez tego artystę w 2012 Akademia wybrała tę skomponowaną do obrazu Bena Afflecka. Historia operacji CIA przeprowadzonej w Iranie musiała zostać opatrzona połączeniem klasycznej ścieżki rodem z filmu sensacyjnego z elementami bliskowschodnimi. I ta część wychodzi Desplat bardzo dobrze, czego najlepszym przykładem jest pełne napięcia "The Six are Missing", czy "Sweatshop" podkreślone świetnym wokalem i dźwiękami sitaru. Gorzej natomiast wypada ta mniej orientalna część ścieżki. "The Mission" czy "Cleared Iranian Airspace" ze swoim lekko nadmuchanym petetyzmem rodem z pochodu triumfalnego raczej psują efekt.
Fenomenem muzyki w "Operacji Argo" jest to, że po obejrzeniu filmu kompletnie się jej nie pamięta. Jej odbiór zmienia się diametralnie w oderwaniu od obrazu. Nagle odkrywamy niesamowite "Scent of Death" oraz to, że głównym instrumentem perkusyjnym na tej ścieżce jest ludzki głos ("Hotel Messages"). Utwory Desplat w stylu action score prezentują się chyba nawet lepiej niż w
[image-browser playlist="594203" suggest=""]
"Skyfall" Thomasa Newmana
które, jako "bondowska" ścieżka dźwiękowa, powinno być niekwestionowanym przodownikiem w temacie. Kiedy ogłoszono, kto będzie komponował muzykę do kolejnej części przygód Agenta 007, cały świat zamarł wpół wdechu z dwóch powodów. Po pierwsze, nie był to David Arnold. Po drugie, był to Thomas Newman. Co prawda, można było się tego spodziewać, wszak Newman jest etatowym kompozytorem Sama Mendesa, z drugiej strony jednak – prezentuje zupełnie inny styl muzyczny niż ten, który kojarzymy z serią. I może właśnie dlatego tak naturalnie wpasował się w wizję "bardziej ludzkiego" Bonda – bez gadżetów, za to z paroma prywatnymi demonami.
Niejaką wizytówkę ścieżki dźwiękowej, wybuchowe motywy na sekcję dętą, Newman mocno zredukował, robiąc miejsce dla kilku kawałków w swoim, o wiele mniej "krzykliwym" stylu (np. "New Digs" oparte na delikatnych smyczkach, gitarach oraz głębokim, wyraźnym basie). Nieczęsto też usłyszymy motyw przewodni autorstwa Monty'ego Normana. Newman udźwignął Bonda, ale dzięki grze zachowawczej. Zrobił to, co należało – odniósł się do tradycji i obudował ją rozwiązaniami sprawdzonymi na tyle, że stały się dość przewidywalne i mało porywające. To nie powinno wystarczyć, aby nagrodzić go pierwszym w jego karierze Oscarem (a nominacji miał wiele), choć na rozdaniu nagród Brytyjskiej Akademii Filmowej i Telewizyjnej już raz pokonał swoich konkurentów. Wśród nich było
"Życie Pi" Mychaela Danny,
kompozytora nominowanego do Oscara po raz pierwszy, co nie przeszkadza mu być czarnym koniem wyścigu. Danna po raz kolejny sprzymierzył siły z reżyserem Angiem Lee, który porwał się na ekranizację książki do tej pory uznawanej w środowisku za jedną z tych, których na ekran przenieść się nie da. Historia Piscine od razu, jak na talerzu podała dość oczywisty, choć trudny do wykonania koncept: kulturowy eklektyzm. Danna chwyta się go bez marudzenia, bo tak naprawdę innego wyjścia nie ma.
W efekcie na ścieżce dźwiękowej do "Życia Pi" mamy całą feerię orientalnych instrumentów, o których nawet by się nam, europejskim ignorantom, nie śniło: od sarangi przez flet ney po rytmiczną kanjirę i mridangam. A to wszystko na bazie bardzo "zachodniej" orkiestry ze swoimi smyczkami, chórem i… akordeonem. Danna gra o wiele ryzykowniej niż Desplat w "Argo". W tym, jak miesza te dwie estetyki czuć niesamowitą swobodę i otwartość, za co należy się zbiorowe chapeau bas. Ryzyko się opłacało, co udowadnia choćby temat głównego bohatera – utwór "Piscine Molitor Patel". Kompozytor wykazał się również niezwykłą wrażliwością – ubrał film w raczej subtelne, stonowane dźwięki, a kiedy już, w odpowiednim momencie, pozwala sobie na forte, ekspresja jest podobna do filmowego sztormu. Muzyka Danny potrafi zwabić skuteczniej niż wyspa, do której przybił Piscine podczas swojej podróży. I jeśli człowiek podda się bez reszty temu czarowi, może zupełnie przegapić
[image-browser playlist="594204" suggest=""]
"Annę Kareninę" Dario Marianelliego,
a szkoda by było, bo to naprawdę ciekawa pozycja w zestawieniu. Marianelli popełnił muzyczny mezalians - świadomie i zupełnie bez wstydu. Mamy tutaj, owszem, walca prosto z wyższych sfer – w sam raz do wirowania w tańcu na przezłoconej sali balowej. Od czasu do czasu jednak, eleganckie dźwięki zakłócane są harmonią niepokojąco rozstrojoną, wymykającą się spod kontroli ("Dance with Me"), zupełnie jak emocje głównej bohaterki. Nie mówiąc już o zupełnym oderwaniu od szampana i drogich sukni, czyli melodii pospólstwa – skocznego folkloru na akordeon i rozpustnego kankana ("Can-Can").
Do tego kilka bardzo chwytliwych i ciekawych dla ucha muzycznych zabiegów, mających za zadanie przenieść nas prosto do carskiej Rosji. W "She is of the Heavens" motyw przewodni jest podany w kanonie, gdzie pierwszy głos mają instrumenty, a drugi - cudownie klimatyczne gwizdanie w wykonaniu chóru męskiego. Całość dopełnia piękny wokal Aruhan Galievy, brytyjskiej wokalistki z korzeniami kazachskimi. Jednym słowem, kompozycja Marianelliego zawiera w sobie wszystko, co potrzebne, aby opowiedzieć historię Anny Kareniny: nutkę Rosji, kobiecą delikatność i histerię, dramatyzm i ból ("A Birthday Present") taniec oraz… rozpędzony pociąg. Jest to muzyka, która ze wszystkich nominowanych w tym roku ma zdecydowanie największy udział w tworzeniu obrazu. Aż żal, że Marianelli raczej nie dostanie za nią drugiej w swojej karierze statuetki.
"Najlepsza piosenka oryginalna"
stała się kategorią mocno problematyczną, odkąd wytwórnia Disneya przestała taśmowo dostarczać Akademii mocnych pewniaków do zwycięstwa, a twórcy filmów odeszli od inwestowania w piosenki promujące film opatrzone okolicznościowym teledyskiem. Rok temu nominowano tylko dwa utwory, a i w latach poprzednich często zdarzało się, że pozostałe trzy miejsca zapełniane były chyba tylko z przyzwoitości.
Tak jest też w tym roku – o statuetkę tak naprawdę walczą tylko dwa utwory. A przynajmniej powinny, bo wskazywane na pewniaka do statuetki "Suddenly" Claude-Michel Schönberga z "Nędzników" może na ekranie ma swoją moc, ale jest utworem tylko poprawnym, nie mówiąc już o wykonaniu – na poziomie bardzo "aktorskim", ujmując to dyplomatycznie. Zasłużoną statuetkę odebrałoby "Pi's Lullaby" z "Życia Pi" w wykonaniu Bombay Jayashri, która jest również autorką tekstu w jej rdzenny języku Tamil. Szansę ma także, najbardziej wyczekiwana premiera ubiegłego roku, czyli "Skyfall" w wykonaniu Adele Adkins (muzyka i słowa powstały przy współpracy artystki z Paulem Epworthem). "Everybody Needs A Best Friend" z "Teda" czy "Before My Time" ("Chasing Ice") w wykonaniu Scarlett Johansson i Joshui Bella raczej nie stanowią dla nich zagrożenia.
[image-browser playlist="594205" suggest=""]
Bez nominacji
pozostali Tom Tykwer, Johnny Klimek i Reinhold Heil za ścieżkę dźwiękową do "Atlasu chmur", oraz Howarda Shora za "Hobbita", którzy (nawet jeśli przypadku tego drugiego decydowało tylko przyzwyczajenie), byli brani za pewniaków w tej kategorii. Jest tym bardziej zaskakujące, że Akademia w tym roku postawiła na klasykę oraz motywy etniczne. Daje się odczuć w tegorocznym zestawieniu brak typowych, współczesnych brzmień. Zwycięstwo Trenta Reznora w 2010 roku (za "The Social Network") oraz A.R. Rahmana ("Slumdog – milioner z ulicy") w roku 2008 pokazało, że Oscar potrafi iść w parze z elektroniką. Jednak z utęsknieniem czekam na dzień, w którym nominację dostanie coś w stylu "Loopera" Nathana Jonsona, który pogardził chyba wszystkimi znanymi konwencjami tworzenia ścieżki dźwiękowej.
W kwestii niedocenionych piosenek przegranych jest o wiele więcej – w tym roku Akademia nie może się zasłonić tym, że nie było z czego wybierać. Najbardziej niedocenionym utworem jest zdecydowanie "Breath of Life" skomponowany przez Jamesa Newtona Howarda oraz Florence Welch do filmu "Królewna Śnieżka i Łowca". Poza tym kopalnią świetnych utworów okazał się utrzymany w klimatach folkowych OST do "Igrzysk Śmierci", na którym znalazły się niesamowite "Come Away To The Water" Maroon 5 czy, nagrodzone statuetką Grammy, "Safe & Sound" Taylor Swift w duecie z The Civil Wars. Po raz pierwszy od wielu lat nie nominowano ani jednej piosenki z filmu animowanego, choć "Learn Me Right" (Birdy i Mumford & Sons) z "Meridy Walecznej" nadawałoby się znakomicie, aby zastąpić którąś z propozycji Akademii.
Nominacje do "najlepszej piosenki" pozostawiają wiele do życzenia, zupełnie jakby Akademia nie szukała ich wystarczająco dokładnie. Natomiast jeśli chodzi o "najlepszą ścieżkę dźwiękową" z wyborem Akademii można dyskutować niemal rok w rok, jednak jeśli chodzi o zwycięzców – zawsze byli równie przewidywalni, co zasłużeni. Jeśli tegoroczna gala wpisze się w ten schemat, to nie będzie na co narzekać.
Czytaj więcej: OSCARY 2013: Tegoroczną galę poprowadzi cham i prostak