Zawsze dajemy szansę czytelnikom na zaprezentowanie swoich przemyśleń. Tym razem Marek Frenger przedstawia argumenty przemawiające za filmem Gwiezdne Wojny: ostatni Jedi.
Ten tekst jest reakcją na opinie o Star Wars: The Last Jedi, a dokładnie na utyskiwania fanów gwiezdnej sagi, które przetoczyły się w sieci po premierze filmu. A które przypominają mi trochę reakcję dziecka po tym, jak zabrano mu jego ulubioną zabawkę. Mam jednak nadzieję, że nikt nie poczuje się dotknięty tym, co napisałem - to nie to jest moim zamiarem. Ale nie liczę też na to, że kogoś przekonam i nagle Ostatni Jedi zacznie mu się podobać. W zbyt wielu dyskusjach wziąłem w życiu udział, by wierzyć, że w przypadku tak emocjonującego zagadnienia jest to możliwe. Ba! Jestem pewien, że wielu z Was, gdy dotrze do pierwszego zdania, które go zdenerwuje, rzuci czytanie tego tekstu, uważając, że nie mam pojęcia o Gwiezdnych wojnach.
Każdy ma prawo do własnego zdania, nikomu nie zamierzam go odbierać, ale musiałem napisać ten tekst. Wydaje mi się bowiem, że film Rian Johnson nie został ani odpowiednio doceniony, ani odpowiednio zrozumiany. I że na dodatek ci, którym się podobał (a znam wielu takich), są w dyskusjach prowadzonych na różnych forach niewystarczająco reprezentowani. Zanim jednak rozwinę swoje myśli, najpierw - że tak to określę - legitymacja do tego, by się w tym temacie wypowiadać.
Moje doświadczenia z gwiezdną sagą sięgają przełomu lat 70. i 80. To wtedy po raz pierwszy zobaczyłem, oczywiście w kinie, czwarty epizod sagi zatytułowany Star Wars: Episode IV - A New Hope, który wtedy ani nie był czwarty, ani nie był jeszcze Nową nadzieją. To były po prostu Gwiezdne wojny. Film, po którym nic nie było już takie, jak przedtem. Zdaję sobie sprawę, że fakt, iż moja przygoda z gwiezdną sagą trwa już prawie 4 dekady nie upoważnia mnie do mądrzenia się na jej temat. Sądzę jednak, że warto o tym wspomnieć.
Będąc bardzo młodym, nie zdawałem sobie sprawy, czym ten film jest dla świata kina, ale wiedziałem, czym jest dla mnie. Przygodą, o której marzyłem, na którą nieświadomie czekałem i w której zakochałem się od pierwszego seansu. Ile ich było łącznie? Oczywiście nie potrafię tego zliczyć, nawet w przybliżeniu. W latach 80. film ten widziałem co najmniej kilkanaście razy. Podobnie było z Star Wars: Episode V - The Empire Strikes Back i Star Wars: Episode VI - Return of the Jedi. Później, już za dorosłego życia, zaliczyłem kolejne seanse (jakaż była moja radość, gdy przed Star Wars: Episode I - The Phantom Menace, oryginalna trylogia wróciła na chwilę do kin!).
Wraz z kolejnymi epizodami, przeżywałem to, co większość fanów. Szok po najbardziej pamiętnych słowach wypowiedzianych w kinie przez ojca do syna, ale jednocześnie pewien (niewielki, ale jednak) zawód po seansie Imperium (co znamienne, dziś uważam ten film, jak wielu innych, za najlepszy z serii), radość po zwycięstwie Rebelii w Powrocie Jedi, wreszcie rozczarowanie po seansie Mrocznego widma, nieco tylko złagodzone kolejnymi epizodami trylogii prequeli.
Po niezbyt udanych epizodach I-III, wciąż tliły się we mnie nadzieje. Że zobaczymy kolejne i - co ważne - lepsze filmy, poznamy nowe historie, nowych bohaterów, nowe światy. I to mimo tego, że zdawałem sobie sprawę, że te filmy, nawet jeśli powstaną, nie wywołają już we mnie takich emocji jak kiedyś. Że to czego doświadczyłem prawie 40 lat temu już się nie powtórzy. W końcu zmieniłem się nie tylko ja, ale i cały otaczający mnie świat. Ale wierzyłem, że nowe filmy będą jak powrót do domu, do wspomnień, czy jak wizyta starego, dawno niewidzianego przyjaciela.
Minęły jednak kolejne lata. Wydawało się, że gwiezdna saga, przynajmniej na ekranach kin, przeszła do historii. Plotki o nowych epizodach czy aktorskim serialu były coraz rzadsze i coraz mniej przekonujące. Aż do pewnego październikowego dnia 2012 roku, gdy światem filmu i nie tylko, niespodziewanie wstrząsnęła wiadomość o kupnie wytwórni George Lucas przez korporację Disneya.
Przez świat przetoczyła się fala niezadowolenia, złośliwych memów i komentarzy. Nie popłynąłem wraz z nią. Uważałem, że korporacja Disneya, sensownie zarządzana i podejmująca raczej rozsądne decyzje, dobrze nadaje się do realizacji kolejnych filmów ze świata położonego daleko, w odległej galaktyce. Nie miałem więc zbyt wielu obaw, co do poziomu jakościowego samych filmów. Jednak gdy wiedziałem już, że powstaną, że ich produkcja ruszyła i że najbliższy trafi na ekrany za trzy lata, uświadomiłem sobie, że nie chcę tylko powrotu tego co już było, nie chcę kolejnej wersji, tego co już znam. Ja sam przecież dorosłem i chciałem, by gwiezdna saga dorosła wraz ze mną. Żeby znikły uproszczenia dostrzegalne w poprzednich filmach gołym okiem, żeby autorzy kolejnych opowieści sięgnęli dalej, głębiej. I byłem pewien, że miliony fanów na całym świecie chcą tego samego. Zresztą przecież zarówno powstające książki i komiksy z logo Star Wars ukazywały nam świat o wiele bardziej złożony, niż ten zaprezentowany w oryginalnej trylogii. A i w epizodach I-III można było dostrzec próby przedstawienia go nam w mniej jednoznaczny sposób.
Uprzedzając (choć każdy czytający ten tekst już się z pewnością tego domyślił), nowe Gwiezdne wojny bardzo mi się spodobały. I tym bardziej dziwią mnie tak jednoznaczne zarzuty wobec Epizodu VIII. A jak wiemy, padają różne, czasem nawet wzajemnie się wykluczające. OK, z niektórymi po części mogę się zgodzić (słabszy niż reszta wątek hakerski, przerysowany Hux, pewne, normalne w kinie tego gatunku uproszczenia, czy duże nagromadzenie wątków, które niewprawnemu widzowi może sprawić kłopoty w podążaniu za akcją), ale akurat one nie wpływają znaczącą na moją ocenę o filmie. Z innymi, tymi najpoważniejszymi, zwyczajnie nie potrafię. Że Luke nie jest tym Lukiem, którego poznaliśmy w oryginalnej trylogii, bo to przecież bohater, Wielki Mistrz Jedi, który za przyjaciół walczyłby do końca i nigdy by się nie poddał, że nie dowiedzieliśmy się kim jest Snoke, że jego śmierć była zupełnie bez sensu, a jej jedyny powód, to chęć wywołania zaskoczenia, że Rey powinna być córką kogoś znanego, może któregoś Skywalkera, czy Obi-Wana, że na ekranie nie doszło do spotkania trójki bohaterów oryginalnej sagi: Lei, Luke'a i Hana (ten zarzut dotyczy łącznie epizodów VII i VIII), że nagle, bez powodu, Yoda potrafi wpływać realnie na otoczenie itd. itd. I na koniec najważniejszy, a będący jakby wypadkową ich wszystkich: że to nie są już prawdziwe Gwiezdne wojny.
Nie będę odnosił się do każdego z osobna, w przeciwnym wypadku ten tekst rozrósłby się niemiłosiernie. Chcę jedynie pokazać, co najbardziej przekonuje mnie w Ostatnim Jedi, dlaczego uważam, że w pewnych elementach film ten przewyższa oryginalną trylogię i dlaczego świat w nim przedstawiony to nadal moje ukochane Gwiezdne wojny. Sięgnę też do wcześniejszych epizodów, których czasem mam wrażenie krytycy Ostatniego Jedi, albo nie widzieli (co jest jednak mało prawdopodobne), albo najnormalniej w świecie nie do końca zrozumieli. Dlaczego tak uważam?