Film. Wydawałoby się, że to takie proste. Skoro do kin wchodzi film, to należy go traktować jak każde inne dzieło tego typu. Skoro sprzedawane są na niego bilety, to oceniamy go jak wszystkie inne filmy może dostać (w naszym kraju) Orła albo Węża, zostać zrecenzowanym jako dzieło wybitne albo przerażająco żenujące. Nagle to drogie i absorbujące na wiele miesięcy dziesiątki czy setki osób przedsięwzięcie odrywa się od wszelkich dodatkowych okoliczności i staje się samodzielnym dziełem, które można i należy oceniać w oderwaniu do całej reszty. Tylko czy to w ogóle możliwe? Czy da się ocenić film bez względu na okoliczności? Czy gdyby taki Smoleńsk był dobrym filmem (tak po prostu) to krytycy filmowi zewsząd dawaliby mu najwyższe oceny? Żyjemy w świecie (a zwłaszcza w kraju) głębokich podziałów ideologicznych, w którym dobre rzemiosło niewiele znaczy i zawsze można podważyć efekt artystyczny kilkoma chwytami poniżej pasa. Czy w związku z tym w ogóle jest sens się starać? Czy warto tworzyć filmy po prostu dobre, czy raczej należy się skupiać na innych aspektach dzieła. Nieważne, czy to, co powstanie, będzie dobrym filmem, ważne, żeby utwierdziło naszych zwolenników w ich przekonaniach. Ważne, żeby naszym zrobiło dobrze. Ważne, żeby pasowało do naszego spojrzenia na świat. I bynajmniej nie mówię teraz tylko o jednej stronie barykady. Ba, nie mówię o jednej barykadzie, wszak podziałów tak naprawdę mamy na świecie mnóstwo i mnóstwo stron wielu różnych konfliktów wykorzystuje kino do walki ideologicznej. A zresztą, czasami to nie jest nawet walka, czasami to jedynie czułe łaskotanie swoich zwolenników i wiara w to, że takie łaskotanie przyniesie wymierne dochody. Jak inaczej nazwać wysyp filmowych biografii Jana Pawła II czy pamiętny film Popiełuszko. Wolność jest w nas. Oczywiście zawsze w takich sytuacjach twórcy mają usta pełne frazesów o potrzebie dania świadectwa, misji i wielkiej społecznej konieczności ich dzieła, ale sorry, jakoś w to nie wierzę. I jestem przekonany, że gdyby choć trochę sami wierzyli w to, co mówią, to bardziej staraliby się przy produkcji tego filmu. Stajemy się powoli krajem hagiografii filmowych zwłaszcza tych prawoskrętnych. Tu nie ma mowy o jakimkolwiek pogłębianiu postaci, o dylematach, o czymś więcej – ma być jasno zarysowany konflikt, mają być pozytywni nasi i przerażająco źli oni, odrażające draby, które natychmiast wzbudzą sprzeciw u widza. Paradoksalnie wracamy tu do kina socrealistycznego w czystej postaci. Odwróciły się bieguny, ale cała reszta jest przeniesiona praktycznie jeden do jednego. I trochę to smutne, acz z drugiej strony, może to oznacza, że jest przed nami jakaś przyszłość. Wszak z tego prostego kina na zamówienie partii rządzącej przed laty powoli wyrosła całkiem fajna kinematografia. Trochę to trwało, ale efekt był naprawdę niezły. A na razie przed nami kolejne uproszczone do bólu żywoty świętych i wyklętych. Czasami uproszczone do tego stopnia, że mam wrażenie, że samym ich bohaterom byłoby trochę wstyd, ale tego się już nie dowiemy. Wszak dawno zmarli. To zresztą jeden z ciekawszych aspektów współczesnego polskiego kina. Tu opowiadać o prawdziwych wydarzeniach można tylko na dwa sposoby na kolanach albo czekając na awanturę. Na kolanach jest łatwiej i tak robi większość wszystko jedno, czy filmy opowiadają o Roju, Pileckim, Relidze czy Wisłockiej. A co do awantur... No, na pewno nie da się u nas w ogóle opowiedzieć czegoś mocniej o ludziach wciąż żyjących gdzieś tam za granicą powstają takie biografie, jak The People vs. Larry Flynt, The Doors czy serial The Crown. Tymczasem u nas nie ma mowy. Każdy chce na ekranie wypaść jak najlepiej, a jak nie, to do sądu! Dziś w naszym kraju każdy powód jest dobry, by zaatakować film. Właśnie trwa akcja grożenia kinom, które wyświetlają zwiastun filmy Amok. Prawnik reprezentujący rodzinę ofiary w sprawie, na której motywach powstała fabuła tego dzieła, żąda zaprzestania emisji trailera i grozi kinom, które będą wyświetlać film, procesami. Bo rodzina uważa Amok za obraz, który im robi krzywdę emocjonalną. To oczywiście przypadek graniczny, ale z pewnością obiło Wam się o uszy zamieszanie po dwóch premierach z ostatnich miesięcy. Obie opowiadają o polskich nieżyjących artystach i to takich, którzy nie pozostawili żadnej bliskiej rodziny. Ale po premierach filmów zawsze znajdzie się jakaś dalsza rodzina albo znajomi. Tak było i przy Ostatnia rodzina opowiadającej o Beksińskich świetnym zeszłorocznym filmie, któremu później zarzucano przekłamania i niedopowiedzenia. I przy ostatnim filmie Andrzeja Wajdy Powidoki o malarzu Władysławie Strzemińskim. Koleżanka jego nieżyjącej już córki poczuła głęboką wewnętrzną potrzebę podzielenia się ze światem wiadomościami, jak wielu spraw z życia artysty ten film nie uwzględnił i że nawet grób, który ponoć widać w kadrze, jest w zupełnie innym miejscu cmentarza. I myślę, że ten grób idealnie symbolizuje problem biografii filmowych w naszym kraju. Ba, wszelkich filmów historycznych. Setki ludzi w naszym kraju nie rozumie istoty hasła "film fabularny". A oznacza on konfabulację. Wymyślanie, podrasowywanie opowieści tak, by była ciekawa. I co z tego, że grób będzie tam gdzie trzeba, jeśli nie da się go dobrze oświetlić i nakręcić. Co z tego, że wiernie pokażemy każde istotne wydarzenie z życia naszego bohatera, jeśli film będzie wtedy trwał cztery doby bez przerwy, a ludzie wyjdą z kina pewnie gdzieś góra po trzech godzinach (ci cierpliwsi). Film to sztuka kondensacji, wyboru i trawestacji. W ilu amerykańskich biografiach pojawiają się drugoplanowi bohaterowie, którzy tak naprawdę nie istnieli, a byli zlepkiem kilku autentycznych osób albo nawet i nie po prostu scenarzyści uznali, że taka dodatkowa postać i jej zderzenie z głównym bohaterem dobrze uwypukli jakąś jego cechę? Bo i tak liczy się efekt. Liczy się dzieło. Liczy się film, na który pójdą miliony widzów. Tymczasem u nas liczy się co najwyżej opinia kilku ważnych ludzi, którzy ogłoszą, że taki film jest istotny, potrzebny i daje świadectwo. Nieważne, że w kinach nikt się tym świadectwem nie zainteresuje. I powtarzam dotyczy to zarówno filmów z Torunia (pierwsza produkcja z kręgów Radia Maryja Zerwany kłos właśnie wchodzi do kin), jak i ostatnich przedsięwzięć Przemysława Wojcieszka. Naprawdę niewiele powstało dobrych filmów kręconych na kolanach. I wszystko jedno, w którą stronę te kolana są zwrócone mogą być nawet scjentologiczne. Bitwa o Ziemię to bardzo zły film. Ale pewnie scjentolodzy na niego poszli. I może to jest właśnie ten klucz. Że nie powinniśmy się tak unosić. Powinniśmy zaakceptować, że są filmy nie dla nas i nauczyć się je omijać. Tak, jak nie każdy czuje się grupą docelową Fifty Shades Darker, nie każdy bawi się Barbie i potem chodzi do kina na jej ekranowe przygody, tak samo nie każdy musi oglądać wszelkie hagiograficzne opowieści. Gorzej kiedy czujemy, że ktoś je kręci za nasze pieniądze, ale to już temat na zupełnie inne rozważania.  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj