Branża gier i nowych technologii rozwija się w błyskawicznym tempie i praktycznie każdego miesiąca na rynek trafiają coraz bardziej wydajne podzespoły, które pozwalają na generowanie lepszej, niemal fotorealistycznej grafiki, a przez to też wyjątkowo immersyjnych doświadczeń. Wystarczy tylko wspomnieć kilka tytułów ostatniej generacji – m.in. Red Dead Redemption 2 z olbrzymim, wielkim światem czy The Last of Us: Part II ze scenami tak brutalnymi i jednocześnie wyglądającymi tak realnie, że tych bardziej wrażliwych graczy mogły przyprawiać o mdłości. I chociaż tego typu produkcje cieszą się ogromną popularnością i sprzedają się w milionach egzemplarzy, to istnieje też zaskakująco duża grupa osób, która wydaje się za nic mieć wspomniany postęp i świetnie bawi się przy tytułach wyglądających na relikty przyszłości lub takich, które faktycznie lata temu zadebiutowały na sklepowych półkach. Najprostszym wyjaśnieniem takiego stanu rzeczy jest oczywiście zwykła nostalgia, tęsknota za dawnymi, beztroskimi latami, kiedy największym problemem była kiepska ocena w szkole lub rozczarowanie związane z pierwszym, młodzieńczym zauroczeniem. Sam bardzo miło wspominam te chwile, gdy w czasie wolnym od nauki odpalałem kultowego w naszym kraju „Pegazusa” i zagrywałem się m.in. w Contrę, która wtedy była dla mnie grą idealną. I nie przeszkadzał mi jej wysoki poziom trudności czy fakt, że poszczególne poziomy widziałem tyle razy, że w zasadzie mógłbym rozrysować je na kartce papieru z pamięci. Liczyła się tylko frajda z pokonywania kolejnych etapów – szczególnie podczas zabawy z innym graczem. Istnieje też jednak i inne, potencjalne wytłumaczenie. Kiedyś gry były… prostsze. Nie chodzi mi jednak o sam poziom trudności, bo często stanowiły one wyzwanie nieporównywalnie większe niż seria Dark Souls, ale o stopień ich skomplikowania. Chociaż wirtualna rozrywka od niemal samego początku stara się imitować prawdziwe życie lub kino (wystarczy wspomnieć zlepki wielkich pikseli mające imitować Indianę Jonesa czy E.T.), to dawne ograniczenia wymuszały tę prostotę i stawiano przede wszystkim na gameplay. Nie było tam długich scenek przerywnikowych, ścian tekstu z ekspozycją (oczywiście poza klasycznymi, tekstowymi przygodówkami) czy scen powolnych spacerów przy akompaniamencie monologu NPC, które stały się tak popularne w wielu tytułach AAA z ostatnich lat. Zazwyczaj po prostu odpalaliśmy grę i po dosłownie kilku sekundach mogliśmy cieszyć się rozgrywką. To zaś wiązało się z możliwością rozpoczęcia zabawy bez specjalnego przygotowania, nawet jeśli mieliśmy tylko kilkadziesiąt minut wolnego czasu. Dziś trudno mi to sobie wyobrazić z uwagi na skalę współczesnych gier. Mając mniej niż godzinę w ciągu dnia, nie chce uruchamiać Red Dead Redemption 2, Assassin's Creed: Valhalla czy innych czasochłonnych kolosów, bo mam świadomość, że przez tak krótki czas nie uda mi się tam nic osiągnąć. To właśnie m.in. z tego powodu przygoda Arthura Morgana na dzikim zachodzie zajęła mi… ponad rok. Twórcy i wydawcy gier oraz producenci sprzętu są w pełni świadomi tego, jak wiele osób tęskni za klimatami retro i często starają się to wykorzystać – w mniej lub bardziej udany sposób. Na rynek regularnie trafiają remastery klasyków czy całe kolekcje, które zawierają kultowe tytuły – w ostatnich latach dostaliśmy m.in. zestawy z Contrą czy Castlevanią. Nie sposób pominąć też miniaturowych retro-konsolek, które są czymś na kształt niewielkich wehikułów czasu. Tutaj prym wiedzie Nintendo, które nie tylko udostępnia abonentom Nintendo Switch Online obszerną bibliotekę gier z lat 80 i 90, ale też wypuściło na rynek swoje miniaturki NESa i SNESa, a w listopadzie 2020 roku także nowego-starego Game and Watcha z klasycznym Super Mario Bros. Inne firmy również postanowiły sięgnąć po kawałek z tego tortu: Sony wypuściło PlayStation Classic Mini, a podobne sprzęty ma też SEGA. Na tym jednak nie koniec, bo istnieje też mnóstwo zapaleńców, którzy nawet teraz zajmują się tworzeniem gier, które starają się oddać ducha lat minionych. I chociaż mogłoby się wydawać, że trafią one raczej do wąskiego grona starszych odbiorców, to istnieje sporo przykładów ogromnych sukcesów. Stardew Valley, przyjemna farmerska gra stworzona przez jedną osobę, sprzedało się w nakładzie ponad 10 milionów egzemplarzy i doczekało się portów na praktycznie wszystkie istotne platformy, Shovel Knight zebrał fantastyczne oceny i doczekał się mnóstwa naśladowców, w tym debiutującego niedawno Cyber Shadow. Świetnym przykładem jest też Celeste, które w 2018 roku nominowano do tytułu Gry Roku w prestiżowym plebiscycie The Game Awards 2018 obok takich kolosów, jak Marvel’s Spider-Man, God of War czy Red Dead Redemption 2. I chociaż dzieło ekipy Matt Makes Games ostatecznie musiało uznać wyższość Kratosa, to już sama jego obecność na gali była ogromnym wyróżnieniem. Remastery, reedycje i mini-konsole to świetny sposób na zafundowanie sobie powrotu do przeszłości lub pokazanie młodszym graczom, jak grało się kiedyś. Sukcesy nowych gier w retro-klimatach to zaś doskonały dowód na to, że nie jest to jedynie chwilowa moda i próba zarobienia na nostalgii, ale coś znacznie więcej! Pikselart w połączeniu z odpowiednią rozgrywką (a twórcy indie często wykazują się przy tym ogromną kreatywnością!) może być przepisem na naprawdę świetne doświadczenia, które przypadną do gustu tak starym wyjadaczom, jak i zdecydowanie młodszym odbiorcom.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj