Zawsze dajemy szansę czytelnikom na zaprezentowanie swoich przemyśleń. Tym razem Marek Frenger przedstawia argumenty przemawiające za filmem Gwiezdne Wojny: ostatni Jedi.
Zacznijmy od fundamentalnego pytania. O czym są obie poprzednie trylogie? O czym tak naprawdę opowiadają te filmy? O rodzie Skywalkerów? O walce Jedi z Sithami? O walce Dobra ze Złem?
Każdy, kto tak odpowie, ma rację, ale jednocześnie bardzo się myli. Wcześniejsze epizody to bowiem przede wszystkim opowieść o tym jacy jesteśmy, dlaczego podejmujemy takie, a nie inne decyzje, dlaczego popełniamy błędy, w końcu co dzieje się, gdy jeden człowiek zdobędzie zbyt wielką władzę lub, co gorsze, zbyt wielką Moc. To jest istotą tych filmów. Bez tego, Gwiezdne wojny byłyby tylko mało zajmującą opowiastką o poprzebieranych w różne stroje postaciach, machających świecącą szabelką na lewo i prawo. To filmy o nas. Bo przecież każdy z tych bohaterów, nawet jeśli wygląda zupełnie inaczej niż my, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności bardzo nas przypomina, a wybory, przed którymi staje jako żywo przypominają te, które znamy z naszego, całkiem realnego świata.
Również Luke jest przede wszystkim człowiekiem. I dlatego to, co go dosięgło: wahanie, porażka, rozczarowanie i świadomość do czego się przyczynił, jest takie prawdziwe. Co więcej, to wszystko jest naturalnym elementem jego drogi jako Wielkiego Mistrza Jedi. Kogoś, kto wziął na swoje barki zbyt wiele, kogo przerosła odpowiedzialność, ale też i pokonała własna siła. Aż chciałoby się odpowiedzieć na pytanie które zadał autor tekstu Ostatni Jedi, czyli to już nie moje Gwiezdne Wojny? zamieszczonemu jakiś czas temu na łamach naEKRANIE.pl: „Czy to ten sam bohater, który do końca walczył o – z braku lepszego określenia – duszę swojego ojca? Czy to ten sam człowiek, który – nie bacząc na nic - rzucał się na pomoc przyjaciołom, nawet jeśli oznaczało to poświęcenie własnego życia? I wreszcie, czy to naprawdę jest ten ostatni, wielki Jedi z rodu Skywalkerów?”. Moja odpowiedź brzmi: Tak, dokładnie, to ten sam Wielki Mistrz Jedi. A jego historia przedstawiona w Ostatnim Jedi jest o wiele bardziej wiarygodna i prawdziwa, niż te wszystkie wspaniałe i wzniosłe czyny, których oczekiwali od niego fani. Żeby jednak nie opierać się tylko na własnych odczuciach, zerknijmy na historię opisaną we wcześniejszych trylogiach, zarówno w oryginalnej jak i w prequelach.
Epizody I-VI przedstawiły nam losy wielu podziwianych przez nas bohaterów, którzy posiedli umiejętność posługiwania się Mocą. Jednak gdy przyjrzymy się bliżej, to dostrzeżemy, że ich losy to historia upadku, rezygnacji i poddania się. Wszyscy oni przegrali. Jesteście zaskoczeni? Przecież porażki stały się udziałem zarówno Yody, Obi-Wana Kenobiego jak i Anakina Skywalkera, nie wspominając o Mace Windu i Qui-Gon Jinnie (a jeśli zerkniemy również na Ciemną Stronę to i samego Palpatine'a). W ich konsekwencji Yoda i Obi-Wan ukryli się na rubieżach galaktyki, a Anakin Skywalker stał się jednym z najwspanialszych złoczyńców w historii kina. Oczywiście większość z wymienionych wyżej bohaterów otrzymała szansę na częściowe odkupienie win, ale przecież nie oznacza to automatycznego ich wymazania, prawda? Dlaczego więc po tym wszystkim co ich spotkało dziwi Was, że Luke również poniósł klęskę? Dlaczego dziwi Was, że się poddał? Czy podane przeze mnie przykłady nie dowodzą, że przegrana jest częścią prawdziwego dziedzictwa Jedi? I że Luke musiał stać się jego kolejną ofiarą?
Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież Luke był tym jedynym, Wybrańcem. Ale czy nie podobnie rzecz miała się z jego ojcem, a zapewne setki lat wcześniej z Mistrzem Yoda? Nie można też zapominać, że Luke rozpoczął swe szkolenie wyjątkowo późno, co musiało mieć wpływ na to jakim Mistrzem Jedi się stał. Zresztą według mnie zawsze był Wybrańcem jedynie „na papierze”. Oglądając oryginalną trylogię, nigdy nie odniosłem wrażenia, że stanie się kiedyś potężniejszy niż Yoda czy Lord Vader. Na dodatek po zwycięstwie nad Palpatinem oraz Imperium w Powrocie Jedi został praktycznie sam. Poprzedni mistrzowie Jedi mieli siebie nawzajem, Radę Jedi. Luke nie miał nikogo.
Oczywiście, ktoś mógłby mi zarzucić brak konsekwencji. Najpierw bowiem piszę o tym, że oczekuję od gwiezdnej sagi czegoś nowego, a potem bronię rozwiązania, w którym Luke'a spotyka to, co wielu przed nim. Odpowiadam: powodem jest Kylo Ren.
Przyznaję, po Epizodzie VII nie stałem się jego fanem. Zwiastuny zapowiadały kolejne wcielenie Vadera i w jakimś stopniu to, co zobaczyłem, rozczarowało mnie. Zrozumiałem ideę: to nie miał byś jeszcze Vader, to dopiero ktoś, kto ze wszystkich sił chce się nim stać. Ale chyba każdy z nas liczył, że zobaczy na ekranie kogoś na miarę Jego Dziadka. Z każdym kolejnym seansem jednak przekonywałem się i do pomysłu i do samego Kylo Rena. Aż nadszedł Epizod VIII, w którym Rian Johnson rozwinął tę postać w kierunku zupełnie przeze mnie niespodziewanym, a jednocześnie niezwykle ciekawym (w czym trzeba przyznać bardzo pomógł grający Kylo Rena Adam Driver). Okazało się, że oglądamy nie tyle narodziny nowego Vadera, ale narodziny nowego Imperatora. I to potężniejszego niż każdy z wcześniejszych!
Z czego bierze się przewaga Kylo Rena nad mistrzami i lordami, których poznaliśmy dotąd? Otóż każdy Jedi czy Sith wierzył w równowagę Mocy. Ale w w zależności od tego, po której stronie stał, wyobrażał ją sobie inaczej. Dopiero Kylo Ren pojął, że w tak zbudowanym świecie nie jest ona możliwa. Że póki istnieją Jedi i Sithowie, świat ten będzie zmierzał ku zagładzie. I że właściwą równowagę można zbudować wyłącznie na jego gruzach. Pojawia się oczywiście pytanie dlaczego skierował się akurat ku Ciemnej Stronie Mocy skoro uważa, że również Sithowie są temu światu zbędni? Odpowiedź wydaje się dość prosta. Uznał, że jedynie Ciemna Strona, dzięki dyktaturze, na której się opiera, da mu możliwość realizacji jego planu. Jasna Strona w naturalny sposób ciąży ku demokracji, a tej najwyraźniej Kylo, przynajmniej na razie, nie chce zaufać.
Czy pojął to wszystko jako jedyny? Oczywiście, że nie. „It's time for the Jedi to end”, to chyba najważniejsze słowa, które wypowiada Luke w Ostatnim Jedi. Niestety dla niego było już za późno.
Postać głównego złoczyńcy, przynajmniej w tym elemencie, jest więc w Ostatnim Jedi lepiej opowiedziana i lepiej umotywowana niż w oryginalnej trylogii. Oczywiście Vader to klasa sama w sobie: głos James Earl Jones, ciężki oddech, umiejętności, design, wreszcie charyzma. Wszystko to sprawia, że nawet ci, którzy nie mianują się fanami gwiezdnej sagi, umieszczają go bardzo wysoko na liście największych złoczyńców w historii kina. I w oryginalnej trylogii nie przeszkadzało nam, że właściwie nie wiemy dlaczego Darth Vader przeszedł na ciemną stronę Mocy, nie przeszkadzało nam, że nie znamy jego przeszłości, motywacji. Ale czy gdy je poznaliśmy w trylogii prequeli, gdy dowiedzieliśmy się, jak to wszystko się zaczęło, nie spojrzeliśmy na tę postać nieco inaczej? Czy nie pogłębiło to naszej wiedzy o naturze ludzkiej? I wreszcie, czy dzięki temu postać Vadera nie stała się pełniejsza, a jednocześnie bardziej tragiczna? Na dodatek, oczywiście moim zdaniem, motywacje Kylo są ciekawsze, niż te, które kierowały Vaderem (chęć zemsty za śmierć matki i ta nieszczęsna nienawiść do piasku), czy te, które sprawiły, że Palpatin stał się Darthem Sidiousem (żądza władzy, wałkowana właściwie od czasów tragedii greckich), a jednocześnie dowodzą, że sam Kylo jest od swoich poprzedników mądrzejszy. Że patrzy szerzej, widzi więcej. Co w konsekwencji prowadzi do spostrzeżeń, że jego plan jest bardziej przemyślany, niż początkowo nam się wydawało (ostatnio pojawiła się taka, niby rewolucyjna teoria fanowska, a przecież myśl ta nasuwa się sama) i że śmierć Snoke'a była częścią tego planu, Snoke był bowiem jedynie zawalidrogą, przeszkodą w jego realizacji. W związku z tym nie dowiadujemy się też kim był w przeszłości. Przestaje być bowiem istotne jak doszedł do władzy, skoro nowa trylogia przedstawia nam akt stworzenia kogoś od niego potężniejszego. Zresztą naprawdę brakuje Wam tego? A nie brakowało Wam historii o tym, co wcześniej się działo z Palpatinem? Przeszkodziło to Wam choć w najdrobniejszym szczególe w emocjonowaniu się wydarzeniami przedstawionymi w oryginalnej trylogii?
Plan Kylo jest przebiegły i wręcz bezczelny. Ale jednocześnie wiarygodny i w jakimś sensie zrozumiały. Po seansie Ostatniego Jedi zacząłem się nawet zastanawiać, czy czasem Rey, jedna z moich ulubionych pozytywnych postaci ostatnich lat, nie powinna przyjąć dłoni wyciągniętej przez Kylo. Nie, żeby stanąć z nim ramię w ramię po Ciemnej Stronie Mocy. Ale żeby zrobić krok, może dwa i spotkać się z nim gdzieś w połowie drogi. To także coś nowego. Bo przecież w trakcie seansów filmów z oryginalnej trylogii nigdy nie wątpiłem w to, co powinien zrobić Luke.