Mariusz Czubaj to z jednej strony profesor antropologii kultury, a z drugiej autor licznych kryminałów (w tym pisanych we współpracy z Markiem Krajewskim). Jego powieści były tłumaczone na kilka języków, jest też zdobywcą Nagrody Wielkiego Kalibru oraz wielu nominacji do niej. Powieść RIP to druga, po Martwym popołudniu, powieść Mariusza Czubaja o Marcinie Hłasko - detektywie specjalizującym się w odnajdowaniu zaginionych osób. Swoją powieść tymi słowami opisuje sam autor:
Taki mamy western, jakie mamy czasy. W skrócie: R.I.P. traktuje o walce zła ze złem. O zemście oraz zmowie milczenia. Także o tym, że zaprogramowani ludzie, tacy, którzy żyją z poczuciem misji do spełnienia, to nie są najciekawsze egzemplarze. A także o tym – przede wszystkim o tym – co sami z tej powieści wyczytacie. R.I.P. jest westernem i czarnym kryminałem zarazem. Jest więc czarnym westernem. Znawcy twierdzą, że od Jamesa Fenimore’a Coopera prowadzi prosty szlak do Dashiella Hammetta i Raymonda Chandlera, a od samotnego trapera i szeryfa wyraźnie wytyczona ścieżka ku prywatnemu detektywowi. Są zresztą pisarze (jak Elmore Leonard), którzy z wielką biegłością poruszali się w obu gatunkach. Nie znaczy to, że przeskok od jednego do drugiego odbywał się bezboleśnie. W moim wypadku najwięcej problemów sprawiał balans między twardym realizmem a balladową konwencją. No, starczy tego mądrzenia. Uwielbiam westerny. Podobnie jak kryminały, są kwintesencją opowiadania o naszej przygodności w świecie. Zygmunt Miłoszewski, dowiedziawszy się o moim zamyśle, z charakterystycznym dla siebie błyskiem w oku powiedział: „A wiesz, jest taka polska powieść, klasyczny western, tylko w innych realiach”. I tak sięgnąłem po Wzgórze Błękitnego Snu Igora Newerlego – pisarza, którego Zostało z uczty bogów to niewątpliwe arcydzieło prozy polskiej. Skorzystałem z sugestii Zygmunta, choć w nieco inny sposób, niż pewno myślał. Odwołania do Toastu Józefa Hena (lub jeśli wolicie: Prawa i pięści) są także oczywiste. W mojej powieści pojawiają się aluzje i odwołania do innych utworów. Do majstersztyku Sama Peckinpaha Dajcie mi głowę Alfredo Garcii z genialnym Warrenem Oatesem. Do 15:10 do Yumy. A także filmów Sergio Leone i komiksu Kaznodzieja.
fot. Albatros

Rozdział 1

Dajmy na to Hibner, Kniewski, Rutkowski. Trzech kumpli od terroryzmu. Nie wiem, dlaczego sobie o nich przypomniałem. Zwykle, zwłaszcza w wolny dzień, na Trakcie Królewskim roi się od biegaczy. Ale w pierwszy dzień nowego roku było inaczej. Biegłem sam. Siły ciemności i chaosu wciąż były górą nad zastępami porządku, a świadczyły o tym stosy puszek po piwie, butelki po tanim szampanie i wraki petard o wdzięcznych nazwach El Paso albo Texas. Było sobotnie przedpołudnie, nieco dżdżyste i leniwe. Nieco wietrzne. Ani grama śniegu, temperatura lekko na plusie. Nosiło mnie. Nie ma smutniejszego dnia niż sylwester. Trochę dlatego, że panuje wtedy dyktatura spontanicznej zabawy, miłości i harmonii. Ale przede wszystkim dlatego, że czujesz nieubłagane bicie zegara. Zbliżam się do pięćdziesiątki i nie jest mi do śmiechu. Przynajmniej nie tak często jak kiedyś. Mój ojciec mówił, że gdy nadchodzi siódmy krzyżyk, myśli się tylko o dwóch sprawach: by nie robić głupot i nie narobić pod siebie. Często to powtarzał, więc zapamiętałem. A pięćdziesiątka to jeszcze złoty czas. Jak dla kogo. Sylwestra spędziłem sam. Żadna z nieznanych kobiet nie chciała w ten dzień ze mną współpracować, a te, które znałem, tym bardziej trzymały się z daleka. Ostatnią była Sylwia. Poznałem ją wczesną jesienią i tak zaczął się nasz związek, w sam raz na krótkie, podszyte depresją listopadowe dni. Miała liczne zalety i dwie wady, które szybko odkryłem. Wiecznie się odchudzała, choć nie miała z czego. Nieustannie oczyszczała organizm, odgrzybiała, odkwaszała i miało to symptomy paranoi. Poza tym była projektantką wnętrz. I zewnętrz. Właściwie była kimś w rodzaju zaborczej, kosmicznej, transcendentnej Wielkiej Projektantki, która chciała zacząć od siebie, ode mnie, a potem zająć się resztą świata. Powiedziałem jej, że nie nadaję się, że to trochę za duło jak na moje możliwości. Więc czmychnęła. Tyle ją widziałem. Miałem natomiast całkiem udany wieczór z Lesterem Nygaardem, nieudacznikiem, zahukanym, budzącym litość fatalnie ubranym sprzedawcą ubezpieczeń. Który zrządzeniem losu spotyka diabła. Bo Billy Bob Thornton gra diabła. Postać nie z tego świata. Jakby przybył do zapyziałego miasteczka z innego wymiaru, rzucony tam przez pomyłkę. I w tej krainie wiecznego śniegu wywołał lawinę zdarzeń. Sylwestra spędziłem z cateringiem, który zamówiłem w knajpie, z butelką dobrego wina i – że przypomnę – z pierwszym sezonem Fargo. Dziesięć odcinków. Dziesięć bitych godzin. A w godzinie dziewiątej, gdy Lorne Malvo, bo tak się nazywa Zły, mówi w windzie: „Chcesz tego, Lester?”, to jest mistrzostwo świata. Zapamiętałem słowa jednego ze starszych kumpli. Zaczynałem pracę w policji, a on odchodził na emeryturę. Chcę odejść, powiedział, zanim napotkam diabła. Nie bardzo go wtedy rozumiałem. Ja nie spotkałem diabła, natknąłem się natomiast na szczupłego niepozornego trzydziestolatka. Pięciu złotych byście za niego nie dali i nigdy nie zapamiętali jego twarzy. Zabił sąsiada na parkingu, gdy ten zwrócił mu uwagę, że źle zaparkował samochód. Właściwie zrobił to hobbystycznie. Po godzinach. Bo poza tym wykonywał wyroki na zlecenie w gorących latach dziewięćdziesiątych, w czasach mafijnych porachunków. Dostaliśmy cynk, że przyjedzie do hotelu. Czekaliśmy trzy dni, zajadając pizzę i pijąc kawę z termosu. Armia ludzi uzbrojonych po zęby. A gdy było po wszystkim i przesłuchiwałem go, milczał. Przemówił dopiero na końcu. „O co to całe halo, Sherlocku?”, zapytał. Wycelował dwa palce w moją stronę. „Pif-paf!”. Nic więcej nie powiedział. Raz mi się przyśnił. Gdy przestałem pracować w policji, zacząłem działać na własny rachunek i specjalizować się w poszukiwaniu zaginionych, to już była inna robota. Szanse na spotkanie demona gwałtownie spadły. Tych, którzy znikają i ukrywają się, dopada syndrom ofiary. I na pewno nie ma w nich żadnych nieziemskich mocy. Jest kupa strachu. Czasem zwątpienia, rozczarowania. Hibner, Kniewski, Rutkowski. Dotarłem do Zgody i nagle sobie o nich przypomniałem. To chyba kwestia chandry i jak to mówią, dyspozycji dnia. Trzech komunistycznych terrorystów. Trzech świętych, którzy przed ćwierćwieczem mieli tu swoje ulice, a w nowych czasach, jak przystało na wrogich agentów, zostali zepchnięci w niebyt. Gdzieś tu Hibner, Kniewski i Rutkowski czekali na partyjnego konfidenta i mieli go zlikwidować. Coś poszło nie tak. Prowokator przeżył. A potem zaczęła się najbardziej widowiskowa strzelanina w mieście. Warszawa to nie Tombstone, ale bywało, że stawała się Dzikim Wschodem.

* * *

Skierowałem się do Żelaznej. Gdzieś tam wpakowali magazynek w budkę z warzywami. Tam też, zdaje się w jakimś składzie węgla, od których roiło się w okolicy, dopadła ich policja. Właściwie powinienem pobiec jeszcze na Żoliborz, do północnego krańca Cytadeli, do miejsca nazywanego „doliną skazańców”, ale już mi się nie chciało. Podobno pluton egzekucyjny spieprzył sprawę i oficer musiał dobijać terrorystów w piękny letni dzień. Tak przynajmniej głosiła miejska legenda. Zawróciłem. Dotarłem do domu tą samą drogą. Przestało mżyć i na chwilę wyjrzało bladawe styczniowe słońce, ale nie poprawiło mi to nastroju. Czułem się tak samo parszywie jak godzinę wcześniej. Truchtałem jeszcze przed furtką, szukając kluczy. A potem zobaczyłem, że w skrzynce pocztowej tkwi koperta.

Rozdział 2

Wziąłem długi prysznic i na przemian katowałem ciało zimną i gorącą wodą. Noworoczna chandra nie ustąpiła. Zaparzyłem mocną kawę. Nastrój bez zmian. W odwodzie miałem kilka zaległych seriali i to był mój jedyny pomysł na weekend. Dopiero gdy piłem ostatni łyk i poczułem, że mam poparzone usta, sięgnąłem po kopertę. Poczta nie zmieniła w nowym roku zwyczajów. Był czwartek, dzień wolny od pracy, na kopercie, takiej zwykłej, listowej, żadnego znaczka ani pieczątki. Korespondencja bardziej niż prywatna. Raczej nikt w ramach noworocznych postanowień nie zamierzał wysadzić mnie w powietrze, przynajmniej nie spodziewałem się tego, ale nigdy nie można mieć pewności. Delikatnie odciąłem brzeg i zajrzałem do środka. W kopercie znajdowała się wizytówka. Na awersie imię i nazwisko, wydrukowane prostą czcionką. Na rewersie napisana odręcznie niebieskim atramentem wiadomość. 03.01. G. 18.00. Będę czekała tu. Ob. 20. AH. Nie byłem w nastroju do zagadek. Na półce leżał stos filmów i seriali, które czekały w kolejce. Niech inni łamią dziś szyfry i rozwiązują tajemnice. Usłyszałem ciche pukanie do drzwi. Na progu stał sąsiad, mieszkał cztery domki dalej. Przypomniał mi, że po niedzieli odbędą się konsultacje w sprawie losów naszego osiedla. Przygotował kolejną petycję. „Może się pan zapozna, może tym razem pan przyjdzie”. W cichym głosie starszego mężczyzny pobrzmiewały żal i nadzieja. Nie należałem do osiedlowych aktywistów, nie odziedziczyłem po ojcu społecznikowskiego genu, nie załapałem się, jak on, na przynależność do PPS-u, ale przede wszystkim jakoś z tymi konsultacjami się nie składało. Albo miałem zlecenia, albo z innych przyczyn nie mogłem być obecny. Obiecałem, że tym razem będzie inaczej. „Postaram się być. Nie, nie postaram się. Będę”. Sąsiad się ucieszył. Pożyczyłem mu wszystkiego najlepszego w Nowym Roku. On mi też. „Wszystkiego najlepszego”. Najlepsze było to, że mieszkałem na Jazdowie, w przecudnym miejscu, w sercu miasta, ale jakby poza nim, odcięty od zgiełku metropolii, w otoczeniu parku Ujazdowskiego z jednej strony i Łazienek z drugiej. I jak to bywa, to, co najlepsze, jest czasem zmorą. Tyleż wypielęgnowane, ile chciwe dłonie pani prezydent, przy aplauzie innych miejskich urzędasów, oplatały osiedle domków fińskich coraz mocniej. Pomysł był taki, by postawić tu centrum konferencyjne, kolejny full wypas świadczący o światowych aspiracjach Warszawy. I czułem pod skórą, że jest pozamiatane. Nie pomogą tłumaczenia, głosy protestu, skrzykiwanie się na fejsie. A konsultacje robi się po to, by było legalnie, a zatroskana losami mieszka      ńców władza miała dupochron, gdy podejmie jedynie słuszną decyzję. Nie wiedziałem, czy rok dwa tysiące piętnasty nie będzie ostatnim, który tu spędzam. I może właśnie ta niepewność była rzeczywistą przyczyną mojego kiepskiego nastroju. Mieszkam na tykającej bombie. Przypomniał mi się poranny bieg szlakiem trzech terrorystów i coś jeszcze z tamtej przedwojennej historii. Po drodze próbował zatrzymać ich jakiś handlowiec albo przemysłowiec. Kula trafiła go na wysokości serca. Tam gdzie trzymał portfel wypchany banknotami i notes. Kupa hajsu uratowała mu życie. Jaka z tego nauka? Że trzeba mieć trochę szczęścia. Ale dobrze mieć też gruby pugilares. Pomyślałem tak i zacząłem obracać w palcach wizytówkę. Imię i nazwisko. AH. Aleksandra Hyża. Bez niepotrzebnych dodatków. Kto ma wiedzieć, ten wie. Nazwisko, które dziesięć lat temu otworzyłoby kilkoro drzwi, a odźwierny by się jeszcze pokłonił. Nazwisko, które uszczęśliwiło kilka osób znanych z pierwszych stron kolorowych szmatławców, a życie kilku innych przemieniło w koszmar. Krążyły o niej legendy. O zmrużonych kocich oczach i szeroko rozwartych udach także. Chyża Hyża. Tak mówiły o niej złe języki, nie kryjąc przy tym podziwu dla jej uporu i konsekwencji. Widziałem ją gdzieś niedawno na zdjęciu. Pomyślałem wtedy, że ją także dopadł ząb czasu. A przecież przed laty jeden z prokuratorów, Marciniak się chyba nazywał, strzelił sobie z jej powodu w głowę. Przeżył i od tego czasu chodził ze zdeformowaną twarzą jak postać z Batmana. Jaki z tego morał? Że warto mieć i wypchany portfel, i twardą skórę. Aleksandra Hyża. Pistolet zmian, gdy prokuratorzy lubowali się w telekonferencjach. Nazywana czule Hyclem. Niekiedy Krwawą Olą lub po prostu Suczą. Mówiono o niej nawet jako o przyszłym ministrze sprawiedliwości. A potem niespodziewanie Aleksandra Hyża stała się mecenas Hyżą, przeszła na drugą stronę i zaczęła bronić w głośnych procesach. Tak jak było z tą aktorką. Mówili o niej Królewna Śnieżka, bo wciągała tyle koksu, że wzbudziłoby to szacunek kartelu Medellin. I pewnego wieczoru rozjechała swoim luksusowym nissanem starszą parkę. Hyża nieźle zakręciła sędziami. Przedstawiła  Śnieżkę jako ofiarę sukcesu zawodowego, stresu oraz eksmęża – pijaka i oprawcy. Poza tym ci nieszczęśnicy sami wbiegli pod koła. Na sali rozpraw popłynęła niejedna łza. I teraz ta kobieta chciała się ze mną spotkać. Wzruszyłem ramionami i odłożyłem wizytówkę. A potem w czwartek i piątek kanibalizowałem czas. Usłyszałem gdzieś takie określenie i bardzo mi się spodobało. Gapiłem się bezmyślnie w ekran laptopa, trochę poczytałem, powłóczyłem się po Agrykoli. Zagrałem w szachy z programem komputerowym i poniosłem sromotną porażkę. Wysłałem SMS-a z życzeniami do brata, który, podobnie jak ja, wybrał mundur, tyle że wojskowy. Strzelał do ludzi podczas misji, które – o ironio – zwą pokojowymi albo stabilizacyjnymi. A potem zaczął strzelać migawką aparatu w tak zwanych zapalnych częściach świata i stał się cenionym fotoreporterem wojennym. Koszta własne? Niewielkie. Zespół stresu pourazowego i wściekle kąsająca depresja. Mój SMS był krótki. Życzyłem mu i jego dziewczynie „tego, co zwykle”. Nie było chyba z nim najgorzej, bo odpisał. „Tego samego”. Od lat składaliśmy sobie takie same życzenia, nie bardzo pamiętając, o co nam chodzi. Zastanawiałem się, czy wysłał SMS-a do mojej żony, Moniki. Nie widzieliśmy się wieki, a przez obopólne zaniedbanie nie zdążyliśmy się rozwieść. Rozmawialiśmy ze sobą raz, dwa razy do roku. Monika, a właściwie Monique, z zadziwiającą wprawą szusowała w Brukseli między projektami ustaw, agendami, wysokimi komisarzami i europosłami. Zastanawiałem się, jak można dobrowolnie zamienić własne życie w koszmar, ale odpowiedź była prosta. Lubiła to. Nie wysłałem wiadomości. Niech wystarczy, że zadumałem się nad jej życiem. A kilka godzin później, w nocy, wiercąc się w łóżku, myślałem o sobie. Chciałem zostać malarzem, a skończyłem filozofię. Zdarza się. Przez lata pracowałem w policji i chyba udało mi się wyjść z tego bez większych obrażeń, choć kilka kobiet miało odmienne zdanie. Pracuję na własny rachunek i w tym, co robię, jestem naprawdę dobry. W zasadzie wszystko ze mną jest w porządku. A jednak bywają noce takie jak ta, których nie przesypiam spokojnie, i nie bardzo wiem, dlaczego tak się dzieje. Po prostu są chwile, gdy przestaję być wesołkiem. Kiedy tarcza, którą sobie wykułem, przestaje chronić. Wstałem i jeszcze raz odczytałem wiadomość skreśloną drobnym, równym pismem. Pomyślałem o mecenas Hyżej. No dobra. Sama chciałaś. 03.01. G. 18.00. Będę czekała tu. Ob. 20. AH. Zacząłem szperać w internecie. Będę czekała tu, czyli gdzie? W „G.”. Generacja? Geneza? W jakimś klubie? Raczej nie. Chyba nie jej styl, a poza tym nikt nie proponuje spotkania w takim miejscu. O ile chodziło o to, czego się spodziewałem po krótkiej wędrówce po sieci. Szykowała się jeszcze jedna tragiczna historia rodzinna. Popatrzyłem na plakaty, które od niepamiętnych czasów wiszą u mnie na ścianach. Finałowa scena z Casablanki z Humphreyem Bogartem na pierwszym planie. Stareńki plakat z Kazimierzem Deyną. Trzeba się dobrze wpatrzyć, żeby dostrzec autograf piłkarza. Absolutny rarytas. Cała Żyleta na Legii dałaby się za taki pociąć. I reprodukcja Nighthawks Edwarda Hoppera. Wiem, wiem. Mieć takie coś jest szczytem pretensjonalności, ale nic na to nie poradzę. Żadna z postaci z plakatów nie przyszła mi z pomocą. Zerknąłem w róg, tam gdzie na stoliku stała szachownica. Odtwarzałem jedną z partii Aleksandra Alechina. Niby nic szczególnego, ale podczas tego meczu o mistrzostwo świata rosyjski mistrz musiał usunąć cały garnitur zębów. Dla takiego zadanie postawione przez Hyżą byłoby jak splunąć. „Będę czekała tu”. A nie zwyczajnie: „będę tu czekała” albo „będę tam czekała”. Kilka kliknięć. Jest. Tytuł piosenki. Włączyłem ją sobie na YouTubie. Nie moje klimaty. Nieważne. W ogóle muzyka nie jest moją mocną stroną. Tekst Agnieszki Osieckiej. Pstryknąłem palcami. Poderwałem się z fotela i zrobiłem kilka kroków. „Ob. 20”. Sprawdziłem adres w internecie. Wiedziałem, gdzie mam być. Jeśli zechcę. Pomyślałem o Jazdowie, tykającej bombie, przymusowej przeprowadzce. I podjąłem decyzję. Ray Donovan i jego popieprzona serialowa rodzinka muszą zaczekać. Spojrzałem na zegarek. Do osiemnastej było mnóstwo czasu, ale podszedłem do szafy i zdjąłem z wieszaka granatową marynarkę.

Rozdział 3

Na Francuskiej najpewniej zorganizowali jakiś konkurs zakochanych. Objęci i zapatrzeni w siebie niespiesznie zmierzali w kierunku Stadionu Narodowego, a inni szli w drugą stronę. Byłem świadkiem noworocznej erupcji miłości. Para dobywająca się z ust w świetle ulicznej iluminacji stawała się niemal intymnym wyznaniem. A kto nie miał partnera, przynajmniej wyszedł na spacer z psem. Miałem kłopot z zaparkowaniem. Jeździłem kilka dobrych minut, wreszcie znalazłem miejsce przy dawnym kinie Sawa. Teraz stoi tam niezbyt gustowny klocek, w którym mieszkańcy Saskiej Kępy załatwiają potrzeby konsumpcyjne. Podświetlone gwiazdy i sople lodu wisiały w poprzek jezdni na całej Francuskiej. Światło skapywało intensywnie. Jak na mój gust, za dużo tych świecidełek. Parę minut przed szóstą poklepałem po ramieniu monstrualną Agnieszkę Osiecką. Nawet nie drgnęła. Jak zwykle siedziała nad rozrzuconymi kartkami. Jeżeli się nie mylę, kawiarnia Sax, ta, w której pisała piosenki i wiersze, znajdowała się w innym miejscu, nieco dalej, ale pomnik postawiono na rogu Obrońców. „Ob. 20”. Pod tym numerem na ulicy Obrońców znajdowała się kawiarnia Rue de Paris. Kilka miejsc w Warszawie tak się pretensjonalnie ochrzciło. Tu, przy Francuskiej, miało to przynajmniej sens. I tylko tu była Osiecka. Wszedłem do środka. Było tłoczno, wprawdzie dwa stoliki wolne, ale tabliczki informowały o rezerwacji. Chciałem podejść do baru, lecz zostałem uprzedzony. – Pan Hłasko? – zapytała barmanka. Potwierdziłem kiwnięciem głowy. Chciałem ją zapytać, czy uciekła tu z ośrodka dla nieletnich, ale odpuściłem. – Tu jest stolik – wskazała miejsce w rogu – zarezerwowany przez panią mecenas. Przez panią mecenas. Ho, ho, ho! Usiadłem tak, by mieć widok na ulicę. Na parapecie kłębiły się różnokolorowe poduchy, nade mną wisiał żółty abażur i półka z trzema książkami. Dziesięć sposobów na udaną randkę, przeczytałem pierwszy tytuł. Brzmiało zachęcająco. Wyciągnąłem rękę i wtedy usłyszałem za plecami ciche chrząknięcie. Ze mną stała Aleksandra Hyża. Pomogłem jej zdjąć płaszcz i owiał mnie delikatny zapach perfum. Nie traciłem czasu i otaksowałem ją spojrzeniem. Wyglądała jednak lepiej niż na zdjęciu. Młodsza ode mnie, ale niedużo, szczupła twarz, usta, które nie były ani za wąskie, ani za mięsiste. Kasztanowe włosy miała upięte w kok. Obiektywnie atrakcyjna, subiektywnie nie w moim typie. Pewnym zaskoczeniem by ubiór. Nie spodziewałem się kraciastej koszuli, obstawiałem raczej garsonkę albo coś równie sztywniackiego. Dwa górne guziki były odpięte i wykorzystałem kolejną chwilę, gdy zamawiała latte. Złoty łańcuszek z czymś, co wyglądało jak koło Dharmy. I pewnie nim było. Taki symbol na szyi praktykującej buddystki, tyle zdążyłem się o niej dowiedzieć, nie dziwił. – Czy na początku mam podać hasło? Coś o kościanych guzikach? Deszczu ze śniegiem? A może lepiej „przez czterysta wiosen i sto długich zim będę czekał tu”. Jakoś tak to szło... Uśmiechnęła się. – Widzę, że odrobił pan lekcję. – A co by było, gdybym nie odrobił? Albo byczył się na stoku w Alpach. Widzi pani, kiepski jestem w zagadkach. Od lat nie prenumeruję pism dla szaradzistów. – Uznałabym, że nie nadaje się pan do tej roboty, a pana pozycja na rynku poszukiwaczy jest przereklamowana. Rynek poszukiwaczy. Tego jeszcze nie słyszałem. – Ja o pani słyszałem same dobre rzeczy. Co słychać u Królewny Śnieżki? Cały czas – pociągnąłem nosem – szusuje na nartach? – Nie wiem. – Wyczułem w jej głosie irytację. – Nie mam z nią kontaktu. Z klientami nie utrzymuję osobistych relacji. Strasznie wyszczekany pan jest. – Próbowała przeszyć mnie spojrzeniem. Za oknem ktoś roześmiał się głośno. Chodnikiem szła kolejna wtulona w siebie para. – Ale pani ma do mnie osobistą sprawę? – Spojrzałem na dekolt i szybko opuściłem wzrok. – Pan naprawdę się przygotował... – urwała. – Czyli słyszał pan o Magdzie Wolskiej, prawda? Słyszałem pół roku temu. A dziś sobie przypomniałem o sprawie .Magdalena Wolska, studentka filologii angielskiej na Uniwersytecie Warszawskim. W lipcu ubiegłego roku wyjechała na wakacje. Chciała się powłóczyć po Polsce. Trochę sama, trochę ze znajomymi. W połowie sierpnia znika. Wszelki ślad po niej ginie. Telefon poza zasięgiem sieci, aktywność na forach społecznościowych zerowa, brak ruchu na koncie i kartach bankowych. Jest to tak zwane głośne zaginięcie, trąbią o nim w gazetach i internecie. Nie może być inaczej, bo Magdalena Wolska jest siostrzenicą pani mecenas. Dwa nazwiska niemal od razu wyskoczyły razem w sieci, gdy przygotowywałem się do spotkania. A Krwawa Ola potrafi poruszyć niebo i ziemię, Bardzo Ważne Osoby nie ignorują jej telefonów. Poszukiwania prowadzone są w kilkunastu miastach, także za granicą. Sprawdzany jest każdy ślad, weryfikowana każda, nawet najmniej prawdopodobna pogłoska. Przy sprawie pracują doświadczeni policjanci i znani prywatni detektywi. Nawet ten od matki Madzi i padłych żyraf w łódzkim zoo zorganizował w tej sprawie konferencję. Mija miesiąc, drugi, trzeci. Szanse, że dziewczyna się odnajdzie, maleją z kadym dniem. Mija prawie pół roku. Aleksandra Hyża jest fachowcem. Z pewnością wie, że jest coś takiego, co nazywa się ciemną stroną zabójstw. Szacuje się, że niemal co dziesiąty zaginiony w Polsce padł ofiarą zbrodni. Ale wciąż są w rejestrze tych, którzy po prostu znikli. Szanse na odnalezienie ciała i sprawcy są znikome. Gdyby nie chodziło o siostrzenicę, tak by właśnie myślała. Ale mecenas Hyża wierzy jeszcze, że zobaczy dziewczynę żywą i całą. Dlatego podejmuje kolejną próbę. I dlatego siedzę teraz naprzeciw niej. – Jest jednak w tej sprawie coś dziwnego – powiedziałem. Uniosła głowę. Jak pies, który zwęszył trop. – Opieram wiedzę na tym, co przeczytałem w internecie. I to dość pobieżnie. Ale umiem czytać między wierszami. I coś mi się nie zgadza. Czekała. Mieszała długą łyżeczką resztki piany. – Czegoś mi w tej historii brakuje, jakby nie było w niej końca... Jakby było embargo na pewne informacje... Nie ujawniacie wszystkiego, prawda? Splotła szczupłe palce i oparła podbródek na dłoniach. – Ma pan rację. Nie mówiliśmy o Starych Kiejkutach. Wziąłem oddech. – Kiejkuty? Chce pani powiedzieć, że siostrzenicę zamknęli w ośrodku wywiadu? Albo że jest agentką i podtapia talibów? – Pana żarty są nie na miejscu. Miała rację. Przeprosiłem. Dwie dziewczyny przy stoliku obok szczebiotały coś do siebie. Hyża obrzuciła je niechętnym spojrzeniem. – Nie chodzi o ośrodek wywiadu ani żadnych talibów. – Jej głos stwardniał. – Czy słyszał pan kiedyś o Henryku Koenigu? Słyszałem. I mój zapał, żeby zająć się sprawą zaginionej dziewczyny, gwałtownie zmalał.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj